09 ; ODYSEJA

    






rozdział 9 ; odyseja

❝ to jakiś koszmar... jak ja musiałem nagrzeszyć, że spotkało mnie coś takiego? ❞





     Sebastian naprawdę docenił mądrego detektywa i sympatycznego doktora. Byli prawymi ludźmi, pomimo faktu, że Sherlock był socjopatą.
Gdy tak rozmawiali sobie na temat tego, czym się zajmowali, do głowy byłego żołnierza nasunęła się myśl:
czy skoro Sherlock jako chory psychicznie mężczyzna potrafił dostosować się do ludzkich emocji, to czy potrafił to także Jim?
Jak bardzo potrafił się zmienić socjopata z pomocą dobrych ludzi?
Musiał jednak ten pomysł wyrzucić z głowy. Nie mógł przecież czegoś zaproponować Irlandczykowi, bo ten by go prędzej zabił, niż dał się namówić na jakąkolwiek pomoc.

Sherlock i John także polubili Sebastiana, który miał dużo wspólnego z doktorem Watsonem. Podczas pobytu w kawiarni Speedy'ego, wypytywali go o różne rzeczy dotyczące pracy z Moriartym. Znajdowali to niezwykle fascynujące, jak taki człowiek pokroju Sebastiana mógł pracować u boku groźnego kryminalisty i to, jakie było to uczucie.

Powoli zbliżało się zamknięcie lokalu, a oni byli ostatnimi klientami. Na zewnątrz już dawno było ciemno, a pogoda nadal nie dawała mieszkańcom żadnego spokoju - wiatr zrobił się silniejszy, a na dodatek lodowaty. Żaden londyńczyk nie miał teraz w planach wychodzenie z ciepłego domu. Tak samo było też z trójką mężczyzn w kawiarni, którzy siedzieli przy jednym ze stolików, nad którym widniały zdjęcia brodatego mężczyzny stojącego dumnie z dużą rybą, której typu Sebastian nawet nie próbował odgadnąć.

— Więc... — zagaił Sherlock swoim typowo zimnym głosem, mieszając łyżeczką w kubku herbaty. — Jak długo się znasz z Moriartym?

Wpatrywał się w Sebastiana, bardzo uważnie obserwując mowę jego ciała. Blondyn czuł się trochę jak na jakiegoś rodzaju przesłuchanie, które miało ujawnić ważne sekrety. Jednak Jim nigdy nie wspomniał, że ich znajomość miała być w jakiejkolwiek sposób tajna.

— Od jakiegoś czasu — odparł po chwili milczenia.

— Jesteś przy nim całkowicie komfortowy, a jednak spięty. Bliski, a jednocześnie oddalony. Nie trudno ci się dziwić, bo jest, jaki jest — Sherlock pochylił się lekko w przód. — Ale mogę wyczytać z twojej twarzy, ruchów ciała i dokładniej uczesanych włosów, że jest dla ciebie kimś wyjątkowym. Kimś więcej, niż tylko szefem. Nie sądzę, byś nawet dla niego pracował. Pracowałeś, to jest pewne. Potem jednak zapadłeś w śpiączkę, a później okazało się, że Moriarty nie żyje. Pojawił się nagle znikąd, a ty zdążyłeś znaleźć już sobie normalniejszą pracę, która i tak ciebie nudzi, bo w końcu to praca w muzeum. Teraz natrafiła ci się ta sprawa, która cię wciągnęła, bo skrycie za tym tęskniłeś. Kim jest dla ciebie Moriarty?

Sebastian w zdziwieniu wpatrywał się na detektywa. To, co mówił rzeczywiście się stało, a on czuł do Irlandczyka coś więcej. Nie chciał jednak tego ujawnić.
Tymczasem John słuchał uważnie, popijając kawę.

— Znamy się... Długi czas — wykrztusił nagle.  — Miał trzynaście lat, gdy poznałem go po raz pierwszy. Od tamtej pory jesteśmy przyjaciółmi.

— To rzeczywiście długi czas — Sherlock przytaknął.

John postawił kubek na stoliku i zmarszczył brwi lekko, próbując sobie to wszystko przedstawić w głowie.

— Nie wyobrażam sobie Moriarty'ego jako dziecko. Do tej pory nawet nie wyobrażałem sobie, że mógł być dzieckiem. Zawsze był dla mnie tylko... Antagonistą — stwierdził, krzywiąc się.

— Jaki był? — Sherlock kontynuował pytania. — Moriarty w sensie.

Sebastian złapał się za tył szyi. Nie był pewny, czy należało o tym mówić. Przecież ta dwójka była dobrymi ludźmi i nie mogłaby nawet użyć tych informacji przeciwko niemu. Sięgnął pamięcią do momentu, gdy niski chłopczyk o dużych, ciemnych oczach i zbyt dużą koszulką z zespołem Queen wszedł do pokoju Sebastiana.

— Był... Marzycielski — odparł po chwili z lekkim uśmiechem na twarzy, który po chwili jednak opadł. — I zamknięty w sobie. Jak każde dziecko ze szpitala psychiatrycznego zresztą.

— Szpitala psychiatrycznego?

John uniósł brwi w zdziwieniu, a Sherlock oparł się na siedzeniu z zainteresowaniem na twarzy.
Sebastian miał ochotę ugryźć się w język za to, że powiedział za dużo. Jednak stało się, więc nie musiał tego dłużej ukrywać.

— T-ta... Mnie tam wysłał ojciec przez problemy z agresją, a Jima... Jima uważali za szaleńca, bo krzywdził samego siebie i pozostałe dzieci. Musieli mu codziennie wstrzykiwać leki grubą igłą, co nie należało do przyjemnych.

— Ewidentnie nie pomogły — wymamrotał Holmes, łącząc dłonie. — Gdzie żył wcześniej? Przed szpitalem?

— Przysłano go z domu dziecka. Opiekunowie nie dawali sobie z nim rady. To tyle, co wiem.

— Serio? — John skrzyżował ręce. — Tyle lat się znacie, a nie wiesz nic o jego przeszłości?

Sebastian pokręcił głową.

— Jest strasznie sekretny, gdy chodzi o życie prywatne. Nigdy nie poznałem nawet imion jego rodziców. Nawet nie wiem, czy miał jakieś rodzeństwo i gdzie mieszkał wcześniej. Wiem jedynie, że w Irlandii, bo jego akcent wciąż pozostał. Kiedyś miał koszmary i wykrzykiwał coś o jego matce przez sen, więc może to jakaś wskazówka.

Sherlock słuchał tego dokładnie i gdy tylko usłyszał ostatnie słowo, od razu do głowy wpadła mu pewna teoria.

— Może właśnie to prywatne informacje o Moriartym ma nasz poszukiwany w masce? Nic innego go przecież nie obchodzi. Skoro jest taki obrończy tej rzeczy, to musi być to coś bliskiego jego sercu, chociaż wciąż nie wierzę, że coś takiego istnieje w jego ciele. I jeszcze ta Keeva, o której wspomniała właścicielka klubu... "Pozdrowię od ciebie Keevę". Nigdy w życiu nie widziałem, by Moriarty tak się przeraził.

— Keeva to dość Irlandzkie imię — podsunął John.

Sebastian wiedział, że nie powinien, a jednak detektyw dał mu wiele do myślenia. Może rzeczywiście mógł dowiedzieć się czegoś na temat przeszłości Jima. Znali się długo, a on wciąż nie wiedział o nim aż tak dużo.

— Rzeczywiście — stwierdził.

— Może to jego siostra? Albo matka? To by wyjaśniało jego koszmary.

Nagle niski blondyn parsknął. Sebastian i Sherlock spojrzeli na niego w niezrozumieniu.

— Moriarty i koszmary o matce — roześmiał się. — To by musiało sugerować, że ma emocje.

— Psychopatą nie jest. Zrozumiałem to na dachu szpitala Barts, gdy szczerze dziękował mi za wszystko ze łzami w oczach. W nich był... Smutek. I żal. Nawet próbował mnie przytulić, ale się powstrzymał. Nic więc dziwnego, że jest zdolny do posiadania koszmarów — wymamrotał detektyw.

Zapadła martwa cisza.
Wszystko dlatego, że do całej trójki dotarła prawie ta sama rzecz.

— Trochę smutne. Nie, że współczuję mojemu porywaczowi, ale... — odezwał się w końcu John. — Nie miał rodziców, potem stracił przyjaciela i pozostał mu wróg, który jako jedyny zwracał na niego uwagę i bawił się z nim.

Sebastian westchnął ciężko. Wciąż żałował tego, że wybrał się do wojska. Gdyby nie jego służba, nigdy by nie pojawił się w miejscu wybuchu, a przez to by nie wpadł w śpiączkę. Moriarty nie zostałby sam i nie planował tego wszystkiego. Byłby szczęśliwszy.

— Życie — wysoki socjopata wzruszył ramionami. — Przynajmniej wiemy już, że mężczyzna w masce ma o nim informacje. Tego próbowałem się dowiedzieć.

— A wasza relacja? — zapytał nagle Sebastian prędko. — Twoja i Johna? Czym jest dokładnie?

Mężczyźni wymienili ze sobą nerwowe spojrzenia.

— Jesteśmy przyjaciółmi.

— I współlokatorami.

Ponownie zapadła cisza. Widocznie coś między nimi stało, gdy chodziło o ten temat. Czegoś nie chcieli wyjawić.
John spojrzał na sprzątacza, który nagle wyszedł zza zaplecza, trzymając miotłę w dłoni. Blondyn sprawdził zegarek.

— Musimy się zmywać, panowie. Za dziesięć minut zamykają — powiedział, wstając od stolika.

Mężczyźni zapłacili za napoje, a następnie wyszli z budynku, od razu będąc przywitany przez zimny wiatr. Na ulicy było cicho, co nie zdarzało się tak często na zwykle tłocznych ulicach Londynu. Nikt nie mógł jednak na to narzekać.
Sebastian pożegnał się z detektywem i doktorem. Oni poszli do drzwi obok, a blondyn skierował się w stronę swojego apartamentu.
Miał tylko nadzieję, że nie postąpił źle, że powiedział tym dwóm o bardziej ludzkiej stronie Jima. Wiedział, iż byli dobrzy i nie sądził, by chcieli to wszystko wykorzystać.

Zadzwonił do Irlandczyka, bo wiedział, że ten nie spał. Pewnie wciąż pracował i próbował się dowiedzieć czegoś na temat tego wszystkiego, zarywając noc w swoim biurze.
Jednak mężczyzna nie odbierał i Sebastian zaczął trochę się denerwować. Jim często rozmawiał przez telefon - w końcu to była część jego pracy. Tym razem musiał nawet nie patrzeć na urządzenie, co było do niego niepodobne.
Do głowy byłego żołnierza zaczęły nasuwać się różne scenariusze; jak zamaskowany mężczyzna go zabija w ramach zemsty, albo jak leży gdzieś zadźgany na ulicy.
Próbował jeszcze zadzwonić parę razy, ale nikt nie podnosił słuchawki.
Spojrzał na drzwi od Baker Street i zawahał się, żeby iść po pomoc, jednak postanowił nie zawracać im głowy.

Pierwsze co musiał zrobić, to pobiec do domu i znaleźć w szufladzie adres różnych mieszkań Jima, w których zamieszkiwał dawno temu.
Właśnie to zrobił i przemierzał ulicę wydzwaniając do niego bez skutku. Przeklinał sam siebie, że jemu mogło coś się stać, a tymczasem on sam pił herbatę z Sherlockiem i Jonhem.
Jim był osobą, którą kochał. Nie mógł go znowu stracić.

Wbiegł na klatkę schodową, przeskakując kilka schodów na raz i dobiegł do swojego mieszkania.
Kluczy nie było, a drzwi były otwarte. Może Jim pobiegł tam po pomoc, nie spotykając w środku Sebastiana?
Ostrożnie wszedł na korytarz, przesuwając się w stronę salonu.
Coś w ciemności się przesunęło.
Sebastian ścisnął pięść, gotowy do walki z intruzem i podszedł bliżej, gdzie stała lampka nocna. Miał w planie szybkie zapalenie jej, a następnie zaatakowanie.

Zrobił nagle gwałtowny ruch do przodu i sięgnął do włącznika, zapalając lampkę. 
Jednak to nie był intruz. 
To był Jim, który zasnął na jego sofie, najwyraźniej zmęczony całym dniem. Sebastian wyprostował się czując, jak stres o życie Jima znika. Rozluźnił napięte dłonie i popatrzył na Irlandczyka, na którego twarz nasunęły się jego czarne włosy, które o dziwo kręciły się lekko bez żelu. 
Oddychał miarowo, a jego wyraz nie przedstawiał szaleńczego uśmiechu, ani niezadowolonego grymasu; wyglądał po prostu jak niewinny mężczyzna, który odpoczywał po ciężkim dniu. 
Na twarzy blondyna pojawił się szeroki uśmiech, a jego serce zabiło trochę szybciej niż zawsze. Miał chęć pocałowania go w policzek, albo poprawienia mu włosów. Nie mógł jednak. 
Zamiast tego, delikatnie przesunął się do fotela i przykrył Jima niebieskim kocem. Teraz było mu ciepło. 




◈ ━━━━━━ ⸙ ━━━━━━ ◈




Sebastian obudził się na dźwięk otwieranej szafy.
Jego szafy.
Otworzył oczy, marszcząc brwi w zdezorientowaniu. Jego umysł próbował połączyć wątki.
Zobaczył, że to Jim grzebał w jego rzeczach i właśnie położył starą walizkę na łóżku.

— Co ty robisz? — zapytał niewyraźnie Moran, wstając ledwo przytomny.

Na zewnątrz było pół ciemno, pół jasno. Niebo wciąż przypominało bardziej niebieskawą noc, a jednak gdzieś zaczynało powoli wychodzić słońce, a ptaki ćwierkały, jak co ranek.
— Która godzina?

— Wpół do szóstej — odparł Jim, w końcu wstając z podłogi.

Dopiero wtedy Sebastian zobaczył, że Irlandczyk miał na sobie jego czarną koszulkę, która na nim topiła się i wyglądała bardziej jak żagle na łódce, aniżeli coś do ubrania. Dopiero w takim stanie można było dostrzec, jak bardzo różniły się rozmiary ramion Sebastiana i Jima. Swoimi bicepsami, blondyn mógłby zakończyć życie bruneta w oka mgnieniu. Wystarczył jeden cios, by porządnie go skrzywdzić.

— Co ty robisz tak wcześnie, Jim? — zapytał blondyn, ziewając i podchodząc do niego. Popatrzył na zbiór koszulek oraz spodni leżących na podłodze. — I co ty robisz z moimi rzeczami?

Na twarzy Jima, który wyglądał, jakby nie spał od dłuższego czasu pojawił się mały uśmiech. Chwycił za ramiona Sebastiana, stając z nim twarzą w twarz.

— Wiem, gdzie ten gostek chce, żebyśmy się znaleźli. Znam datę.

— Co?

— Piąty listopada. Tej nocy Fawkes został złapany. I to nie jest najlepsza część. Każdego roku właśnie tego dnia, w miasteczku Bridgwater urządzany jest olbrzymi karnawał z tej okazji. Wszystko ma się w tym miejscu zakończyć.

Sebastian potarł oczy ze zmęczeniem, próbując poukładać sobie to wszystko. Było zdecydowanie zbyt wcześnie na myślenie.
Po chwili jednak udało mu się połączyć wątki. Nie powiedział niczego, tylko przeszedł przez ubrania na podłodze i poszedł zrobić sobie kawę.

Gdy stał oparty o blat, popijając świeżo zaparzoną kawę, w końcu to do niego dotarło.
Bridgwater, Bridgwater... To miejsce brzmiało znajomo. Jim tymczasem siedział przy stole, zaśmiecając Sherlockowi skrzynkę odbiorczą wiadomościami na temat tego wszystkiego.

— Tylko powiedz mi... — wymamrotał Sebastian, wciąż senny. — Czemu wyrzucasz moje rzeczy na ziemię?

Irlandczyk uniósł głowę i spojrzał na przyjaciela z pustym uśmiechem.

— O, no to oczywiste, tygrysku! — zawołał. — Jedziemy tam na dwa tygodnie. Właśnie dokładnie tyle mamy czasu, żeby ustalić, co się tam w końcu dzieje.

— Zaraz... Masz ty w ogóle jakiś plan, gdzie się zatrzymamy?

— Znalazłem... Domek do wynajęcia niedaleko.

Blondyn spojrzał na Jima spod byka, krzywiąc się lekko.

— "Znalazłeś"? Jim...? — przeciągnął.

Wiedział dokładnie, że nie można było tak z dnia na dzień wynająć jakiegoś domku w miasteczku, które nie jest aż tak popularne.
Moriarty przekrzywił lekko głowę, a następnie zamrugał dwukrotnie, wpatrując się w Sebastiana dużymi oczami.

— No dobra... Załatwiłem po swojemu — odparł. — Nie martw się, wszyscy żyją. I nie, nie ma ich w piwnicy. Po prostu załatwiłem im urlop w Szkocji.

— Serio? — Sebastian był zdziwiony. Nie mógł sobie wyobrazić tego, jak ktoś taki jak Jim załatwia "nudnym" (w jego języku) ludziom dni w innym kraju, które mogli potraktować jak urlop. — Czemu?

— Bo nie ma dżemu. Wiedziałem, że jeżeli ich zabiję i schowam w kredensie, będziesz narzekał. Zrobiłem to tylko i wyłącznie dla ciebie. Czaisz?

— Czaję, Jim.

Na twarzy Sebastiana pojawił się mały uśmieszek. A więc jednak można było go nakłonić do robienia w połowie dobrych uczynków.
A to on był tego źródłem.

— Sherlock i John jadą z nami, niestety — powiedział Irlandczyk, wzdychając niezadowolony. — Powstrzymuj mnie, żebym nie wbił gwoździa w oko śpiącego Sherlocka. Ostatnio mam takie dziwne chęci na ten specyficzny czyn. 

Sebastian wziął łyka kawy, w zdumieniu patrząc na szaleńca. Moriarty, który nienawidzi tamtej dwójki pod jednym dachem przez dwa tygodnie? Oni się tam pozabijają. 
Jednak pomysł, żeby tam się zatrzymać i przyjrzeć się temu z bliska było dobrym pomysłem. 

Nie minęła godzina, a w drzwiach pojawił się John oraz Sherlock, którzy ewidentnie wyglądali na zmęczonych. Oni już znali plan Jima przez fakt, że Irlandczyk napisał do detektywa SMS-sa. Zawsze miał jego numer, nieważne ile razy Holmes zmieniał numer telefonu - to były właśnie zalety posiadania umiejętności hackowania. 

— To jest jakiś koszmar... — wymamrotał w niezadowoleniu John, wchodząc do mieszkania Sebastiana. — Jak ja musiałem nagrzeszyć w życiu, że mnie coś takiego spotyka? W jednym domu z niebezpiecznym kryminalistą?! Nigdy, ale to nigdy bym nie przypuszczał, że coś takiego może kiedykolwiek się zdarzyć! Najpierw grozi mi i Sherlockowi śmiercią, a teraz mam przez dwa tygodnie żyć z nim pod jednym dachem?! Abdsurd! To samobójstwo. Nie możemy znaleźć drugiego domku gdzieś niedaleko?

Zdecydowanie nie był pozytywnie nastawiony do takiego scenariusza. Zresztą nikt o zdrowych zmysłach by nie był i nigdy by się na coś takiego nie zgodził. Mimo to, zawsze był tam, gdzie Sherlock, a to właśnie on uznał, że to nie był głupi pomysł i na rozwiązanie sprawy mógł ryzykować dosłownie wszystkim. Nie zapominając już o tym, że on też miał szalone myśli w głowie, które chociaż w przeciwieństwie do Jima były zdrowe. 

— Nie znajdziesz drugiego wolnego domku w tym miejscu, John — odpowiedział na narzekania zezłoszczonego detektywa. 

— Zresztą ja jestem bardzo dobrym kompanem, panie Watson. Nie widzę problemu, bym sprawiał jakieś problemy... — Irlandczyk siedzący na szafce i machający nogami w powietrzu uśmiechał się do niego ironicznie. — Na dodatek są tylko dwa pokoje, więc radzę się pogodzić.

— Dwa?! — detektyw spojrzał na rywala zirytowany, jak zawsze zresztą. — Nic o tym nie wspominałeś.

John uniósł dramatycznie dłonie w powietrzu, jakby prosząc Boga o siłę psychiczną w tej sytuacji, a Sebastian w milczeniu uderzył się w czoło. To nie zapowiadało się dobrze, ale najwidoczniej Jimowi to w ogóle nie przeszkadzało, chociaż dopiero co mówił, że też się nie cieszy z pobytu dwóch wrogów. 

— No już nie narzekaj, Sherly. Będzie zupełnie tak, jak na wycieczkach szkolnych! Dwa pokoje i dwóch towarzyszy! Dwóch nudziarzy, dwóch przystojniaków. Wszystko pasuje. Jedyny minus jaki może wam przeszkadzać to moje nocne myślenie. Zapalam wtedy światło. 

— Nie zasnę ze światłem rażącym mnie w oczy, Jim — wymamrotał Sebastian. 

— Ja też prowadzę nocne myślenie, John. Pomyślałem, że zechcesz wiedzieć. 

John westchnął głęboko zirytowany. Zapowiadały się dwa tygodnie bez snu. Przyjaciele zaczęli sprzeczać, jako to nie wiedzieli o wadach sypiania z drugą osobą. Detektyw i kryminalista jako geniuszowie mieli podobne pory zbierania myśli, zaś dwóch żołnierzy miało takie same zwyczaje, którzy w przeciwieństwie do geniuszy byli bardziej przyziemni i przyzwyczajeni do "ludzkich" zachowań.
Konflikt nagle przerwał Jim, który zeskoczył z mebla i zawołał:

— Wiem! To się zamieńmy!

Dwójka blondynów spojrzała na niego z niezrozumieniem, a tylko detektyw wiedział, o co mu chodziło, bo zaraz zaczął kręcić głową przecząco. 

— Nie. Absolutnie się nie zgadzam — mówił stanowczo. 

— Ale będzie śmiesznie! — roześmiał się Jim, podchodząc do wyższego mężczyzny i krążąc dookoła niego. — Ty i jaa... W pokoju... Jak kumple!

Sherlock patrzył na niego z niezadowoleniem, nawet się nie ruszając.

— To jak samobójstwo. 

— Samobójstwo nas łączy, mój drogi, bo już przez nie oboje przeszliśmy. Uwierz w ryzyko. Ryzykowanie jest strasznie atrakcyjne.

— Zaraz  — wtrącił John, spoglądając na Sherlocka i wskazując palcem bruneta krążącego wokół niego. — Ten świrus chce być w pokoju z tobą?

Sebastian od razu zrobił krok naprzód. Jemu też nie podobała się ta wizja, głównie przez zazdrość. 

— No wiesz, doktorze Watson... Zawsze to ty możesz być w pokoju ze mną. Nie wiem tylko, czy napewno jesteś gotów na to, jaki jestem. Nie podobała ci się moja zabawa na basenie, a jesteś taką zabawną marionetką z niteczkami — na twarzy Jima pojawił się diabelski uśmiech.

Blondyn przełknął nerwowo ślinę i cofnął się bliżej Morana. Ten głos przypomniał mu o tym, co się wydarzyło dawno temu, gdy po raz pierwszy poznał Moriarty'ego i ten go porwał, chcąc go wysadzić. Rzeczywiście może z Sherlockiem było bezpieczniej. Irlandczyk i tak miał obsesję na jego punkcie, a był mądry i wiedział, że przecież nie będzie mógł zabić swojego wsparcia. Jeden pokój z Sebastianem był najlepszą opcją. 

— Niech będzie — stwierdził oschło detektyw. — Ale jeżeli zrobisz mi lub mojemu przyjacielowi jakąś krzywdę, to gorzko tego pożałujesz.

— No nie wiem — odezwał się Sebastian. — Czy to rzeczywiście dobry pomysł? Najbezpieczniej by było, jakby Jim był ze mną w pokoju, bo w końcu mieszkaliśmy razem wiele lat. 

— Martwię się o twój sen, Sebby — Jim uśmiechnął się do niego czarująco. — A zresztą w ten sposób będzie lepiej się pracowało. Gdy wy będziecie robić bezużyteczne sprawy, my się będziemy zastanawiali, żeby nie uciekał nam czas. 

Następnie chwycił małą, czarną walizkę zawierającą głównie pistolety z dna szafy Sebastiana i uniósł ją lekko do góry. 

— No to jedziemy na wycieczkę!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top