04 ; ZNALEŹĆ ROSIE

 






rozdział 4 ; znaleźć rosie

❝ porwanie twojej córki było w repertuarze. ❞








   — Byłem tu już kiedyś.

Baker Street należało do tych miejsc, które spowijał półmrok i osadzała się mała ilość kurzu, a mimo tego wydawało się, jakby właśnie takie mieszkanie było najprzytulniejsze.
Światło słoneczne w połowie było zasłaniane przez wysokie, ciemne zasłony, a na biurku panował kompletny bałagan. Mimo tego, wciąż było tu przyjemnie. Mieszkanie Sherlocka i Johna różniło się od miejsc, w których żył Moriarty – jego często się zmieniały, a wynajmował same drogie i ogromne, na które Sherlocka nie byłoby zapewne stać.

Żaden z mężczyzn nie spodziewał się, że będą spędzali wspólnie czas, umieszczeni w tym samym miejscu.
Zaraz po spotkaniu w fabryce, grupka przeniosła się razem na Baker Street, by przemyśleć to, jak odzyskać ich zagubione skarby.
Detektyw i jego asystent siedzieli w swoich fotelach, zaś Sebastian siedział na krześle. Tylko Jim chodził wolno po salonie, dotykając wszystkiego i oceniając gust wroga.

— Ostatnim razem, gdy mi groziłeś Finałowym Problemem — odparł oschło Sherlock, dokładnie obserwując ruchy niskiego bruneta. 

Irlandczyk przystanął, wpatrując się w akta sprawy, które detektyw nadział na nóż.

— Mhm... To były czasy — wymamrotał beznamiętnie.

Wszyscy zebrali się, żeby wspólnie rozwiązać tajemniczą zagadkę tego, kto wtrącił im się do życia, jednak do tej pory nikt niczego nie zaczął planować. Powodem była po prostu absurdalność tej sytuacji i to, że nie umieli się wspólnie zgrać. Zapewne w normalnym dniu próbowaliby się sobie dobrać do gardeł, lecz teraz musieli się od tego powstrzymywać.
Wszyscy siedzieli po prostu w niekomfortowej ciszy, próbując coś z tego wywiązać.

— Moriarty... — Sherlock złączył dłonie w skupieniu. — Może zechcesz usiąść w jednym miejscu?

Przeszkadzało mu trochę to, że szaleniec węszył między jego rzeczami, a krzesło dla Jima przeznaczone (które postawione było przez Johna) wciąż było puste.
Brunet z brytyjskiej grzeczności posłuchał, jak to mieszkańcy Londynu mieli w zwyczaju, ale ku zszokowaniu Johna, Irlandczyk usiadł wygodnie na oparciu fotela doktora, żeby ukazać swoją wolną wolę.
Wszyscy wpatrywali się w bruneta, lecz ten po prostu zamrugał szybko do Sherlocka, pokazując mu, że spełnił jego życzenie.
Detektyw obrócił oczami, wzdychając ciężko. Musiał mieć dużo cierpliwości dla tego, co się obecnie działo.

Nagle drzwi od salonu otworzyły się, a w nich pojawiła się niska starszka o blond włosach przypruszonych siwizną, która całkowicie nie miała pojęcia o tym, co się działo. Wprawdzie wiedziała oczywiście o zaginięciu Rosie (co przyprawiło ją w stan bezsenności i ogromnego smutku pełnego nadziei na jej powrót), ale nie wiedziała, że gość w jej domu był tak naprawdę groźnym kryminalistą, o którym tyle się nasłuchała. 
 Weszła do pomieszczenia, niosąc Sherlockowi, Johnowi i ich nowym towarzyszom herbatę. Zbił ją trochę z tropu widok bruneta siedzącego na ramieniu fotela, jednak nie postanowiła tego zbytnio oceniać. W końcu znała detektywa już długi czas, a on czasami robił nawet dziwaczniejsze rzeczy. 
Irlandczyk spojrzał na nią ciemnymi oczami, lekko przekrzywiając głowę. 

— Dziękujemy, pani Hudson — powiedział z uśmiechem. 

Wtedy jeszcze raz przyjrzała się jego twarzy. Skądś kojarzyła tego młodzieńca, a starość nie zaburzała jej jeszcze pamięci... Położyła tacę na stolik koło fotelu Johna, aż nagle kobiecie przypomniał się dzień, w którym pewien okrutny i niebezpieczny kryminalista włamał się na wszystkie ekrany w Londynie. To był ten sam mężczyzna, który tak bardzo namącił w głowie Sherlocka, będąc równie mądrym. I był na dodatek w jej mieszkaniu.
Detektyw najwyraźniej zauważył przerażenie kobiety, bo postanowił wtrącić coś od siebie:

— Spokojnie. Moriarty nie ma zamiaru nikogo krzywdzić. Przynajmniej nie teraz, gdy jego imperium wisi na włosku. 

— Słodki Jezu... — właścicielka domu zrobiła dwa kroki do tyłu, próbując nie patrzyć na niebezpiecznego mężczyznę, który właśnie się w nią wpatrywał. Zachowywała się, jakby właśnie zbliżyła się do tygrysa na wolności, który w każdym momencie mógł doskoczyć jej do gardła. Wyobraziła sobie, że właśnie planował w głowie to, jak najskuteczniej mógł ją zabić. I miała rację. Tylko tym razem morderstwo nie było na jego liście zadań do zrobienia. 

— Jestem słodki, ale nie jestem Jezusem — odparł w obronie Jim czarującym głosem. — Religia została wykreowana przez ludzki strach przed śmiercią i chęć kontroli dużej grupy idiotów, którzy zrobią wszystko w imieniu wymyślonej postaci.

— Dlatego zostały stworzone przykazania — wymamrotał ponuro Sherlock pod nosem. — Gdybyś przestrzegał chociaż zasady "Nie zabijaj", to byłoby wspaniale i lepiej dla wszystkich. 

Moriarty prychnął w rozbawieniu, plotąc palce.
Pani Hudson w międzyczasie powoli wycofała się, a następnie wybiegła z salonu przerażona, że zaraz zacznie się strzelanina.

— Oj, przestań. Gdybym nie był po stronie zła, to byś się zanudził na śmierć. Kochasz się ze mną bawić, Sherly — kontynuował Jim.

— Nie wywyższaj się tak. Po twojej rzekomej śmierci natknąłem się na wielu kryminalistów, którzy nieźle mi dopiekli. Nie byłeś moim faworytem. Nigdy.

Sebastian westchnął głośno, a John przesunął się od Jima jak najdalej, bo zachowanie szaleńca wprawiało go w totalny dyskomfort. Miał tylko nadzieję, że szybko rozwiążą sprawę, odzyska córkę, a Irlandczyk ponownie zniknie z ich życia, które do tej pory było dość spokojne. 
Jim wyglądał jednak na urażonego słowami detektywa.

— To zabolało! Ranisz moje uczucia, dziubasku — złapał się teatralnie za klatkę piersiową, gdzie miał serce.

— Nie masz uczuć. I czy mógłbyś chociaż przez sekundę przestać wyrażać się do mnie zdrobnieniami? — warknął detektyw. — Zaczynasz poważnie działać mi na nerwy.

— Ty mi działałeś przez kilka lat samym faktem, że oddychałeś. Witaj w klubie.

Mężczyźni posłali sobie piorunujące spojrzenia, wychylając delikatnie na przód. Nienawidzili siebie nawzajem i najchętniej w ogóle by tego zadania nie robili wspólnie, gdyby tylko była taka możliwość - jednakże nic im nie zostało, a rzeczywiście razem mogli rozwiązać swoje problemy.

Sebastian i John, którzy jako jedyni zachowywali się "typowo", mieli po dziurki w nosie słuchania tego, jak dwójka wrogów się nawzajem obraża i sprzecza.

— Wybaczcie, że wtrącam się do waszej przejmującej konwersacji, ale czas ucieka — odezwał się w końcu Sebastian na tyle głośno, że oboje geniuszy zwróciło na niego uwagę.

Dotarło do nich to, że mówił rację. Odwrócili się więc od siebie, kierując w stronę wysokiego blondyna i skupiając się na wczorajszych wydarzeniach.

— Hmm... — zastanowił się Jim na głos. — Trzeba poznać jego tożsamość. Może udałoby mi się jakoś namierzyć kogoś z moich ludzi i torturować tak długo, aż coś powie. Sebastian mógłby powyrywać mu paznokcie u dłoni...

Moran spojrzał na przyjaciela z odrazą na twarzy, bo sama wizja tego nie wyglądała zbyt ładnie.

— Skupmy się z początku na Rosie, bo to wszystko zaczęło się od niej — wtrącił Sherlock, patrząc na Johna, który wyglądał, jakby był w każdej chwili gotowy wybiec na ulicę i sam szukać dziewczynki.

— Jak to w ogóle możliwe, że doktor Watson ma córkę? — Moriarty uniósł brwi sceptycznie. — Myślałem, że jest gejem.

— Ja też — wymamrotał Sherlock.

— Sherlock! — skarcił go John, otwierając lekko usta w gniewie.

— Skupmy się lepiej — detektyw wstał z fotela i teraz to on zaczął krążyć po salonie. — John, gdzie ostatni raz widziałeś małą?

— Zanim wyszedłem z tobą na ostatnie miejsce zbrodni, Rosie i ja spędzaliśmy miło czas w parku. Nie było tam wielu osób, a nie wyglądało na to, by ktoś nas obserwował. Wtedy ty napisałeś SMS-a.

— Jaka ulica to była dokładnie?

— Dokładnie nie wiem, ale na dzielnicy Strand.

— Kontynuuj — wtrącił Jim. — Co było dalej, gdy dostałeś SMS-a od tej dzidzi?

Sherlock obrócił oczami, skupiając się na swoim przyjacielu i ignorując docinki irytującego Irlandczyka.

— Spojrzałem tylko na chwilę do telefonu, żeby ci odpisać, że zajmuję się na razie Rosie... — blondyn ze smutkiem opuścił wzrok. — Gdy odpisałem, ponownie popatrzyłem w jej stronę, ale jej już... Nie było.

— Z kim ty w ogóle masz to dziecko? — brunet ponownie się wtrącił, siadając w końcu na krześle mu przeznaczonym, popijając elegancko filiżankę herbaty przyniesioną przez panią Hudson. — To ta pannica z którą to dziecko stworzyłeś powinna się nim zająć.

Sherlock rzucił mu pełne wściekłości spojrzenie. Tym razem było jednak czymś więcej. Miało znaczenie.
Słowa wypowiedziane przez Irlandczyka najwyraźniej trafiły w Johna, bo ten zmarszczył brwi w smutku, bawiąc się pierścionkiem zaręczynowym, który nosił na palcu.
Detektyw położył dłoń na ramieniu przyjaciela.

— Mary zmarła. Została postrzelona, gdy Rosie miała niecały roczek — odparł po chwili blondyn.

Sebastian wyraźnie posmutniał, jednak Jim zupełnie nie posiadał jakiejkolwiek empatii skierowanej do przyjaciela swojego największego wroga. Nawet nie próbował kryć swojej ignorancji, bo zaśmiał się krótko, co wiązało się z oburzonym spojrzeniem Morana.

— Trzeba było używać antykoncepcji. W końcu jest pan doktorem, doktorze Watson. Jak ktoś o tym wie najlepiej, to właśnie pan. Dzieci to same kłopoty i teraz będziecie się mazać z tego powodu. Jeszcze tylko brakuje, by cię wzięło na wspominki o zmarłej żonie.

— Nie — odparł John, biorąc głęboki oddech i z powagą kierując wzrok na Moriarty'ego, który właśnie brał łyk herbaty. — Już się pogodziłem z jej śmiercią.

— W każdym razie — wtrącił Sherlock uniesionym głosem. — Najlepiej by było, jeżeli zaczniemy poszukiwania poprzez sprawdzenie kamer.

— Mogę się włamać i zobaczyć — odparł Jim.

Sherlock pokręcił głową przecząco, ponownie zaczynając chodzić dookoła salonu w zamyśleniu.

— Nie musisz tego robić. Mój brat ma przecież do nich dostęp legalnie — stwierdził, zerkając na znudzonego bruneta.

— Mi to zajmie minutę na twoim laptopie — odparł, krzyżując ręce. — Każda minuta się liczy, a przecież nie chcielibyście, żeby porywacz zagłodził Roxi na śmierć, prawda?

— Rosie — poprawił go John.

  Sherlock ucichł, w zamyśleniu obserwując laptopa położonego na zabałaganionym stoliku. Irlandczyk rzeczywiście miał rację, a każda minuta się liczyła. Był okropnym ojcem chrzestnym, a byłby nawet gorszym, jeżeli coś by się stało Rosie.
  Mycroft pewnie wszystko by przedłużał monologami, że to wszystko jest pufnymi danymi. Gdyby zaś dowiedział się z kim jego młodszy brat współpracuje, to stałby się kulą u nogi.

Detektyw po namyśle wziął szarego laptopa i położył na kolanach Moriarty'ego. Brunet z zadowoleniem odłożył filiżankę na bok, rozciągając dłonie.

— Dobra, zobaczmy...

  Jim rozpoczął swoją pracę, a doktor Watson spojrzał na Sebastiana, który nerwowo wyglądał od czasu do czasu przez okno.

— Wszystko w porządku? — zapytał.

Blondyn dopiero po chwili został wyrwany z zamyślenia.

— Tak. Po prostu trochę się martwię tym, co ten ktoś ma w zapasie. Skoro wyżywa się na pańskiej rodzinie, to do naszych też może się przyczepić. Moja rodzina jest z dala od takich kłopotów. To spokojni, życzliwi ludzie. Oprócz mojego ojca, chociaż z nim już nigdy nie będzie problemu — westchnął.

— Moja jest chroniona, aczkolwiek nie sądzę, by ktoś był w stanie ją w ogóle tknąć — stwierdził Sherlock. — Mój brat ma wszystkich członków rodziny pod stałą obserwacją.

Rodzinie Johna się oberwało w ten sposób, że została porwana jego córka. Nie miał więc niczego do powiedzenia w tej sprawie, co wrzuciło go w aurę ponownego przygnębienia oraz chęci znalezienia Rosie, która teraz była pewnie przerażona w jakimś zatęchłym budynku.

— Jak myślisz, Jim? Twoja jest bezpieczna? — przyjaciel Irlandczyka zwrócił się do niego.

Wszyscy spojrzeli w stronę bruneta w zaciekawieniu. Sherlock nigdy nie zwrócił uwagi na to, że nawet Jim musiał mieć jakąś rodzinę. Nigdy nie wyobrażał go sobie w otoczeniu ludzi dla niego bliskich.
Irlandczyk nie odpowiedział, bo nie miał zamiaru mówić swojemu największemu wrogowi tego, że nie posiadał nikogo oprócz Sebastiana. Nawet jego przyjaciel nie znał historii tego, kim była rodzina tak szalonego i okrutnego kryminalisty.
Na całe szczęście znalazł wymówkę, gdyż właśnie skończył włamywać się do kamer na prywatnej stronie londyńskiego bezpieczeństwa drogowego.
Odwrócił laptopa w stronę towarzystwa, ukazując na ekranie zapisany obraz kamer z ostatnich kilku dni.

— Zrobione.

Położyli urządzenie na biurko, zbierając się blisko i Sherlock sprawdził zapisy z dnia, w którym Rosie zaginęła.
  Na ekranie nie było niczego ciekawego przez pewien czas; John szedł z małą dziewczynką w blond kiteczkach, różowym płaszczyku i żółtych kaloszach za rączkę, a potem zatrzymali się w miejscu. Doktor wskazał dziewczynce plac zabaw, a ta pokiwała energicznie główką i oboje poszli w tamtą stronę.
  Dziewczynka zaczęła bawić się w piaskownicy, a John usiadł na ławeczce, obserwując ją uważnie. Nagle jednak zerknął do telefonu i zaczął pisać wiadomość, która tak naprawdę była skierowana do Sherlocka. Gdy pisał SMS-a, nagle z drugiej strony parku zakradła się dwójka mężczyzn. Cała operacja zajęła zaledwie parę sekund - czarny samochód podjechał bliżej, jeden z porywaczy chwycił zdezorientowaną dziewczynkę, drugi trzymał jej nogi by się nie szamotała i prędko została wrzucona do samochodu, do którego wsiedli pozostali, odjeżdżając prędko.
John nie mógł patrzeć na tą scenę, odwracając się w inną stronę, gdy tylko jeden z mężczyzn ją chwycił.
Sherlock poklepał przyjaciela po plecach ze współczuciem.

— Będzie dobrze, John. Znajdziemy ją... — zapewniał łagodnie.

— To moja wina, Boże... — blondyn schował twarz w dłoniach. — Jak ja mogłem tego nie zauważyć? Powinienem był ją pilnować przez cały ten czas.

— Porwanie twojej córki było w repertuarze — wtrącił Jim, unosząc brwi niezadowolony. Nie próbował wesprzeć doktora, ale wysuwał fakty. — Nasz sprawca by ją porwał, tak czy siak. W końcu by wychwycił idealny moment, bo przecież nie mogłeś jej pilnować przez wieczność. Wierz mi, znam się na porwaniach.

— Wierzy ci — wymamrotał do niego Sherlock. — W końcu raz go już porwałeś.

John westchnął, ponownie patrząc na ekran przedstawiający jego samego, gdy gorączkowo wykrzykiwał imię córki i biegał po całym parku z nadzieją znalezienia jej.

— Cofnij nagranie — odezwał się nagle Sebastian, który do tej pory obserwował po prostu ekran z przerażeniem na twarzy. — Do momentu, gdy tamci wrzucali dziewczynkę do auta.

Sherlock kiwnął głową, następnie używając klawisza Backspace, by przywrócić poprzedni moment.
Nagle dostrzegł to samo, co Sebastian.
Zatrzymał prędko nagranie i przybliżył widok - porywacze mieli założone na twarzy białe maski z namalowanymi oczami, ustami, kozią bródką, brwiami oraz różowymi policzkami. Ta maska była bardzo popularna, zwłaszcza w mediach.

— Ciekawe — odezwał się Jim, krzyżując ręce.

— To prawda — zgodził się detektyw.

Tym razem przyspieszył nagranie i zwrócił uwagę na odjeżdżający samochód bez rejestracji. Zamienił widok na następną kamerę, a następnie śledził trasę samochodu czekając, aż w końcu się zatrzyma.
I udało się. Powóz po chwili jazdy zatrzymał się w jakimś barze, a z auta wysiadł jeden z porywaczy. Wszedł do budynku pomimo, że znak wskazywał "ZAMKNIĘTE" (chociaż drzwi były otwarte).
Jim wyjął telefon i zapisał nazwę baru "VIOLET" w notatniku.
Po dziesięciu minutach osobnik wyszedł z budynku, wracając do auta. Znowu zaczęli jechać, jednakże potem ślad się urwał – wjechali do lasu. Nie wiadomo było, z której strony wyjechali i dokąd podążyli, gdyż dalsza część nie obejmowała już Londynu.

— Cholera... — wymamrotał Sebastian.

Na twarzy Jima malował się jednak mały uśmieszek podekscytowania.

— To jest super! — zawołał, klaszcząc dłońmi. Ku zdezorientowaniu innych osób, choroba psychiczna Irlandczyka ponownie dała się we znaki, bo zaledwie w ułamku sekundy jego twarz nabrała wściekłego wyrazu. — To ja powinienem organizować takie rzeczy. Obedrę ze skóry tego, kto ukradł mi robotę!

Odsunął się od stołu chaotycznie, ściskając pięści ze wściekłości.
Był w furii przez to, że ktoś bawił się w nowego króla kryminalnego imperium, a przecież władcą był tylko i wyłącznie Jim, czym lubił się szczycić. Czuł się żałośnie, gdy był zmuszony współpracować ze swoim wrogiem.

Wszyscy wpatrywali się na niego, a John przysunął rękę bliżej swojej broni schowanej w tylnej kieszeni. Szaleńcy byli nieprzewidywalni i reszta obawiała się, że w każdej chwili Jim mógł ich zaatakować.
Brunet jednak odwrócił się na chwilę do nich plecami, wziął głęboki oddech, a wtedy ponownie stanął do nich twarzą w twarz, ze spokojnym uśmiechem na twarzy.

— Tak czy siak, moi drodzy — powiedział łagodnie. — Mamy przynajmniej od czego zacząć. Klub "Violet".

Sherlock ostrożnie wstał, na czujności mając zachowanie Jima i podszedł do swojego fotela, na którym miał przewieszony swój ciemny płaszcz.

— Moriarty ma rację — stwierdził, zakładając go i prostując swój kołnierz. — Musimy się tam wybrać i to teraz. Klub był zamknięty, a jednak drzwi były dla porywacza szeroko otwarte. To musi oznaczać, że właściciel współpracuje ze sprawcami i może dać nam odpowiedzi na pytania, jeżeli dobrze na niego naciśniemy.

— O to się nie martw, ja już na niego nacisnę — wysyczał Jim, uśmiechając się do siebie morderczo.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top