Świetna praca zespołowa
— Gdzie on jest?! — warknął Hawajek, tnąc na oślep gałąź najbliższego drzewa.— Gdzie, do cholery, jest ten dupek?!
Evver westchnął donośnie, patrząc na niego z politowaniem. To już drugi dzień, odkąd Hawajek tak wariuje. Dwie doby, non stop ciągnie całą drużynę w bezsensowną pogoń, za gościem, którego pewnie nawet nie ma w tym sektorze. Wszystko dla zemsty, bo zadurzył się w jakiejś, nawet tak naprawdę nieistniejącej babie. To oczywiście tylko opinia, jaką miał Evver na temat obecnej sytuacji. Za nic nie odważył by się wymówić tego na głos w obecności wnerwionego kolegi. Zresztą, nie to było powodem do zmartwień. Prawdziwy problem pojawił się dopiero wtedy, gdy Hawajek samoczynnie przejął dowodzenie nad drużyną. Pozostali jej członkowie nawet się nie zorientowali, kiedy ten zaczął wydawać rozkazy, stawiając się w roli przywódcy. Naiwny Hiszpan zapewne jeszcze się nie zorientował, że obaj już dawno stracili panowanie nad własnym losem.
— Pewnie już daleko od nas — mruknął Evver, czując narastającą irytację zachowaniem towarzysza.
Hawajek posłał mu mordercze spojrzenie.
— Więc trzeba go dogonić — wycedził przez zaciśnięte zęby.
Hiszpan pokręcił głowa z zrezygnowaniem. Nie chciał sprawić koledze przykrości, ale też już powoli miał dość tej ciągłej gonitwy. Ostatnio widzieli Bigkrzaka prawię ponad dobę temu. W dodatku, bez większego problemu im zwiał. We trójkę dali się wykiwać jak dzieci i zgubili jedyny cel swej wędrówki. Z drugiej strony, może to i dobrze. Krzak, chudy, wątły chłopak, który sam przetrwał noc na pustyni, możliwe, że wymordował członków własnej drużyny, ocalił Hawajka kosztem własnego zdrowia i wciąż ranny wodził ich za nos, niczym profesor Moriarty podrzędnych gliniarzy. Hiszpan zdecydowanie nie chciałbym z nim otwartej konfrontacji, nawet jeśli jest ranny. Jedynie towarzysze sprawiają, że miał odwagę przebywać w nocy poza wioską. Zresztą, teraz zapewne i tak nigdy nie uda im się odnaleźć niedawnego azylu.
— Znalezienie go, teraz może być... — Chciał powiedzieć "niemożliwe", ale w tym momencie, zza zarośli wyłonił się nie kto inny, jak BigKrzak.
Całą trójkę zatkało. Wpatrywali się w przybysza, jakby nie wyszedł z krzaków, a co najmniej ze statku kosmicznego. On sam był niemniej zaskoczony. Na widok ich drużyny, źrenice rozwarły mu się do wielkości czytnika linii papilarnych w przeciętnym smartfonie. Niemal od razu rzucił się do ucieczki, a zaraz za nim pognał Hawajek. Jednak w przypadku pozostałej dwójki minęło kilka dobrych sekund, zanim otrząsnęli się z szoku i dołączyli do pościgu.
Hawajek pędził za uciekinierem, czując zarówno narastającą wściekłość, jak i ogarniającą go euforię. Odnalazł swój cel, Bigkrzak jest teraz na wyciągnięcie ręki. Za nic nie da mu się znowu wymknąć.
Tak mu się przynajmniej wydawało, bo kiedy zmniejszył dystans na tyle, że dorwanie chłopaka stało się kwestią zaledwie chwili, Krzak nagle skoczył w bok. Właściwie, ciężko było nazwać ten manewr skokiem, bo bardziej przypominał on lot. Jednym susem pokonał co najmniej dziesięć metrów, lądując twarzą do Hawajka. Obaj wpatrywali się w siebie nawzajem, aż do przybycia Evvera i Hiszpana. Dopiero wtedy oblicze Krzaka zmieniło się całkowicie. Z twarzy powoli zaczęły znikać kolory, kły powiększyły się do nienaturalnych dla człowieka wielkości, włosy wrosły z powrotem w głowę, a oczy straciły naturalna barwę, mieniąc się na rubinowo. Znikły również ubrania chłopaka, a wraz z nimi jakiekolwiek zarysy ciała. Została jedynie czarna postać, wyglądająca niczym ożywiony cień.
— Co do... — wyszeptał Hiszpan. Reszta słów dosłownie uwięzła mu w gardle.
Stojące przed nimi monstrum zawarczało groźnie, niczym dziki zwierz, obnażając przy tym śnieżnobiałe kły. Z opuszków palców powoli wyrastały mu szpony. Cofnął ręce gotowy do ataku, lecz nadal stał w miejscu, jakby oczekując na ruch przeciwników.
— Zmiennokształtny — oznajmił Hawajek, nie spuszczając wzroku z potwora. Zacisnął mocniej dłoń na rękojeści miecza, przysięgając sobie w duchu, że zrobi wszystko co w swojej mocy, by ochronić przyjaciół. Dobrze wiedział, że on jest najsilniejszy z ich trójki, więc to na jego barkach spoczywał obowiązek obrony drużyny.
Hiszpan dopiero teraz wyjął miecz z ekwipunku. Mimo paraliżującego strachu, również szykował się do walki, lecz w głębi serca miał nadzieję, że potwór najzwyczajniej ucieknie przytłoczony przewagą liczebną. Tak się jednak nie stało. Zmiennokształtny natarł na chłopców z ogłuszającym wrzaskiem. Ciężko określić co przypominał ten upiorny okrzyk, ale spełnił swoją rolę. Evver i Hiszpan cofnęli się w przerażeniu, Jedynie Hawajek utrzymał pozycję, podejmując walkę z wrogiem. Zatrzymał szpony potwora ostrzem miecza, omal nie wypuszczając go przy tym z rąk. Siła przeciwnika była co najmniej imponująca, z pewnością dorównywał takiemu Karolowi, ale tym razem zwycięstwo nie zapowiadało się tak łatwo.
Zmiennokształtny wykonał jeszcze kilka cięć, zmuszając chłopaka do cofnięcia się. Ten ledwo dawał radę je zablokować. Wiedział, że choć to dopiero początek pojedynku, właściwie już go przegrał. Dał się sprowadzić do pozycji defensywnej. W dodatku, potwór miał dwie, uzbrojone ręce, a on tylko jeden miecz, przez co nie miał możliwości na wyprowadzenie kontry. Co prawda, mógł sparować jeszcze parę uderzeń, ale to tylko opóźni jego porażkę. Samą obroną nie jest w stanie nic osiągnąć.
Zablokował kolejny atak potwora, krzyżując miecz z jego szponami. Zastygli w chwilowym bezruchu, siłując się ze sobą. Hawajek ledwo dorównywał zmiennokształtnemu pod względem siły, a gdy ten dołożył jeszcze drugą rękę, chłopak całkiem stracił panowanie nad sytuacją. Mimo starań, ostrze niebezpiecznie zbliżało się do jego szyi. Poczuł jak po czole spływają mu krople potu, a całe ciało ogarnęły niekontrolowane drgawki. Od śmierci dzieliło go zaledwie kilka sekund. Chłodna stal niemalże dotykała jego skóry, kiedy napór niespodziewanie zelżał.
Hiszpan, kierując się tylko i wyłącznie strachem, oraz buzującą w jego ciele adrenaliną, ponownie ciął potwora pod żebra. Pod zmiennokształtnym ugięły się nogi. Monstrum desperacko machnęło ręką, próbując zatopić szpony w ciele chłopca, lecz ten stał zbyt daleko. Mimo to, Hiszpan cofnął się przerażony. Ranny, czy nie, potwór wciąż wyglądał groźnie, a żądza mordu w jego rubinowych oczach nadal nie wygasła.
Tymczasem Hawajek zdołał otrząsnąć się po chwilowym szoku, jaki wywołała u niego wizja niechybnej śmierci od własnego miecza. Uniósł broń, by wykończyć klęczącego przeciwnika, lecz wtem zamarł. Zamiast pozbawionej wszelkich kontur bestii, ujrzał przed sobą zakrwawioną Mirajane. Jej tors ociekał szkarłatną cieczą, a policzki i usta zalewały łzy. Łkała, wyraźnie przestraszona, wpatrując się w swego oprawcę. Chłopak zrobił krok do tyłu, opuszczając miecz. Od nadmiaru emocji dostał zwrotów głowy, jego umysł wypełniały setki pytań, na które nie mógł znaleźć żadnych odpowiedzi. Poczuł, że opuszczają go wszystkie siły. Miał ochotę paść przed ukochaną na kolana i błagać o wybaczenie, ale utracił kontrolę nad własnym ciałem. Nie mógł chociażby zdobyć się na jakikolwiek dźwięk, jakby gardło ścisnął mu stalowy węzeł.
— To nie ona! — Te słowa dotarły do niego jakby z innego wymiaru. Spojrzał przed siebie zamglonym wzrokiem. Ujrzał znajoma sylwetkę, lecz nie był w stanie dostrzec żadnych kontur, jedynie falujący obraz, jakby ktoś włączył czwartą gęstość na śnieżącym telewizorze. Otumaniony osunął się na ziemię, lecz nawet tego nie zauważył. To nie miało żadnego znaczenia.
Hawajek zamknął oczy, chcąc odizolować się od tej strasznej rzeczywistości. Dla niego przypominała bardziej najstraszniejszy koszmar. Mirajane, jego ukochana, leżała przed nim cała we krwi. Znowu nie zdołał jej uratować, ponownie umierała, a on wciąż pozostawał bezradny. Nie wiedział nawet jak do tego doszło. Przecież walczył z potworem, więc jakim cudem znalazła się tam Mira? Właśnie, walczył z zmiennokształtnym! "To tylko iluzja. Tylko złudzenie!" - powtarzał sobie w myślach, lecz nie odniosło to większego efektu. Z amoku wyrwał go dopiero czyiś desperacki okrzyk. Otworzył oczy, a jego świadomość momentalnie powróciła. Przypomniał sobie wszystko, do momentu upadku. Zrozumiał też czyj krzyk usłyszał i z jakiego powodu Hiszpan w ogóle krzyczał.
Poderwał się na równe nogi, całkiem zapominając o leżącym w trawie mieczu. Omiótł spojrzeniem pole bitwy. Zmiennokształtny stał nad czołgającym się po ziemi Hiszpanem. Chłopak był wyraźnie ranny, w przeciwieństwie do potwora, który zdawał się całkiem zregenerować. Hawajek bez namysłu podbiegł do przeciwnika i zaciśniętą pięścią rąbnął monstrum w tył głowy. Atak na pierwszy rzut oka wydawał się kompletną głupotą, a jednak poskutkował. Zmiennokształtny zatoczył się do przodu zdezorientowany, jeszcze bardziej się odsłaniając. Chłopak nie mógł zmarnować takiej okazji i niczym zawodowy bokser doskoczył do potwora i bez litości zasypał go gradem ciosów. Uderzał wszędzie, gdzie tylko mógł, po żebrach, brzuchu, twarzy, a nawet kroczu, powodując, że wróg kulił się obolały. Skakał wokół przeciwnika, unikając jego szponów tnących na oślep. W końcu jednak dobra passa dobiegła końca, bo cios potwora dosięgł jego twarzy. Na swoje szczęście chłopak nie został trafiony pazurami i oberwał tylko wierzchem dłoni, co oczywiście nie oznacza, iż nie zabolało. Cios był na tyle mocny, że zwalił Hawajka z nóg. Dosłownie runął na ziemię na chwilę ponownie tracąc kontakt z rzeczywistością.
Ocknął się zaledwie kilka sekund później, ale przez zmianę otoczenia miał wrażenie, że przespał co najmniej pół doby. Noc nigdy nie należała do najprzyjemniejszych, lecz teraz otaczający go mrok zdawał się być bardziej złowrogi niż kiedykolwiek. Stojący nad nim jeszcze przed chwilą zmiennokształtny, teraz uciekał przed czymś w popłochu. To wyjaśniało dlaczego chłopak wciąż żył. Podniósł się do pozycji siedzącej. W głowie wciąż mu huczało. Musiał niefortunnie oberwać w skroń, bo czuł jakby ktoś stale ściskał mu bok głowy w imadle. Zamroczony, przeczesał wzrokiem okolicę, by upewnić się, że jego towarzysze są bezpieczni.
Hiszpan nadal leżał w kałuży krwi, co sprawiło, że Hawajek omal nie dostał zawału. Na szczęście dostrzegł jak klatka piersiowa przyjaciela regularnie unosi się i opada. Odetchnął z ulgą, pamiętając o leczniczej miksturze, którą niedawno znalazł. Evver za to miał się całkiem dobrze. Ba, dobrze to mało powiedziane, stał sobie spokojnie, nie odrywając wzroku od jakiegoś punktu położonego z dala od niedawnego miejsca walki. Wydawał się nawet nie zauważyć krytycznej sytuacji obu towarzyszy, którzy jeszcze przed chwilą nadstawiali karku dla jego tyłka.
— Ej! — próbował krzyknąć Hawajek, lecz zamiast tego tylko cicho zachrypiał. Wstał powoli i chwiejnym krokiem ruszył ku koledze. — Co to miało być? Ruszyłbyś dupę, księżniczko.
Evver nie odpowiadał, nadal tępo wpatrując się przed siebie jak zahipnotyzowany. Nawet nie drgnął na zaczepkę towarzysza, jakby tego w ogóle nie było.
— Mówię do ciebie! — krzyknął Hawajek, tym razem już głośno i wyraźnie. Evver nadal nie reagował. Zaskoczony i zirytowany tym faktem blondyn podszedł do niego zamierzając mocno chłopakiem potrząsnąć, lecz wtedy zobaczył w co ten tak uporczywie się wpatruje.
Parędziesiąt metrów przed nimi dostrzegł lewitującą postać. W tym samym momencie zrozumiał, że ów złowroga aura, jaką wcześniej odczuł, pochodziła właśnie od tej istoty. Momentalnie ogarnął go niepokój, a wraz z nim niekontrolowany lęk. Poczuł, że jego nogi są jak z waty, lecz jakiś cudem ustał w miejscu.
Bliżej nieokreślony mroczny byt powoli sunął ku nim, zostawiając za sobą czarne niczym smoła smugi, które po chwili rozpływały się w powietrzu. Wszelka roślinność uschła, gdy tylko potwór chociażby się do niej zbliżył. Hawajek nie mógł stwierdzić z czym zaraz będzie miał do czynienia. Zjawa odziana była w czarny, obszarpany płaszcz, spod którego rękawów dało się dostrzec trupioblade, kościste palce. Wyglądem przypominał trochę dementora z ikonicznej serii książek J.K. Rowling. Jednak zamiast wysysać szczęście z otoczenia, monstrum lewitujące przed nim rozsiewało tak mroczną aurę, że przeciętny człowiek mógłby postradać zmysły jeszcze przed jakimkolwiek kontaktem fizycznym. Hawajek nigdy nie bał się duchów. Owszem, wierzył w takowe, ale nigdy nie budziły w nim żadnego strachu. Natomiast teraz, nie wiedzieć czemu, na widok tej upiornej zjawy miał ochotę samemu przebić własną pierś, nim stwór się do niego zbliży.
— Co to jest? — zapytał przerażony, nie odrywając wzroku od potwora. — Tego nie było w instrukcji!
Tajemnicza postać uniosła się jeszcze wyżej, jednocześnie coraz szybciej skracając dystans między nimi. Hawajek poczuł dziwne ukłucie w klatce piersiowej. Dotarło do niego, że mimo wszystko powinien stanąć do walki. Zacisnął palce na, jak się okazało pustej przestrzeni, całkowicie zapominając, że wcześniej opuścił swój miecz. Broń leżała w trawie, tam gdzie wcześniej dał się omamić iluzji zmiennokształtnego, za daleko, by zdążył po niego sięgnąć. Serce podeszło mu aż do gardła. Mroczny stwór był już zaledwie kilka metrów od niego. Nie miał czasu na cokolwiek, poza próbą ucieczki. Chwycił wciąż otumanionego Evvera za przedramię i próbował przyciągnąć go ku sobie, lecz ten ani drgnął, stojąc jak zahipnotyzowany. W akcie desperacji, mocnym kopnięciem podciął koledze nogi, a sam rzucił się na ziemię, niczym pływak wskakujący do basenu. O włos uniknął kościstej dłoni zjawy, przelatującej mu tuż nad głową. Dopiero po zderzeniu z glebą zdał sobie sprawę, że miecz to nie jedyna rzecz, o której dziś zapomniał. Ignorując ból, poderwał się do góry i pognał ku konającemu Hiszpanowi. W biegu sięgnął do ekwipunku po magiczna fiolkę. Na szczęście wcześniej wygrał kłótnię z Evverem o to, kto będzie ją nosił.
Uklęknął przed rannym Hiszpanem, pospiesznie odkorkowując buteleczkę. Niewiele brakło, a chłopak wyzionąłby ducha. Stracił tyle litrów krwi, że od jakiegoś czasu był nieprzytomny. Tylko po jego bardzo płytkim oddechu, Hawajek poznał, iż ten jeszcze żyje. Bez wahania wlał mu do ust całą leczniczą miksturę. Dopiero po chwili zrozumiał o ile w ten sposób był bliżej dobicia przyjaciela, aniżeli przywrócenia mu zdrowia, gdy ten zaczął się krztusić. Na szczęście lekarstwo zrobiło swoje i nie ważne czy Hiszpan się dusił, czy nie, jego ciało rozpoczęło regenerację.
Chłopak odzyskał przytomność, kaszląc przy tym jak rasowy gruźlik. Po ranie na torsie nie został mu już nawet ślad, a twarz nabrała kolorów. Hawajek uderzył go kilka razy otwartą dłonią w plecy, licząc, że w ten sposób Hiszpan szybciej opanuje oddech. Nie pomogło, ale nie miał już czasu się tym zamartwiać. Pobiegł po miecze upuszczone przy walce ze zmiennokształtnym i dwukrotnie bardziej uzbrojony niż poprzednio, ruszył do walki ze zjawą. Z każdym krokiem tracił pewność siebie. To pewnie przez aurę, jaka otaczała potwora. Mimo strachu nie zamierzał się zatrzymywać. Był niemianowanym liderem tej drużyny, a jeden z jej członków potrzebował pomocy. Nie mógł go tak po prostu zostawić, choć nie ukrywał, że akurat dla Evvera mógłby zrobić ten wyjątek.
Zjawa już dopadła jego towarzysza. Trzymała bezwładne ciało chłopca w kościstej dłoni, zbliżając do niego swoją przegnitą twarz. W tej pozycji Hawajek był w stanie dostrzec co skrywał kaptur peleryny potwora. Pozbawione warg, zeschnięte usta, dziurawe policzki, przypominające bardziej pojedyncze ścięgna, czy przegnita dziura w czole potwora były odrażające, ale zdecydowanie nie najstraszniejsze. Znacznie gorszym widokiem były oczy zjawy. Malutkie, niczym same źrenice, rubinowe punkciki umieszczone w czaszce stwora, świeciły hipnotyzującym blaskiem. Chłopak nie miał pojęcia jak one się tam trzymają. Wyglądały, jakby przymocowane były do mroku spowijającego oczodoły.
Przełknął głośno ślinę, zaciskając dłonie na rękojeściach obu mieczy. Wziął potężny zamach i ciął potwora w korpus. W tym samym czasie, szczęki stwora rozwarły się do nieprawdopodobnej wielkości. Potwór mógł jednym kłapnięciem odgryźć Evverowi głowę i z pewnością by tego dokonał, gdyby nie stalowe ostrze, przecinające jego pierś. Zjawa dosłownie rozprysnęła się w powietrzu. Zostały po niej tylko dwa czarne obłoki, przypominające smolisty dym.
Hawajek odetchnął z ulgą. Od tego napięcia dostał już zawrotów głowy. Oparł się o najbliższe drzewo, próbując odzyskać władze w nogach. Kolana odmawiały mu posłuszeństwa odkąd zobaczył twarz potwora, lecz jakimś cudem zdołał wytrwać. Chwiejnym krokiem podszedł do leżącego bezwładnie Evvera. Zamierzał sprawdzić, czy z kolega wszystko w porządku, ale wtedy dobiegł go krzyk Hiszpana.
— Uważaj!
Czarny dym na ponów zaczął formować się w ludzką postać, choć bez wątpienia zjawie daleko było do człowieczeństwa. Gdy obłok na ponów nabrał fizycznych kształtów, potwór wyglądał na kompletnie niewzruszonego poprzednim atakiem.
Hawajek cofnął się nie wierząc własnym oczom. Strach jaki go w tamtej chwili ogarną, był nieporównywalnie większy niż za każdym poprzednim razem. Przerażony dźgnął stojące przed nim monstrum, wydając przy tym agonalny okrzyk. Ostrze miecza zatopiło się w tors potwora, niczym w gigantycznej kostce masła. Potwór jednak wciąż pozostawał niewzruszony. Gołą dłonią chwycił za wystającą z swego ciała stal, a ostrze momentalnie rozbiło się na setki malutkich kawałeczków. Ten widok sprawił, że serce Hawajka omal nie wyskoczyło mu z piersi. Kolana na ponów ugięły się pod własnym ciężarem, tym razem jednak nie był w stanie ustać. Resztę walki pamiętał jak przez mgłę. Uderzył o ziemię, na chwilę tracąc kontakt z resztą świata. Po raz kolejny był kompletnie bezbronny, niczym dziecko.
Słyszał nad głowa czyjeś desperackie okrzyki. Wciąż otumaniony, podniósł głowę na tyle, by dostrzec wroga. Zjawa była zwrócona tym razem ku Evverowi, który dla odmiany stał przed nią dzierżąc swój miecz. Chłopak skoczył do przodu godząc potwora w lewą stronę klatki piersiowej. Atak nie wyglądał na przypadkowy i co najważniejsze - poskutkował. Mroczna postać zamarła w bezruchu, by bo chwili na dobre rozpłynąć się w powietrzu. Później nastała głucha cisza.
— Żyjesz? — Hiszpan pomógł Hawajkowi podnieść się do pozycji siedzącej.
Chłopak powoli zaczynał dochodzić do siebie. Przypominał sobie wszystkie szczegóły niedawnej walki i oprócz wielkiej ulgi, poczuł również lekki przypływ złości.
— No, chłopaki... Świetna praca zespołowa, nie ma co — mruknął poirytowany.
Evver pokręcił głową z niedowierzaniem. Ledwo uszli z życiem i to w głównej mierze z winy właśnie Hawajka, a ten jeszcze śmie im coś zarzucać. Szczyt bezczelności.
— Ta, zwłaszcza, że ty mdlałeś co chwila jak panienka! — Wycelował w niego oskarżycielko palcem. — Byłeś wtedy niezmiernie przydatny.
Hawajek aż poderwał się na równe nogi.
— Że słucham?! — wykrzyknął oburzony. — To ty większość walki stałeś jak słup i nawet...
— Dobra, wystarczy — wtrącił się Hiszpan. Nie miał najmniejszego zamiaru dalej słuchać tej bezsensownej kłótni. W końcu wszyscy przeżyli i to było teraz najważniejsze. - Powinniśmy się teraz skupić raczej na tym, co to, do cholery, był za stwór?
Hawajek głośno westchnął. Postawa Evvera denerwowała go już od dłuższego czasu, ale postanowił się nie czepiać, żeby nie obniżać morali drużyny. Jednak teraz miał ochotę wygarnąć mu wszystko, o czym tylko pamiętał, a nawet więcej. Mimo to, zacisnął zęby i najzwyczajniej odpuścił.
— To ty czytałeś instrukcję - zauważył Evver. — Powinieneś wiedzieć najlepiej.
Hiszpan pokręcił przecząco głową. To prawda, przeczytał instrukcję, ale nie pamiętał, by był w niej chociaż jeden krótki akapit poświęcony zjawie. Dosłownie nic. Zdjęcia, opisu, nawet imienia. Zupełnie jakby twórca całkiem o niej zapomniał.
— Nie opisano go.
Evver zamarł. Sama myśl, że w grze może być więcej nieznanych potworów przyprawiała go o dreszcze. Już te znane były wystarczająco groźne.
— Zauważyliście, że od pojawienia tego upiora nie atakuje nas nic innego? — Hawajek niespodziewanie zmienił temat. Miał wrażenie, że jest bliski odkrycia czegoś bardzo przydatnego, ale wciąż nie wiedział czego. — Zmiennokształtny też uciekł zaraz po jego przybyciu.
— Faktycznie... — Hiszpan przyjął postawę greckiego myśliciela. Podpierając brodę na zaciśniętej pięści, wbił wzrok w podłogę, jakby to miało sprawić, że wszystko sobie przypomni.
Rozmowę przerwał im kolejny niezapowiedziany gość. Przybysz zamarł na widok ich trójki, jakby zobaczył nie zwyczajnych nastolatków, tylko trójkę nagich, uzbrojonych druidów. Wszyscy spojrzeli na niego wyczekująco, lecz ten nawet nie drgnął, wbijając wzrok w najstarszego członka drużyny.
— Wrócił? — zapytał szeptem Hiszpan.
Hawajek posłał mu ostrzegawcze spojrzenie. Zmiennokształtny zdążył już zamanifestować swoją siłę. Lepiej nie wdawać się z nim w bezsensowną bójkę.
— Nie możliwe, to pewnie inny — stwierdził. — Ignorujcie go, to może sobie pójdzie.
Oczywiście, mówiąc to, przygotował się mentalnie do odparcia potencjalnego ataku potwora. Zacisnął dłoń na rękojeści miecza, kątem oka bacznie obserwując każdy jego ruch.
— Wątpię, że tak po prostu sobie pójdzie — mruknął Evver, również gotowy do ewentualnej walki.
Jednak taktyka Hawajka wydała się być całkiem skuteczna, bo przybysz dyskretnie zaczął się wycofywać. Krok po kroku zbliżał się do zarośli, z których przed chwilą z impetem wyskoczył. Gdy tylko oddalił się na bezpieczną odległość, momentalnie zaczął biec ile sił w nogach.
— Czy on... — zaczął zaskoczony Hiszpan.
— Ucieka? — dokończył Evver, również widocznie zbity z tropu.
Hawajek potrząsnął głową, przywołując się do porządku. Nie mógł uwierzyć własnym oczom i swej bezdyskusyjnej głupocie.
— Idioci! Ten jest prawdziwy! — wrzasnął i bezzwłocznie rzucił się w pogoń. — Brać go!
Pozostała dwójka zerwała się na równe nogi i pobiegła za towarzyszem, dalej nie do końca rozumiejąc co się tak właściwie dzieje.
Tymczasem BigKrzak odetchnął z ulgą, widząc zwiększający się dystans między nim, a jego prześladowcami. Nie miał bladego pojęcia dlaczego go nie zaatakowali, ale nie zamierzał ich o to pytać. Jakimś cudem znów wywinął się śmierci i nie zamierzał tego zaprzepaścić.
Pędząc tak jak szalony, nawet nie zauważył, że przekroczył granicę jednego z najniebezpieczniejszych miejsc na wyspie. Niespełna dziesięć sekund później ściągająca go trójka również tu wbiegła. Wszyscy nadal biegli, nieświadomi tego, że właśnie znajdują się w środkowym sektorze gry.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top