05 ; POZDRÓW MAMĘ
rozdział 5 ; pozdrów mamę
❝ pora ubrudzić sobie rączki. ❞
— Jimmy!
Zbliżała się wiosna, a on właśnie bawił się w ogrodzie. Skakał po płytkach, próbując wyminąć linie. Udawał, że są one lawą i nie może ich dotknąć, bo inaczej spali sobie stopy, a to nie byłoby wcale miłe.
Z domu dochodził zapach naleśników z twarogiem, na które wołała go mama, ale on nie chciał na razie przerywać sobie zabawy. Wciąż skakał dookoła, mijając małą fontannę, którą wstawił jego ojciec parę miesięcy temu; chłopiec często lubił do niej podchodzić i się w niej chlapać, ale teraz nie było to jego celem. Musiał ominąć lawę. Jeszcze trochę, a dostanie diamentowy medal! Stanie się mistrzem i inni będą mu zazdrościli! Jeszcze dwie ostatnie płytki, a wtedy...
— Jim, chodź! — mama wychyliła się przez okno. — Obiad jest gotowy.
Wciąż uważał, że jego mamusia była najładniejszą i najmilszą osobą pod słońcem, a inne mamy jej nie dorównywały.
Jej niebieskie oczy, jasne włosy oraz łagodne usposobienie sprawiało, że wyglądała jak anioł, który właśnie obserwował go z góry.
Tata zawsze mu opowiadał o aniołach i zwłaszcza o tym, że pilnują go i obserwują, czy nie robi niczego złego. Inaczej wyślą go do piekła, gdzie usmażą go żywcem.
Nie wierzył w religię, ale zawsze wyobrażał sobie anioły jako ładne, lecz zdradzieckie istoty.
Jednak jego mama była dla niego takim dobrym, który zawsze go pilnował od wszelkiego zła. Jej obecność była jedyną kojącą rzeczą w tym świecie, w którym nikt go nie kochał - ojciec bił i wrzeszczał na niego przy każdej okazji, a w szkole mu dokuczali oraz nazywali dziwakiem, bo był mądrzejszy od nich.
Nie chciał, by mama się zezłościła, dlatego szybko pobiegł do wnętrza domu.
Minął przerażające obrazy przedstawiające stwory z różnych mitologii, które wywiesił jego ojciec na korytarzu, a następnie wszedł do kuchni, z której dochodziły słodkie zapachy.
Mama miała na sobie jasnoniebieski fartuszek, a pod nim swoją ulubioną jedwabną sukienkę i uśmiechała się wesoło, nucąc pod nosem piosenkę. Wypełniała ten dom szczęściem nawet, gdy tego szczęścia tam tak naprawdę nie było. Chciała, żeby jej synek czuł się po prostu dobrze.
— O, jesteś już — powiedziała, zauważając małego chłopca, który właśnie wszedł do pomieszczenia. — Umyj rączki i usiądź przy stole.
Jim cofnął się, kierując do łazienki. Minął wejście do piwnicy, które za każdym razem przyprawiało go o dziwny ucisk w brzuchu (dokładnie przez to, co się kiedyś w tamtym miejscu stało, a nikomu nie powiedział, jak kazał mu tata) i wszedł do łazienki, podchodząc do umywalki, odkręcając wodę.
Wtedy też dostrzegł karteczkę nalepioną na lustrze, która głosiła:
"VIOLET
PIERWSZY MARCA
KUPIĆ KWIATY I CZEKOLADKI
SZMINKA NA OSTATNIEJ PÓŁCE"
Chłopczyk wytarł rączki ręcznikiem, a następnie zaciekawiony wziął karteczkę i podszedł do mamy, która właśnie nakładała mu naleśnika na talerz.
Usiadł na drewnianym krześle, a mama usiadła naprzeciwko niego.
— No jedz, skarbie. Wystygną — zachęciła łagodnym głosem.
Jim wbił się widelcem w kawałek naleśnika i zaczął jeść, próbując odczytać dobrze wiadomość na karteczce, jednak pismo mamy wyglądało dla niego jak zygzaki. Nie wiedział jeszcze, że tak wyglądało eleganckie pismo.
Jedyne, co udało mu się rozczytać było słowo "Violet".
— Co tam masz? — zapytała kobieta zaciekawiona.
Chłopiec pokazał jej karteczkę, a ta wyciągnęła po nią rękę, przez co przez chwilę Jim mógł zauważyć dużego siniaka na jej ramieniu. Często je miała, chociaż mimo tego wciąż wyglądała pięknie.
— To moje — wyjaśniła Keeva wesoło. — Moja koleżanka Violet ma niedługo urodziny i wywiesiłam sobie to na przypomnienie. Czasami zapominam o różnych rzeczach, niestety. Starość, nie radość.
Jim uśmiechnął się do kobiety, zajadając naleśnikiem i machając nogami w powietrzu.
— Gdzie jest David? — zapytał po chwili.
Kuchnia wydawała się dość pusta, a zawsze jego starszy brat był tutaj z nimi. Teraz w pomieszczeniu panowała nieznana mu do tej pory cisza, chociaż wcale nie przeszkadzała.
— Jest u kolegi, będzie dopiero wieczorem — odparła serdecznie.
— Też chciałbym mieć kolegów — Jim posmutniał, wciąż kontynuując jedzenie. — Ale nikt nie chce się ze mną bawić.
Mama spojrzała na niego ze współczuciem, a następnie pogłaskała po chaotycznie rozrzuconych na wszystkie kierunki czarnych włosach, które odziedziczył po ojcu.
— Wiesz... — powiedziała po namyśle z cwaniackim uśmiechem. — Twój tata może się nie zgodził, ale... Zapiszę cię na kółko chemiczne, które tak bardzo ci się podobało.
Chłopiec otworzył oczy szerzej, odkładając widelec. Kółko chemiczne w jego szkole było super! Uczyła tak bardzo miła nauczycielka, uczniowie nie byli aż tacy głupi, a na dodatek mógł się tam z kimś zakolegować.
— Mamo! — zawołał, ogromnie szczęśliwy. Zerwał się z siedzenia i prędko podbiegł do mamy, tuląc ją najmocniej jak potrafił. Keeva śmiała się, posyłając chłopcu całusa w czoło.
— Należy ci się, mój mały geniuszu — stwierdziła. Widok tego, jak wesoły był jej syn sprawiał, że czuła ciepło w sercu i zapominała o okropnościach, które codziennie sprawiał jej mąż.
Ryzykowała, zapisując Jima na kółko chemiczne, ale jego szczęście i zadowolenie było dla niego najważniejsze. Jako rodzic musiała wystawiać dzieci na początek, a dopiero potem myśleć o sobie. Ojciec nigdy nie był dla nich życzliwy, więc musiała sama jakoś to uzupełniać.
— Dziękuję, dziękuję, dziękuję! — powtarzał chłopczyk.
— Nie ma sprawy — roześmiała się wesoło kobieta. Nagle wpadła na pewien pomysł. Nie chciała psuć okazji, że jej mąż leżał lekko upity w sypialni i prawdopodobniej będzie spał cały dzień. — I wiesz co? Po obiedzie możemy razem upiec ciasto ze śliwkami, a potem pójść pooglądać niebo. Zrobimy sobie piknik. Co ty na to?
Oczy Jima błyszczały, co zawsze było znakiem, że był strasznie podekscytowany.
— To będzie super! Jesteś najlepszą mamą pod słońcem!
Ponownie wtulił się do mamy.
Była jedyną osobą, która sprawiała, że jego życie miało w sobie iskierkę szczęścia oraz dobra.
Nie wiedział, co by zrobił, jeżeli by gdzieś wyjechała.
— Obiecaj mi, że zawsze będziesz przy mnie, mamusiu. Obiecujesz? — zapytał z nadzieją, odsuwając się od kobiety.
Keeva Moriarty obdarzyła go pełnym miłości spojrzeniem swoimi wrażliwymi, niebieskimi oczami, które czasami przypominały Jimowi morze.
— Obiecuję, skarbie. Zawsze będę przy tobie.
━─┉┈◈◉◈┈┉─━
Samochód Sebastiana podskoczył na londyńskiej drodze, która najwidoczniej wciąż nie pozostała przez nikogo załatana.
To wyrzuciło Jima z zamyślenia, gdy wpatrywał się w nazwę klubu "VIOLET" zapisaną na swoim telefonie, do którego właśnie zmierzali.
Wciąż nie mógł uwierzyć w to, że pracował ze swoimi wrogami, a Sherlock właśnie siedział wraz z nim z tyłu auta. Jego ludzie go zdradzili, Sebastian już nie był dokładnie po jego stronie i na dodatek potrzebował swoich tabletek, bez których ostatnio nie mógł funkcjonować. Sprawy się po prostu pokomplikowały i czuł, że jeżeli czegoś z tym nie zrobi, to już nigdy nie stanie na nogi.
Chciał wrócić do swojego mieszkania, otoczonego pracownikami i z Sebastianem u boku, mieszając w życiach innych. Teraz jednak zauważał, jak irytujące to mogło się po czasie robić.
— Tylko bez żadnego mordowania, rozumiemy się? — odezwał się John, który siedział z przodu koło kierowcy.
— Oczywiście, doktorze. Nie chcę zabijać niewinnych. Wyrosłem z tego — odparł Sebastian, zerkając w lusterko na Jima, który z niezadowoleniem patrzył w ciemne chmury kotłujące się nad miastem.
John uśmiechnął się lekko na słowa snajpera. Żołnierze umieli razem dojść do zrozumienia, czego nie mogła powiedzieć dwójka przemądrzałych socjopatów.
— Bez "doktorowania" — stwierdził Watson miło. — Mów mi John.
— Sebastian — przyjaciel Jima skinął głową z zadowoleniem. — Sebastian Moran.
Sherlock i Jim zwrócili uwagę na tę interakcję z wyraźnym oburzeniem.
Oboje wyprostowali się na swoich siedzeniach.
— Widzę, że spoufalasz się z kryminalistą, John. Uważasz, że to dobry pomysł?
— Sebby, przestań rozmawiać z psem należącym do kogoś innego. Jeszcze cię ugryzie!
Detektyw spojrzał ze skrywaną złością na bruneta, który posłał mu wredny uśmieszek.
Oboje żołnierzy z przodu westchnęło, próbując zignorować swoich pojedyńczych przyjaciół. Ciągle sobie dogryzali, jednocześnie całą złość przelewając na blondynów.
Wkrótce jednak zobaczyli znajomy znak VIOLET ułożony z fioletowych neonów, które świeciły nad wejściem. Znak pokazywał otwarte, więc wszyscy wyszli z auta na ulicę, na której zatrzymali się wcześniej porywacze.
Gdy tylko zaczęli iść w stronę drzwi, w oczy Jima rzuciła się maskotka uszytego pieska, która leżała niedaleko kanału na drodze.
Mężczyzna schylił się i wziął ją do ręki, obracając na różne kierunki.
— Hej, patrzcie — zwrócił uwagę towarzyszy.
Wszyscy odwrócili się do niego, zauważając zabawkę, którą trzymał brunet.
Sherlock i John zwrócili jednak na to szczególną uwagę. To należało do Rosie.
Niski blondyn podszedł do Jima i wziął od niego zabawkę ze smutkiem w oczach.
— Pani Hudson to jej uszyła — wyjaśnił, wzdychając ciężko. — Miała w swojej kurteczce. Zawsze tuliła, gdy bała się potworów.
Jim obrócił oczami, krzyżując ręce. Nie cierpiał, gdy doktor nagle robił się emocjonalny z powodu zaginionego dzieciaka. Emocje były okropną słabością, tak samo, jak sentyment.
Sherlock także podszedł bliżej, uważnie przyglądając się otoczeniu.
— Musiał wypaść z auta, gdy porywacze się zatrzymali — stwierdził detektyw. — Rosie się wierzgała i chciała wyjść z pojazdu, gdy była taka okazja.
Moriarty wyobraził sobie małą dziewczynkę walczącą o wolność i dającą w kość porywaczom w maskach, a na jego twarzy pojawił się uśmieszek rozbawienia.
John zauważył to, co nie bardzo przypadło mu do gustu.
— Co cię tak śmieszy, panie Moriarty? - warknął do niego. — Ludzka krzywda jest aż taka zabawna?
— Oczywiście — brunet nie miał nawet krzty obawy przed Johnem, wciąż uśmiechając się chamsko.
Blondyn próbował powstrzymać swoje nerwy przed ponownym uderzeniem Jima, odwracając się do niego plecami. Nie mógł wytrzymać już na okrągło śmiejącego się Irlandczyka, który wszystko to traktował jak żart i martwił się jedynie o to, czy wszystko będzie w porządku z jego imperium.
— Przeklęty egoista — wymamrotał pod nosem z nienawiścią. — Martwi się tylko o to, czy utrzyma swoją posadę.
— Każdy się martwi o swoją posadę, doktorze Watson — odparł Irlandczyk z zadowoleniem.
Blondyn ponownie odwrócił się, żeby na niego spojrzeć, wciąż ze wściekłością na twarzy.
— Myślałem, że chociaż... Chociaż trochę przejmie cię los małej, bezbronnej dziewczynki. Jak to w ogóle możliwe, że nie masz w sobie ani grama współczucia?! Postaw się w mojej sytuacji!
— Za dużo od niego wymagasz, John — detektyw prychnął, podchodząc do przyjaciela i kładąc mu dłoń na ramieniu. Spojrzał z obrzydzeniem na Irlandczyka. — On nie jest człowiekiem.
Oboje ruszyli do klubu, nawet nie czekając na pozostałą dwójkę, która wciąż stała na ulicy.
Moriarty całkowicie nic nie zrobił sobie z tego, o czym przed chwilą mówił do niego zrozpaczony ojciec zaginionego dziecka. Wciąż bawiła go wizja przerażonej, małej dziewczynki.
— Żałośni są — roześmiał się, patrząc na Sebastiana, który obserwował wejście do VIOLET. — Prawda, Sebastian?
Jego przyjaciel odwrócił się w jego stronę, jednak na twarzy mężczyzny tkwiła taka sama odraza, co u doktora Watsona.
Niczego nie powiedział, tylko razem z pozostałymi wszedł do klubu, zostawiając Jima na ulicy.
— Serio? — brunet prychnął w niedowierzaniu i uniósł brew. Uważał, że nie zrobił niczego złego. Wzruszył ramionami, rozglądając się dookoła na pozostałych przechodniów, których nie obchodziło zajście na ulicy i po prostu szli, skupiając się na własnych sprawach. — No królowe dramatu! Mylę się, czy nie?
Nikt nawet nie zwrócił uwagi na kryminalistę, więc ten po prostu z ociąganiem wszedł do klubu, jak pozostali jego towarzysze.
Moriarty nie bywał w klubach pomimo faktu, że lubił się czasami dobrze zabawić. Bardzo rzadko zdarzało mu się anonimowo wybrać na jakiś bankiet wyprawiany przez niebezpiecznego szefa jakiegoś gangu, ale z nikim nie rozmawiał i spędzał czas przy barze, próbując najdroższych drinków. Czasami wykorzystywał sytuację do zdobycia jakichś informacji na tematy biznesowe, ale nie było mu to często potrzebne.
Tym razem mógł jednak w pełni przekonać się, jak wyglądały typowe kluby w Londynie.
Jim sam nie mógł w to uwierzyć, ale o dziwo... Spodobało mu się.
— Najwyraźniej nie doceniłem gustu nudnych londyńczyków — stwierdził, gdy podbiegł do zgubionego towarzystwa.
Klub był dwoma słowami pełen fioletu. Pomimo tego znajdowały się tam także odcienie czerni, które pojawiały się na przykład na stolikach, suficie i krzesłach barowych. Parkiet miał srebrne palety, a nad nim fioletowe światła migające od czasu do czasu.
W dzień nie było wielu osób tańczących w tym miejscu. Jim nigdy nie rozumiał tego fenomenu tańczenia w nocy i nie miał zamiaru, ale on sam lubił taką porę.
Na parkiecie były dwie osoby, a cztery siedziały przy barze. W tle leciała piosenka "Love Game" Lady Gagi, którą Jim dobrze kojarzył.
— Trzeba znaleźć właściciela tego miejsca i z nim porozmawiać. Musimy się kogoś spytać gdzie go znajdziemy - powiedział głośno Sherlock, próbując przekrzyczeć głośną muzykę.
— Let's have some fun, this beat is sick. I want to take a ride on your disco stick... — Jim śpiewał do Sebastiana i szturchnął go łokciem w żebra żartobliwie, śmiejąc się z drugiego znaczenia tekstu piosenki. — Żartuję, Sebby! Sherlock ma rację, tak w ogóle. Wow. Nigdy nie sądziłem, że to powiem.
Sebastian załapał drugie znaczenie tekstu. Miał szczęście, że w klubie panowała ciemność z jedynie fioletowymi światłami, bo jego twarz zaczerwienia się, zwłaszcza na policzkach.
Czwórka mężczyzn skierowała się w stronę brodatego barmana z długimi włosami.
— Co podać? — zapytał, czyszcząc szklankę białą szmatką.
— Musimy porozmawiać z właścicielem tego klubu. Gdzie jest? Możemy się z nim spotkać? — zaczął wypytywać John.
Barman dokładnie popatrzył na obecnych, marszcząc lekko brwi. Jednak szczególną uwagę zwrócił na Holmesa, wskazując niespodziewanie na niego palcem.
— Ty to jesteś Sherlock Holmes. Ten sławny detektyw — zwrócił uwagę w zdumieniu.
— A ty to jesteś Jezus, amen — stwierdził Jim, teatralnie robiąc zdziwioną minę.
Nie podobało mu się to, że jego nemezis stał się rozpoznawalny w pozytywnym sensie. Jego głównym celem upadku Sherlocka było to, że reputacja mężczyzny upadnie wraz z nim.
— Tak, to ja — Sherlock zignorował Moriarty'ego, tak samo jak barman. — Właśnie jestem w trakcie rozwiązywania sprawy. Muszę porozmawiać z właścicielem tego miejsca.
— Powinna być w swoim prywatnym pokoju — stwierdził w końcu. — Idziecie na koniec parkietu na prawą i jesteście na korytarzu. Na końcu korytarza, drzwi po lewej stronie.
Sherlock ruszył w powiedzianą stronę bez żadnego podziękowania, co musiał zrobić za niego John - jak zawsze zresztą. Jim oraz Sebastian szybko ruszyli za nim, chociaż Irlandczyk chciał wcześniej zamówić sobie drinka.
Udało im się dotrzeć do wskazanych przez barmana drzwi, które na zewnątrz miały tabliczkę z napisem "Nieupoważnionym wstęp wzbroniony".
Nie wiedzieli, na co liczyć. Podejrzewali jednak, że właściciel wiedział coś na temat tego wszystkiego. To on musiał w końcu zezwolić porywaczowi na wejście pomimo, że klub był zamknięty.
Detektyw zapukał, aż nagle zostały otworzone przez kobietę w długich, niebieskich włosach.
— Czego? Nie widać, że to prywatny pokój?
Sherlockowi wystarczyło zaledwie paręnaście sekund, aby dowiedzieć się o dziewczynie wystarczająco.
— Ee... Chcielibyśmy porozmawiać z właścicielem — powiedział John, zerkając na przyjaciela, który zajmował się jedynie obserwacją.
Niebieskowłosa oparła się o framugę wejścia, żując gumę.
— Rozmawiacie z nią — odparła, dmuchając bańkę w ustach, która pękła po chwili. — Czegoś szukacie?
Moriarty przekrzywił lekko głowę, beznamiętnie rozglądając się dookoła korytarza, jakby nie obchodziło go, co tutaj robił. Takie same nastawienie miał, gdy po raz pierwszy zwiedzał Sherrinford, tuż przed rozmową z Eurus Holmes.
Wystarczyło jedno spojrzenie i znał już odpowiedź na to, jakim typem była właścicielka tego klubu oraz to, czy coś miała za uszami.
— Kojarzysz może gości w maskach, którzy mają tutaj darmowy wstęp? — wtrącił Irlandczyk. Wszyscy spojrzeli na niego nie mając pojęcia, czemu mówi tak bardzo wprost. — Lubią kraść robotę od innych. No i dzieci, niech będzie.
Właścicielka zamilkła, analizując bruneta mrużąc oczy enigmatycznie, a po chwili wyprostowała się i otworzyła szerzej drzwi.
— Wejdźcie do środka.
Czwórka mężczyzn wstąpiła do pokoju, który okazał się bardzo punkowo wyglądającym biurem. Pomieszczenie bardziej wyglądało na miejsce, które zostało zdemolowane przez zbuntowaną nastolatkę, a nie jakby należało do poważnej właścicielki dobrze prosperującego klubu; na drewnianym biurku były wyryte inicjały, skóra na sofie rozdarta, a w kącie leżały puszki od piwa.
Kobieta rozłożyła ręce, prezentując swoją komnatę. Gdy tylko czwórka mężczyzn weszła do środka, jej nastawienie nagle się zmieniło. Tym razem uśmiechnęła się w kierunku gości.
— Musicie mi wybaczyć — stwierdziła łagodnie. — Zazwyczaj trzymam takie sprawy poza wiedzą moich pracowników. Usiądźcie, proszę.
Wskazała im dwa krzesła przy biurku, a pozostałym sofę. Jim odmówił jednak propozycji, tak samo, jak Sherlock. Obojgu nie podobała się ta właścicielka.
John i Moran jednakże postanowili się skusić z nadzieją, że właścicielka coś im powie.
Kobieta usiadła za biurkiem, uśmiechając się czarująco do gości.
— Widzieliśmy, jak porywacz mojej córki zatrzymał się na chwilę tutaj, gdy klub był zamknięty. Spędził w środku około pięciu minut, a potem wyszedł.
Właścicielka zastanowiła się przez chwilę w przejęciu, ściągając dłonie z biurka.
— Chyba wiem, o kim pan mówi — pokiwała głową.
Jim spojrzał kątem oka na detektywa obserwującego niebieskowłosą z dużą uwagą. Był zadowolony, że nie tylko on aż tak nie był naiwny. Chciał jednak zająć się tym pierwszy, bo pomimo jego ugaszonej obsesji (która spowodowana była głównie brakiem Sebastiana oraz spotkaniem na dachu), wciąż pragnął być od detektywa lepszy i dwa kroki przed nim.
Rozejrzał się po pomieszczeniu - wszędzie graffiti, puszki, pusty karton po pizzy oraz gitara akustyczna w rogu. Jego uwagę przykuła jednak... Maska, leżąca na samej górze szafy. Była w tym samym stylu, które nosili porywacze. Problem jednak w tym, że tamten, który wszedł do klubu, wyszedł wciąż nosząc maskę. To oznaczało tylko jedno.
Właścicielka klubu zorientowała się, co przykuło uwagę Irlandczyka. Ich oczy spojrzały się ze sobą, a dłoń kobiety szybko skierowała się w stronę szuflady.
— Sebastian, padnij! — zawołał.
Ostrzegł tylko jego, bo tylko na jego życiu mu zależało. Jednak pozostali też zorientowali się, co nadchodziło.
Kobieta wyciągnęła pistolet, celując w Johna. Ten jednak zdążył wyskoczyć z krzesła, a kula wbiła się w ścianę za nim. Właścicielka wyrwała się zza biurka, próbując wycelować w mężczyzn i cofając się w stronę wyjścia.
Skierowała cel w stronę bruneta, a następnie pociągnęła za spust. Jim zaśmiał się szalenie, przylegając prędko do stojącej obok półki z dokumentami, przez co ominął postrzału.
— Wow, Sherlock! — zawołał, podczas gdy pozostali próbowali nie dać się zabić. Dla niego była to bardziej zabawa, bo kompletnie nie obchodzilo go znaczenie jego egzystencji. — Czy to wygląda to, jak zarabiasz na życie? Powiem ci, że to dość ekscytujące.
Rozległy się kolejne strzały, a detektyw prawie został postrzelony. Brakowało parę centymetrów, by trafiła go kula.
Wszyscy zbliżali się najbliżej właścicielki klubu, jak mogli. Wciąż jednak ciągle celowała, a żaden z nich nie brał ze sobą broni.
Sebastian powoli udało mu się jednak zakraść za sofą w taki sposób, że teraz był praktycznie za strzelającą kobietą szykującą się do wyjścia.
Wyszedł z ukrycia, a wtedy szybko chwycił szyję kobiety za pomocą zgięcia ręki. Zaczęła się szarpać, co John wykorzystał. Podszedł szybko do niej, unikając pocisków, a następnie ostrożnie zabrał od niej pistolet.
Została bez żadnej obrony i mężczyźni mieli nad nią przewagę. Nie mogła nawet wyrwać się z uścisku, gdyż ramiona Sebastiana były bardzo potężne i umięśnione.
Moriarty stanął na środku pomieszczenia, podchodząc naprzeciwko wierzgającej się właścicielki klubu. Sherlock stanął obok niego z niezadowoleniem na twarzy. Prawie został postrzelony, bo szaleniec odwrócił jego uwagę. Nie brał na poważnie tego, co działo się wokół niego. Naprawdę nie zależało mu na życiu, a to nie mogło być dobre dla jego wspólników, którym się detektyw musiał stać.
— Wszyscy zostaniecie... zniszczeni! — wysapała ciężko kobieta z nienawiścią, gdy przestała się wierzgać. — Sherlock Holmes... James Moriarty... Sebastian Moran. Już nie żyjecie.
Po usłyszeniu swojego nazwiska, Jim z dumą uśmiechnął się szeroko. Wciąż nie znosił tego, że ktoś miesza mu się w biznes, ale mimo wszystko był szalony - ekscytowało go, gdy ktoś mu groził śmiercią. Chociaż raz mógł pobawić się w to, jak to jest być na miejscu swoich własnych celów. Gdyby sprawy potoczyły się inaczej, to on ponownie byłby w swoim biurze, a to osoby z jego czarnej listy by były na miejscu uciekiniera przed pociskami. Wszystko było dla niego nowe i nieznane, odkrywając wszystko z innej perspektywy.
— Dla kogo pracujecie? — detektyw zrobił krok naprzód, ze złością na twarzy.
— Kto zabrał Rosie?! — wrzasnął John. — Czego wy gnoje chcecie?!
— Nie myślcie, że wam coś wyjawię. Przysięgłam lojalność. Dostaniecie to, na co zasłużyliście...
Irlandczyk słuchał jednym uchem. Znał się na mróweczkach używanych w gangach. Przesłuchiwanie jej było praktycznie bezcelowe, a samo pytanie bez gróźb nie mogło sprawić, by zerwała swoją lojalność do swojego głównego pracodawcy. Była zaledwie na samym dole piramidy całej tej sytuacji. Wyżej od niej byli porywacze, chociaż i oni nie byli aż tak poważnymi sztukami.
Podczas, gdy trójka pozostałych próbowała ją przekonać do mówienia pozwalając, żeby przewyższały nad nimi emocje, Irlandczyk zaczął nucić "Jezioro Łabędzie" Czajkowskiego i szukać w pokoju idealnego narzędzia.
Zwiedzał przy okazji z zainteresowaniem miejsce, w którym mrówka spędzała wolny czas. Nigdy nie sądził, że w ogóle mają one jakieś życie i gust. Zawsze postrzegał je jako prawie niewidzialne dusze, które zabijały dla niego najbardziej łatwych do zamordowania ludzi. Ona zdawało się, że miała rodzinę. W jednej z gablotek zobaczył jej zdjęcie na wakacjach w otoczeniu starszej pary oraz małego chłopca uśmiechającego się wesoło do aparatu.
Zdjęcia wesołych rodzin zawsze sprawiały, że było mu niedobrze.
Jego wzrok powędrował na dół i to właśnie tam zauważył ozdobną, jednakże prawdziwą szablę. Kimkolwiek był poprzedni właściciel tego miejsca, musiał być o wiele bardziej elegancki, skoro trzymał coś takiego w swoim biurze.
Spojrzał z zainteresowaniem na szarpiącą się kobietę, która wciąż groziła im tym, że zostaną zabici. Musiał podjąć decyzję, która mogła nagiąć jego zasadę. Tą jedną zasadę, której przestrzegał od zawsze.
Wyglądało jednak na to, że czasy go do tego zmusiły.
— Pora ubrudzić sobie rączki.
Nim ktokolwiek zdążył zrozumieć znaczenie tych słów, albo chociażby zareagować, Irlandczyk szybko podbiegł do stojącej kobiety i z całej siły wbił w jej klatkę piersiową ostrą szablę, która przebiła ją na wylot dość gładko. Dla Moriarty'ego było to, jak przebicie manekina przeznaczonego do ćwiczeń.
Sebastian z przerażeniem upuścił ją na podłogę, a na twarzy kobieta pojawił się wyraz szoku. To był ten moment, gdy nie domyśliła się tego, że tak będzie umierała.
Z jej ust zaczęła wylewać się krew, a na klatce piersiowej wokół wbitej szabli zaczęła pojawiać się coraz większa, ciemnoczerwona plama.
— Jim, co do jasnej cholery?! — wrzasnął John, widocznie przejęty całą sytuacją.
Sherlock wpatrywał się w tą scenę z zaledwie lekko zmartwioną ekspresją (jak to miał w zwyczaju, gdyż mimo wszystkiego wciąż był socjopatą), a Sebastian próbował wszystko to sobie poukładać w głowie. W ułamku paru sekund, ponownie przypomniała mu się praca u konsultującego kryminalisty i tego, ile ofiar było zabijanych w procesie jego głupich gierek.
Kobieta zaczęła z trudem brać głośne wdechy, a Jim tymczasem z zadowoleniem otarł "ubrudzone" dłonie, które tak naprawdę były czyste.
— Nie ma za co — prychnął do towarzyszy.
Nie wiedział dlaczego tak bardzo się unieśli. Przecież chciał pomóc, a w ten sposób zyskają niecałą minutę odpowiedzi o dobrej zawartości, nim bezużyteczna właścicielka klubu przestanie dłużej zaśmiecać ulice Londynu.
— Dlaczego Rosie została porwana? — Sherlock uklęknął przed nią. On zrozumiał to, co chciał przekazać Jim i właśnie wykorzystywał tę okazję.
Kobieta spojrzała na niego słabo zielonymi oczami, krztusząc się własną krwią.
— To... To ma być dla was zaproszenie.
Moriarty usiadł na biurku, słuchając z uwagą tego, co miała do powiedzenia.
Wbił jej szablę w takie miejsce, że miała dość czasu przed śmiercią. Niedaleko serca, wykrwawienie nie było instynktowne.
— Zaproszenie do czego?! — kontynuował detektyw surowo.
John i Sebastian nie mogli patrzeć, jednak słowa wychodzące z ust umierającej bardzo się liczyły. Chodziło tutaj o dobro ich bliskich, więc z żalem zwrócili uwagę na nią i detektywa.
Kobieta zakasłała, chociaż sprawiało jej to ogromny ból. Obróciła się trochę w stronę Sherlocka, patrząc mu w oczy.
— Do zabawy. Nie macie wiele czasu. On na was... Czeka.... I się doczeka... Specjalnie was razem... Połączył...
— Hej! Tylko ja tutaj mogę się bawić z Sherlockiem! — Jim był oburzony tym, że jego charakterystyczne określenia na zbrodnie były właśnie kradzione przez jakiegoś tajemniczego zbrodniarza z gangiem ludzi w maskach.
Właścicielka klubu była już na skraju śmierci, prawie zamykając oczy. Wyglądała po prostu, jakby była bardzo senna i właśnie zasypiała. Zanim odpłynęła, chciała jednak zrobić ostatnią rzecz.
Powoli zwróciła głowę do Jima, wciąż siedzącego na drewnianym biurku.
— Moriarty... — wykrztusiła ostatkami sił.
Irlandczyk spojrzał na nią swoimi martwymi oczami bez emocji. Czasami coś w nich było, a czasami mrok przejmował nad nim kontrolę. Tak, jak w tamtej sytuacji.
— Słucham! — powiedział wesoło, chociaż jego oczy wciąż brakły jakiegokolwiek życia.
Przypominał po prostu pustą lalkę lub marionetkę, która potrafiła mówić i się poruszać. Właśnie takie spojrzenia często sprawiały, że Sebastian potrzebował czasu samotności od swojego przyjaciela, gdy jeszcze z nim mieszkał.
Zwrócił uwagę na kobietę w szczególności teraz, bo słowa, które miała zamiar powiedzieć mogły mieć duże znaczenie. W końcu używała ostatniego tchnienia tylko po to, by mu to powiedzieć.
Usta kobiety otworzyły się lekko, a ona z trudem próbowała wydobyć z siebie słowa. W końcu jednak powiedziała je, bardzo i wyraźnie:
— Pozdrowię od ciebie Keevę.
I zamknęła oczy na wieki.
Po plecach Irlandczyka przeszedł dziwny, zimny dreszcz. Nie czuł go nigdy dotąd, a teraz pojawił się znikąd i sprawił, że serce mężczyzny zabiło. Nie było to jednak nic miłego. To go wystraszyło.
Oprócz strachu był także zszokowany, bo nigdy do tej pory nic go nie przerażało. Nieważne było, ile razy i jak intensywnie mu grożono, albo torturowano. On nie był narażony na strach.
Tym razem jednak to poczuł, a miał powód.
Członkini gangu wspomniała o jego matce.
— Kim jest Keeva? — zapytał Sherlock, odwracając się do Jima. Ten jednak nie odpowiedział na pytanie.
Moriarty był człowiekiem biznesu, który nigdy nie mieszał pracy z życiem prywatnym.
Jako główna głowa kryminalistów, musiał ukrywać swoją przeszłość zwłaszcza, że nie była ona w żadnym stopniu szczęśliwa, co mogli używać przeciwko niemu.
Najbardziej w tym wszystkim jednak zrzucił go z tropu fakt, że przecież spalił wszystkie dokumenty na temat jego rodziny. Miał tylko jedne, które trzymał w swoim starym apartamencie, które należało do niego i Sebastiana. Do tej pory było niezamieszkalne.
Jeżeli pracownica tego, kto za tym wszystkim stał wiedziała, kim była... To oznaczało, że ich nowy wróg także wie o jego przeszłości. Wszystko.
Jim musiał jak najszybciej znaleźć się w starym mieszkaniu i sprawdzić, czy jego najgorszy scenariusz przedstawiający tajemniczego wroga, który zabrał dokumenty na temat jego przeszłości się sprawdzi. Teraz on i jego gang mogli używać to przeciwko niemu, a Moriarty nie powiedział tej historii nawet swojemu najlepszemu przyjacielowi.
— Świetnie... — wymamrotał sarkastycznie John, w głębokim stresie. — Teraz kogoś zabiliśmy. Mówiłem ci, Sherlocku! Współpraca z obłąkanym kryminalistą do niczego dobrego nie doprowadzi!
Sebastian zwrócił uwagę na bruneta, który wpatrywał się pusto w jeden punkt, oddychając ciężko. Widocznie był zestresowany.
— Jim... Wszystko w porządku? - zapytał zmartwiony, podchodząc do przyjaciela. — Pobladłeś. Słuchaj, jeżeli chodzi o to, co zrobiłeś...
— Muszę iść coś załatwić... - wymamrotał, wciąż patrząc się przed siebie. — Potem... Potem do was dojdę.
Następnie wybiegł bez słowa z klubu, zostawiając trójkę towarzyszy w biurze.
— To było dziwne — zauważył Sherlock, unosząc brwi.
Zauważył, że Irlandczyk czymś się przyjął. A skoro się przejął to oznaczało, że sprawa była poważna.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top