03 ; DAWNY WRÓG
rozdział 2 ; dawny wróg
❝ jakim cudem ty żyjesz, moriarty? ❞
Dla Sebastiana Morana, który od zawsze starał się jedynie mieć normalne życie, zgoda na niebezpieczną misję do jakiegoś magazynu nie była dobrym pomysłem. Tyle razy mówił sobie, że już z tym skończył, a teraz znowu zaczął mieszać się w sprawy całkowicie niezwiązane z nim.
Przypominało mu to nawyk, do którego wrócił.
Zawsze źle mu szło z walką przed uzależnieniami (a w jego przypadku papierosów, bo potrafił wypalić czasami całą paczkę w dzień), a teraz Jim stał się chodzącym uzależnieniem, od którego nie mógł się powstrzymać.
Mówił sobie, że robił to tylko i wyłącznie z troski o bezpieczeństwo jego dość kiepskiego w walce przyjaciela, który dopiero co powrócił z martwych. Skoro wszyscy jego ochroniarze odeszli, pozostał mu tylko on. Jim był przekonany, że w trakcie tego spotkania wszystko wróci do normy, a on odzyska swoich ludzi i Sebastian nie będzie już musiał brać w tym udziału – ale blondyn niezbyt wierzył w spekulacje przyjaciela pomimo, że jego teorie zawsze były bezbłędne. A przynajmniej do tej pory.
Jesień nie była w jakikolwiek życzliwa wobec Londyńczyków. Na zewnątrz było mokro, a na dodatek okrutnie zimno i dało się to obu mężczyznom we znaki, gdy dzień po spotkaniu w mieszkaniu mężczyzny nadszedł czas, żeby wybrać się do opuszczonego magazynu położonego gdzieś pod starym budynkiem Jima, którego przestał używać kilka lat temu. Używał go głównie do trzymania tam zakładników na szantaże, oczywiście sam nigdy tam się nie wybierając.
O godzinie szesnastej Jim pojawił się w progu mieszkania Sebastiana, ubrany w dość krótki, czarny płaszcz i z nieschodzącym grymasem na twarzy. Te dni bez jego imperium były ciężkie. Czuł się bezużytecznie, a nawet... Mniej potężny. Wolał to jednak odpukać.
Blondyn podrapał się po głowie, patrząc na tym razem zapowiedzianego gościa.
— Nie wierzę, że to robimy — powiedział do Irlandczyka na przywitanie.
Moriarty włożył ręce do kieszeni, posyłając mu ironiczny uśmieszek.
— Pomyśl, co ja o tym wszystkim sądzę. Gdzie masz auto?
— Jest na dole.
— Weź klucze i chodźmy.
Sebastian założył swoją skórzaną kurtkę, bo miał do takich słabość, a następnie wziął kluczyki z wieszaka koło lustra.
Wyszedł z mieszkania, zamknął drzwi i oboje wyszli z bloku.
Po małym spacerze na ulicy, Jim dostrzegł srebrne Audi A6 zaparkowane w dość ustronnym jak na Londyn miejscu. Brunetowi rzuciła się w oczy plakietka mówiąca "Bohater wojenny".
— Co to ma być? — zapytał Sebastiana, który był w trakcie pakowania dodatkowej broni do bagażnika. Wskazał palcem na plakietkę, a blondyn uśmiechnął się lekko.
— To tytuł, który mi dali — odparł łagodnie. — A ten samochód dostałem w prezencie.
— Huh.
Jim uniósł brwi, wpatrując się w żenującą wiadomość.
Nie rozumiał dlaczego mówili, że Sebastian był bohaterem. Nie zrobił na wojnie przecież niczego wielkiego, jedynie strzelał sobie w ludźmi. Brzmiało fajnie.
Gdy wszystko było już gotowe na jazdę, oboje weszli do pojazdu.
— Dobra, musisz mnie trochę poprowadzić, Jim — powiedział Sebastian, odpalając silnik.
Pasażer siedzący obok prychnął, krzyżując ramiona.
— Mamy dwudziesty pierwszy wiek i coś takiego, co nazywamy GPS. Ja ludzkim urządzeniem nie jestem.
— No ta — Sebastian złapał się za szyję. — Problem w tym, że mój czegoś takiego nie posiada.
Wciąż nie miał pojęcia tego, co robił w samochodzie z konsultującym kryminalistą na misji zniszczenia jakiejś marnej kopii jego przyjaciela, która widocznie lubiła grać mu na nerwach.
Po chwili zdecydował się jednak popłynąć po tej fali ostatni raz.
— Dobra.
Skończyło się na tym, że Jim mówił mu, gdzie ma jechać. Przy okazji rozmawiali o tym, co porabiali podczas ich nieobecności. Irlandczyk rozegrał to tak, jakby brak Sebastiana całkowicie na niego nie wpłynął; przeniósł się do Islandii, zostawił swój biznes by rozwijał się sam, namieszał w rządzie... I to było wszystko, co miał do powiedzenia.
Nie wspomniał o tym, że codziennie brał antydepresanty, bo był to jedyny lek na głośne myśli w jego głowie, w każdej chwili skupienia krzyczące "Nudzimy się!" oraz dziwny smutek, który kłębił się gdzieś głęboko w jego środku.
Sebastian tymczasem opowiedział o wojnie, jego przygodzie ze szpitalem, o snach, nowym życiu w Londynie, a także o kolegach, co zazdrosnemu Jimowi się nie podobało.
Najgorsze pytanie, na które odpowiedzi nie chcieli znać, pytało o przyszłość. Co będzie, jeżeli ludzie Jima nie wrócą. Musiałby zacząć wszystko od nowa, co zajęło mu kilkanaście lat na zbudowanie. Ktoś za jego plecami zniszczył kijem pajęczą sieć, którą zostawił tylko na chwilę samą. Pająk nie chciał żyć bez swojej kryminalnej siatki. Co prawda mógłby dalej siać zamęt i mieć klientów, ale w tych czasach było już o wiele więcej potężnych rekinów; Charles Augustus Magnussen, Eurus Holmes i kilku innych, którzy mogli robić tyle zamieszania, co Jim. Mieli też małą przewagę przez fakt, że nie byli szaleni, przez co nie podejmowali decyzji pod wpływem napływu emocji.
Jim nie martwił się tajemniczą osobą, z którą miał się właśnie spotkać, gdyż uważał, że pewnie ani trochę nie była niebezpieczna. W końcu kto trzymał tytuł jednego z najgroźniejszych kryminalistów na świecie? Moriarty. O tym osobniku nigdy wcześniej nawet nie usłyszał.
Jednak przejmowało go to, że jeżeli jego ludzie nie wrócą, a Sebastian wycofał się z branży, będzie musiał radzić sobie sam.
Wcisnął się w głębiej fotel, krzyżując ręce i spojrzał przez szybę na lampy, które pojawiały się po kolei i szybko znikały. Blondyn zerknął ukradkiem na przyjaciela.
— No więc... — przerwał ciszę. — Jak uważasz... Czemu ten ktoś chce się z tobą spotkać?
Irlandczyk westchnął, lecz było to westchnienie zirytowania.
— Nie mam zielonego pojęcia, chociaż muszę pochwalić go za odwagę. Ma czelność zabierać mi ludzi, a potem pyskować.
— To rzeczywiście dość odważne z jego strony. Masz jakiś plan, co zrobimy?
— Nie ma wielu rzeczy, których mogę zrobić. Moje ręce są związane bez moich ludzi. Po prostu z nim porozmawiam i zobaczymy, jak to się potoczy. Jak coś to bądź przygotowany na strzał.
Moran zmarszczył brwi niezadowolony, zaciskając dłonie na kierownicy.
— Nie, Jim. Nikogo nie zabiję — odparł stanowczo.
To, że Sebastian był się w stanie mu przeciwstawić podkreślało fakt, jak bardzo blondyn odżył i się zmienił. Teraz mógł poświęcić swoje relacje z przyjacielem tylko po to, żeby nie mieć żadnego innego życia na sumieniu. Nie był już niczyją własnością. Nie martwił się reakcji Moriarty'ego, bo zresztą teraz i tak nie miał czego mu zrobić. Nawet by się nie ośmielił, bo został mu tylko Sebastian. Do Irlandczyka to dotarło, dlatego się już nie sprzeczał.
— To chociaż bądź w gotowości, żeby go pojmać i resztą zajmę się już ja. Skoro ty go nie zabijesz, to ja to zrobię, tchórzu.
Blondyn szczerze mówiąc nie widział innego wyjścia, więc po prostu kiwnął głową, po części zadowolony z umowy.
━─┉┈◈◉◈┈┉─━
Dotarli na miejsce, wysiadając z samochodu Sebastiana.
Fabryka znajdowała się na granicach Londynu. Była opuszczona i zaniedbana, a z jej ścian odpadał biały tynk, który leżał gdzieś w trawie. Nikt nie przejmował się tym miejscem, bo było niezauważalne pośród wszystkich innych opuszczonych miejsc. Kilku bezdomnych próbowało tam wejść, ale to, co tam znaleźli szybko ich odstraszało – żaden nie zdążył pójść na policję.
To był pierwszy raz, kiedy Jim osobiście miał zamiar wejść do środka. Sebastian też nigdy w tym miejscu nie był, chociaż on za swoich czasów czasami torturował ludzi.
Irlandczyk zainspirował się do wybrania tego miejsca po tym, gdy parę lat temu jeden z gangsterów pomylił go z kimś innym i pobił. Od tamtej pory spodobały mu się te opuszczone fabryki, bo policja nigdy się w takich miejscach nie plątała.
Jednak ich tamtejszym celem nie była wizyta głównej części budynku, gdzie przetrzymywane były ofiary, a magazyn, który znajdował się w piwnicach.
Sebastian wyciągnął broń. Czuł, jak stres ściska go za gardło. Dawno się w te rzeczy nie bawił. Moriarty miał rację - stał się tchórzem.
Co prawda uwielbiał strzelać, ale takie sytuacje nie były już jego bajką. Nie chciał, żeby on i Jim zostali zabici, a w tamtym momencie ryzyko znacznie się podniosło.
Za to Irlandczyk wciąż po tylu latach nie zmienił swojego nastawienia do życia i kompletnie nie bał się tego, co miało nadejść. Wyróżniał go całkowity brak strachu przed śmiercią i konsekwencjami.
— Trzymaj się dwadzieścia stóp ode mnie, Moran — powiedział do niego cicho. Spojrzał dokładnie na rozbite okna fabryki, w której panował mrok.
Ruszył w kierunku budynku, ale blondyn prędko położył mu dłoń na ramieniu. Jim obrócił głowę i spojrzał na niego, oczekując wyjaśnienia jego gestu.
Sebastian wziął głęboki oddech.
— Uważaj na siebie — rzekł łagodnie, wpatrując się w niego opiekuńczo niebieskimi oczami. — Nie chcę ciebie znowu stracić.
Na twarzy Irlandczyka pojawił się mały cień uśmiechu.
Ogromnie tęsknił za kimkolwiek, kto był dla niego bliski. Cieszył się tym, że w końcu miał z kim rozmawiać.
I kogoś obchodziło jego życie.
Nie odpowiedział i ruszył do budynku, ale mina bruneta Sebastianowi wystarczyła.
Zauważył bowiem szczery uśmiech na jego twarzy.
Gdy Moriarty ostrożnie wszedł do fabryki, nie zobaczył w środku ani gangsterów, ani broni wycelowanych w jego kierunku. Zamiast tego spotkał się z ciemnością, dużą ilością kurzu i niedziałającymi maszynami.
To jednak nie oznaczało, że był bezpieczny.
Rozejrzał się po głównej hali, a następnie wyjął z kieszeni telefon i włączył latarkę.
W południowej części pomieszczenia udało mu się znaleźć przejście do piwnicy, które było masywnymi drzwiami z żelaza.
Sebastian otworzył je i okazało się, że nie były zakluczone. Jego broń była w przygotowaniu.
Oboje zeszli w dół po kamiennych schodach, kierując się prosto w ciemność, na ślepo próbując odgadnąć, gdzie powinni położyć nogi by się nie potknąć i nie spaść z hukiem w dół. Ku ich zdziwieniu wyglądało na to, że przybyli za szybko na spotkanie (lub host spotkania się spóźniał), ponieważ oni byli pierwszymi, którzy przybyli na miejsce.
Gdy dotarli na płaską przestrzeń, czyli do magazynu, Jim po omacku położył dłoń na ścianie, próbując wyczuć włącznik.
Po paru próbach w końcu udało mu się znaleźć jakąś małą dźwignię, która po pociągnięciu sprawiła, że duże lampy na suficie zapaliły się, rzucając światło na duże pomieszczenie pełne półek z brudnymi kartonami, co przypominało mały labirynt.
Według umowy, Sebastian schował się z bronią między półkami, krążąc w różnych miejscach, a tymczasem Jim czekał na przybycie jego kopii przy wejściu do magazynu.
Chodził z lewej do prawej, w kieszeni trzymając dłonie i myśląc nad tym, jak dokładnie ma poprowadzić konwersację, by tego gnojka zastraszyć. Chciał jak najszybciej odzyskać swoich ludzi i patrzeć, jak ten tajemniczy osobnik ginie.
Czekał tak pięć minut, zaczynając już się niecierpliwić z myślą, że host stchórzył, gdy nagle poczuł zimny metal z tyłu jego głowy.
Ktoś celował w niego, przykładając pistolet.
Na twarzy Jima pojawił się łagodny uśmiech pełen ekscytacji. Nie uniósł rąk. Po prostu trzymał je tak, jak zawsze.
Aż nagle usłyszał głos, który kompletnie zbił go z tropu.
— Gdzie jest Rosie?
To był głos doktora Watsona.
Tyle lat, a on dokładnie zapamiętał to, jak brzmiał najlepszy przyjaciel jego starego wroga. Nie miał jednak pojęcia, co John Watson robił w tym miejscu.
— Doktor Watson...? — zaśmiał się brunet w niedowierzaniu.
Chciał odwrócić się i zobaczyć twarz napastnika, ale poczuł, jak mężczyzna mocniej docisnął broń do jego głowy.
— Nie ruszaj się, Moriarty. Chyba, że mam cię zastrzelić — warknął.
Wtedy Sebastian przyłożył broń do tyłu głowy doktora Watsona. Teraz w trójkę celowali do siebie bez wyjścia.
— Nie byłbym tego taki pewien — wtrącił blondyn.
Aż tu nagle ponownie rozległ się głos kolejnego pistoletu przykładnego do głowy, tym razem Sebastiana.
— A ja na pańskim miejscu nie celowałbym w mojego przyjaciela.
To był Sherlock.
Oczy Moriarty'ego zabłyszczały w ekscytacji i szczęściu. Jego ukochany, stary wróg! Miał zginąć na dachu szpitala Barts, ale teraz nie miało to żadnego znaczenia. Irlandczyk poczuł się jak za starych czasów, gdy ponownie się spotkali.
— Sherlock! — zawołał melodyjnie. — Tęskniłeś, kochany?
Ukradkiem oka próbował spojrzeć na detektywa, ale doktor Watson wciąż trzymał broń z tyłu jego głowy. Nie chciał umierać teraz, gdy spotkał się ze starymi znajomymi.
Przewagę niestety mieli jego wrogowie, dlatego musiał wysłuchać tego, co mieli do powiedzenia.
Głos ich obu był pełen frustracji i powagi, czego bardzo Jim u nich nie lubił. Zawsze ta powaga... Nudy. Nie umieli się bawić.
— Gdzie jest Rosie? — John Watson powtórzył pytanie.
Dopiero za drugim razem Jim zwrócił uwagę na to, że były żołnierz czegoś się go pytał.
Nie miał jednak zielonego pojęcia, o czym mówił. Uniósł lekko lewą brew, wciąż z ekscytacją w głosie.
— Słucham? — parsknął. — O czym ty mówisz, doktorze Watson?
— Nie pogrywaj ze mną! Nie jestem w nastroju... Po prostu... Oddaj mi moją córkę. Ona niczego nie zawiniła.
Moriarty zamilkł.
"Córkę"?
Brunet nie śledził życia doktora Watsona od czasów jego wyprowadzki do Islandii, więc była to dla niego zupełna nowość. Zastanawiało go jednak to, jakim cudem w ramach zemsty, Johnowi udało się przejąć jego biznes.
— Niestety, ale muszę cię rozczarować, doktorze — odparł w końcu spokojnie. Nagle jego głos zamienił się w głośny, szaleńczy szept. — Nawet nie wiedziałem, że masz córkę.
Ręka Watsona zadrżała, co Jim mógł wyczuć przez ruszającą się lekko lufę na tyle jego głowy.
— Jakim cudem ty żyjesz, Moriarty? — nagle odezwał się głos Sherlocka. — Widziałem, jak strzeliłeś sobie w głowę. Widziałem krew. Nie miałeś pulsu...
— To samo pytanie mógłbym zadać tobie, Sherlocku — odparł Jim. — I pomimo, że ta pogadanka z bronią jest bardzo interesująca, to jednak chcę wiedzieć, dlaczego chcieliście się tutaj ze mną spotkać. Nie mogło przecież jedynie chodzić o to.
Nastąpiła kolejna cisza.
— Przecież... To ty chciałeś spotkać się z nami — stwierdził John, wyraźnie zbity z tropu. — Przyszedłem, byś oddał mi moją córkę.
Każdy w tamtym momencie nie miał zielonego pojęcia, co było grane.
Jim myślał, że to oni chcieli się spotkać, a oni myśleli, że to Jim chciał spotkać się z nimi.
Problem w tym, że żaden z nich nie pisał do nikogo SMS-a.
— Ostatnie parę lat spędziłem w Islandii — brunet powiedział z uśmiechem na twarzy, jednak totalnie nie wiedząc, o co chodziło. — Wróciłem dopiero kilka dni temu, moi drodzy.
— Mój... Szef... Otrzymał wiadomość, żeby zjawił się w tym miejscu o wyznaczonej godzinie — dodał Sebastian.
Jim lekko pokiwał głową, a w magazynie znowu nastąpiła cisza.
— Udajesz, Moriarty — na wyjaśnienie tej sytuacji wpadł w końcu Sherlock. — Tak, jak wtedy, gdy udawałeś Richarda Brooka.
W głębi duszy jednak wiedział, że przecież to nie było w stylu kryminalisty, który wszystkie zasługi przypisywał sobie. Gdyby miał ze sobą Rosie, to by tutaj była.
Jim nie musiał się usprawiedliwiać, bo usłyszał niepewność w głosie Sherlocka, który sam odpowiedział na własne podejrzenia.
— Dobra... — John oddychał ciężko pod wpływem adrenaliny. Emocje brały nad nim górę, bo chciał zrobić wszystko, żeby odzyskać swoją ukochaną córkę. — Jeżeli to nie ty... To kto?
Moriarty uśmiechnął się szeroko, lekko obracając głowę w stronę doktora Watsona, który nie wiedział już co o tym sądzić.
— Jeżeli to nie wy mnie tutaj zaprosiliście... — jego ciemne oczy błyszczały w świetle lamp. — To kto?
Dostrzegł całą scenę, która rozgrywała się za jego plecami; John Watson na skraju wytrzymałości celował w niego bronią, Sebastian trzymał swój pistolet na tyle głowy doktora, a Sherlock stał na najmniejszym stopniu schodów i odwdzięczał groźbę Sebastianowi swoją bronią.
Wszystkich łączyła jednakże jedna ekspresja – zdezorientowanie.
Jego dawni wrogowie zmienili się trochę przez te lata.
Włosy doktora były bardziej wymodelowane i platynowe, a Sherlock wyglądał na bardziej zmęczonego. Obu mężczyznom doszło też paru nowych zmarszczek na twarzy, jak wszystkim w pomieszczeniu zresztą. Widać było, że ostatnie lata nie były dla nich najbardziej relaksujące, co było rzeczą oczywistą, gdyż mieli w mieszkaniu dziecko.
— Skoro żadna z naszych stron nie zorganizowała spotkania, to radziłbym być przygotowanym na to, jeżeli przybędzie osoba trzecia, która za tym stoi — odezwał się nagle Sebastian z ogromną powagą. — W tej sytuacji musimy być bezstronni. Najlepiej będzie, jeżeli wszyscy rzucimy swoje bronie do ściany i będziemy mogli to na spokojnie wyjaśnić.
Jim spojrzał na Johna, a ten spojrzał na swojego przyjaciela. Po namyśle kiwnął głową, bacznie obserwując Sebastiana.
— Tylko bez żadnych sztuczek.
Wszyscy dotrzymali obietnicy i zrobili tak, jak było umówione. Wszystkie pistolety poleciały pod ścianę kawałek dalej, przez co nikt w siebie dłużej nie celował.
Detektyw spojrzał na Jima, a on na niego. Wymienili ze sobą spojrzenia godne śmiertelnych wrogów, którzy mimo wszystko obdarzali siebie głębokim respektem.
— Ten ktoś ma coś, na czym ci zależy — powiedział w końcu z pewnością siebie. — Prawda, Moriarty? Inaczej byś się tutaj nie pojawił.
Na twarzy Irlandczyka pojawił się lekki uśmiech. Oparł się o jedną z półek, krzyżując ręce.
— Można tak powiedzieć.
Sherlock podszedł do niego bliżej, analizując dokładnie jego twarz.
To był pierwszy raz, kiedy oboje byli na takim samym poziomie. Jednak tym razem poziom ten był pomieszczeniem, które było obserwowane przez nieznaną osobę, której udało się ich przechytrzyć.
Tak naprawdę ta analiza była dedukcją, dzięki której Sherlock mógł coś z niego rozgryźć.
— Gdzie są twoi ludzie?
To pytanie sprawiło, że Jim znieruchomiał na chwilę. To właśnie był problem, którego detektyw zdążył się domyślić. Jeżeli jednak Sherlock dowie się, że Irlandczyk jest bez ludzi, to nie będzie postrzegał go jako wielkie zagrożenie. Wciąż był niebezpieczny przez swoją inteligencję, ale sam nie mógł zorganizować żadnych olbrzymich wydarzeń.
— O co dokładnie ci chodzi?
Dwóch blondynów z wojska stało niedaleko siebie, od czasu do czasu spoglądając na siebie w razie, gdyby któryś wpadł na pomysł by ponownie złapać za broń.
— Nigdzie ani snajperów, ani ochroniarzy. Tylko ten jeden, chociaż on nie wygląda na mordercę z zimną krwią, zresztą po jego postawie mogę wywnioskować, że był żołnierzem. Znając ciebie, jeżeli dostałeś tego SMS-a, przybyłbyś tutaj z dodatkową artylerią — odparł Sherlock.
Brunet nie odpowiedział, cały czas zachowując tą samą, kamienną twarz, by nie zdradzić czegokolwiek po mowie ciała. Najgorsze było jednak to, że mężczyźnie udało mu się go rozgryźć.
Nie miał, jak się wybronić, więc po prostu starał się zmienić temat.
— Czemu nie poprosisz swojej siostrzyczki o pomoc w znalezieniu córki Watsona? — zapytał beznamiętnie.
Detektyw zmarszczył brwi, a jego jasne oczy wydawały się zajść mgłą.
— Eurus przecież nie żyje.
To była kolejna rzecz, która wstrząsnęła każdą osobą w magazynie (oprócz Sebastian, który nie miał pojęcia, o kim była mowa).
Jim nie mógł sobie wyobrazić, że ktoś byłby do tego zdolny.
— Jakim cudem? — tym razem nie ukrywał ogromnego zdziwienia.
— Myśleliśmy, że to ty za tym stałeś, Moriarty — dodał nagle John.
Sherlock odsunął się od bruneta, opierając o ścianę obok. Wszystkie jego teorie nagle posypały się w gruz.
Coś wisiało w powietrzu, a Jim coraz bardziej odchodził z listy podejrzanych.
Moriarty stracił swoich ludzi, jego siostra zginęła, córeczka Johna została porwana...
Ktokolwiek to był, wiedział dokładnie, jak uderzyć w największe wartości każdego z nich. Wygrywał, a nawet nie znali jego imienia.
— Powinniśmy poczekać i zobaczyć, czy ten ktoś się zjawi — zaproponował John.
Wszyscy spojrzeli na niego. Wkrótce doszli do wniosku, że był to dobry pomysł.
Jim i Sebastian czekali w milczeniu po jednej stronie wejścia do magazynu, a Sherlock z Johnem po drugiej, z bronią w dłoniach.
Po godzinie milczenia i oczekiwania, Sherlock schował swój pistolet za pas.
— To bezcelowe — stwierdził z niezadowoleniem. — Nie zjawi się.
Sebastiana także stresowała cała ta sytuacja. Nie chciał, żeby Jimowi coś się stało.
— Więc kim on do jasnej cholery jest i czego chce?
Moriarty powoli zbliżył się do wyjścia z magazynu, stojąc na samym środku schodów. W końcu coś się działo. Uśmiechnął się szeroko, wpatrując w potężne drzwi prowadzące na halę.
— Tego nie wiemy.
Z jednej strony niepokoił się obecną sytuacją, ale z drugiej cieszył się, że przed nim prezentowała się nowa zabawa. W Islandii czegoś takiego nie było.
Nie mógł się doczekać, by rozwiązać to samemu. Problemem było tylko to, że nie miał ludzi do pomocy.
Jego fantazje przerwał jednak głos detektywa.
— Dowiem się. Ja i mój przyjaciel przyjrzymy się tej sprawie. Odzyskamy Rosie. Chodź, John. Idziemy do domu.
Z twarzy Moriarty'ego zniknął uśmiech i pospiesznie zeskoczył ze schodów.
— Nie, złociutki — wtrącił, podchodząc do niego i niskiego blondyna. — To moja sprawa do rozwiązania. Ten ktoś ma moich ludzi.
— I moją córkę — dodał oburzony John.
— Twoja kula u nogi, czy tam też córka, nie jest ważniejsza od moich cennych pracowników! — prychnął ignorancko Moriarty, odwracając do doktora.
Te słowa sprawiły, że ojcu zaginionego dziecka puściły nerwy.
Jim nie spodziewał się pięści, która nagle z całej siły powędrowała w jego nos. Irlandczyk poczuł silny cios, przez który na chwilę zobaczył gwiazdki.
Otworzył szerzej oczy ze zdumienia, a z jego nosa zaczęła lecieć krew.
— Jest ważniejsza! — krzyknął wściekły blondyn.
— Wow, panie Watson! — zaśmiał się rozbawiony kryminalista, próbując powstrzymać krew przed poplamieniem drogiego garnituru Westwood. — Jaki tupet!
Sebastian szybko rzucił się na ratunek Jimowi, jednak polegał on jedynie na odciągnięciu przyjaciela od doktora Watsona, który mógł w każdym momencie uderzyć go drugi raz.
Sherlock postąpił tak samo ze swoim przyjacielem.
— Ja się zajmę tą sprawą — detektyw powiedział zdecydowanym tonem do Jamesa Moriarty'ego.
— Nie, Sherlocku. Ja się na tym znam lepiej, ty jesteś nudny i masz tak samo nudną robotę — zaprzeczył Jim, równo pewny siebie. — Znam się na toku rozumowania kryminalistów lepiej, niż ktokolwiek inny. To się przyda.
— Ja mam zdolności dedukcji i prawdopodobieństwa. To też się przyda.
— Jestem bogatszy.
— Ja mam w zapasie piątą klepkę. I pomaga mi Scotland Yard. Plus rząd brytyjski, jeżeli miło poproszę mojego brata.
— Mam znajomości z innymi kryminalistami, którzy mogą coś wiedzieć. Ja powinienem się tym zająć.
— Nie, bo ja.
— Ja, Sherlocku!
Sherlock i Jim rozpoczęli kłótnię przypominającą spór małych dzieci walczących o to, kto będzie głównym liderem zabawy.
Jedynie John wraz z Sebastianem wymienili między sobą spojrzenia pełne zrozumienia. Oboje rozumieli się bez słów, że tak naprawdę wspólnie przechodzili przez to samo każdego dnia. W końcu tych dwóch socjopatów było do siebie bardzo podobnych, a John wraz z Sebastianem też mieli wiele wspólnego. To oni pilnowali swoich mądrych, a zarazem głupich przyjaciół.
W końcu dwójka blondynów miała dość tej kłótni i argumentów, które miały przekonać drugiego, kto nadawał się do rozwiązania tego kłopotu.
Właśnie to zrozumienie między Johnem, a Sebastianem sprawiło, że przyjaciel kryminalisty wpadł na pewien bardzo ryzykowny pomysł.
— Może po prostu... Będziecie działali razem? Co dwie głowy, to nie jedna.
Oboje mądrali zamilkło, odwracając głowy w stronę Morana.
To rzeczywiście był to bardzo, ale to bardzo ryzykowny pomysł.
A najgorsze w tym wszystkim było to, że ta opcja była najlepsza.
Musieli współpracować razem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top