Są pewne pozytywy

— Dobra, dobra, stop — wydyszał Kusar. — Jeszcze parę metrów i będziecie musieli mnie nieść.

Obcy spojrzał na chłopaka z politowaniem.

— Najwyżej tu zostaniesz — mruknął. — Zostało nam zaledwie dziesięć minut drogi.

— O dziesięć za dużo — jęknął brunet.

Od tej ciągłej wspinaczki po górskich zboczach nabawił się już odcisków, nie mówiąc już o skrajnym wyczerpaniu. Ledwo był w stanie utrzymać się na nogach, a co dopiero kontynuować podróż.

Pozostała dwójka zresztą też nie była w szczytowej formie. Qwick trzymał się szczególnie źle, ale nie chciał dawać tego po sobie poznać. Jego samozwańcza misja zwiadowcza szczególnie dała mu się we znaki. Teraz oddałby wiele za kilka godzin snu.

— Musimy się tam dostać, zanim zapadnie zmrok — przypomniał Obcy. — Lepiej znaleźć jakieś schronienie jeszcze zanim dopadną nas potwory.

— Przecież mamy dopiero południe — zauważył Qwick. — Do wieczora zdążymy coś znaleźć.

— A co, jeśli nie? — zapytał szatyn, głosem, który wyraźnie dawał do zrozumienia, że nie uznaje żadnego sprzeciwu.

— Wybijemy wszystko, co do nogi, tak, jak poprzedniej nocy — odparł Kusar. — Chyba, że braknie nam sił.

— Chłopaki, wy też to słyszycie? — przerwał im Qwick.

Cała trójka nadstawiła uszu. Po chwili dobiegł ich pewien niepokojący dźwięk. Coś jakby stukanie młotkiem o kamień, ale trochę bardziej przytłumione i dochodzące raczej z oddali.

— Uciekamy? — zaproponował zdezorientowany Obcy.

— Sam sobie uciekaj — warknął Kusar. — Ja i tak już nie czuję nóg. To coś może mi je nawet zeżreć.

Nagle na półkę skalną, kilkadziesiąt metrów przed nimi, wskoczyła koza. Miała czarno – białą sierść i sporych rozmiarów kręcone rogi. Sama jednak nie należała do największych.

— Uciekajcie — prychnął Qwick. — Bo jeszcze was pożre.

Zaśmiał się cicho, ale błyskawicznie przestał, gdy zauważył, że koza biegnie wprost na niego. Zwierz pochylił łeb, tak by staranować chłopak za pomocą swoich pokaźnych rogów.

— Ej, co jest? — Zdezorientowany, rozejrzał się dookoła za potencjalną kryjówką. Widząc, że koza jest już niebezpiecznie blisko niego, rzucił się do ucieczki. — Ej, siad! Weźcie ode mnie to bydlę!

Zwierzę szybko dogoniło chłopaka i bezlitośnie trzasnęło go za pomocą swojego pokaźnego poroża prosto w pośladki.

Qwick wrzasnął nieco piskliwie i runął twarzą w skałę, omal nie tracąc przy tym przytomności.

Obcy i Kusar spojrzeli na siebie, po czym jednocześnie wybuchnęli śmiechem. Śmiali się tak, dopóki wściekła kozica nie skierowała się w ich kierunku.

— Wiać! — krzyknął Obcy, widząc, jak wściekłe zwierzę szarżuje wprost na ich dwójkę.

Kilka minut później:

— Chyba dała nam spokój — wydyszał Obcy.

Dla pewności rozejrzał się dookoła. Westchnął z ulgą, nie dostrzegając swej czworonożnej prześladowczyni.

— Co za pojebana koza — powiedział Kusar, rozmasowując sobie pośladki. — Wszystko mnie przez nią boli.

— Spójrz na to z drugiej strony — poradził Qwick. — Przynajmniej czujesz nogi.

— Bardzo śmieszne — burknął brunet.

— Ale serio, są pewne pozytywy — wtrącił się Obcy. Wskazał palcem przed siebie, wprost na wyraźnie już widoczne drzewa. — Jesteśmy pod sektorem leśnym.

— Ja częściowo jestem w kolejce do bram niebios. — Qwick rozłożył się wygodnie pod jedną ze skał. — Jeśli ktoś mnie teraz obudzi, to już tam zostanę.

— Dopiero co spaliśmy! Zaledwie kilka godzin temu — zirytował się szatyn. — Mogłeś odpoczywać z nami, zamiast łazić po górach.

— Kolejka się zmniejsza — powiedział śpiewnie Qwick, obracając się na lewy bok. Podłożył rękę pod policzek, tak, żeby móc oprzeć głowę o swój biceps i zamknął oczy.

Obcy pokręcił głową z niedowierzaniem. Westchnął cicho, próbując nie dopuścić do ataku gniewu.

— Wal się — wycedził poprzez zaciśnięte zęby. — Przez ciebie nasze szanse na przetrwanie coraz bardziej maleją. Najlepiej byłoby cię tu teraz zostawić. — Po wymówieniu tych słów uznał, że właściwie to nie najgorszy pomysł. — Co o tym myślisz?

Odczekał chwilę, nie odrywając wzroku od śpiącego Qwicka. Gdy jednak odpowiedź nie nadeszła, zmarszczył brwi, rozglądając się za przyjacielem.

— Kusar?

Po chwili dostrzegł go za jednym z większych głazów, drzemiącego sobie w najlepsze.

— Ja pier...

Kolejne kilka minut później:

Qwick rozejrzał się niepewnie. Znajdował się chyba w parku rozrywki. Tłok, jaki tu panował, kazał mu sądzić, że prawdopodobnie czekał w kolejce do jakiejś atrakcji.

Obok niego stali trzej chłopcy w jego wieku, wesoło o czymś rozmawiając.

Jeden z nich, ubrany w jasnoniebieską koszulkę, zaczął opowiadać jakąś anegdotkę o nieznanym mu horrorze, żywo przy tym gestykulując.

Qwick miał wrażenie, że dobrze go zna, choć nie mógł przypomnieć sobie nawet, jak miał na imię. Chłopak miał ciemne blond włosy, potargane w nieładzie. Miał lewy bok głowy wygolony na krótko, a z kolei grzywka niesfornie opadała mu na czoło. Był raczej przeciętnej postury. Przez prostokątne szkiełka okularów szatyn dostrzegł zielono – niebieskie tęczówki nieznajomego.

— Ej, chłopaki — przerwał mu stojący przed nimi mężczyzna. — Chcecie wejść? Są wolne miejsca, a nas jest piątka.

— Jasne — odparł blondyn i w oka mgnieniu wyminął mężczyznę, by już po chwili znaleźć się po drugiej stronie barierki.

Pozostała dwójka ruszyła za nim. Qwick również podbiegł do barierki, ale zanim zdążył przejść, odepchnął go jeden z ich trójki – krępy i nieco wypryszczony nastolatek.

— Ej! — krzyknął za nim szatyn.

Pchnął drzwiczki bramki, lecz te ani drgnęły. Zdał sobie sprawę, że pewnie na kolejce zabrakło już wolnych miejsc, a operator musiał zablokować wejście.

Qwick rzucił chłopakowi wściekłe spojrzenie, lecz ten, głupkowato się śmiejąc, usiadł na pustym siedzeniu rollercoastera. Jedynie tamten blondyn stał naprzeciw barierki, patrząc na szatyna z lekkim współczuciem.

— Wiktor! — zawołał go trzeci chłopak, również blondyn, jednak jego włosy miały znacznie jaśniejszy odcień. — Chodź już.

Wiktor westchnął cicho i jeszcze raz spojrzał na Qwicka.

— Przepraszam — rzucił, po czym zajął miejsce obok blondyna.

Chłopcy zamienili między sobą parę słów, a po kilku sekundach kolejka ruszyła.

Tymczasem naburmuszony Qwick wyszedł z zagrody dla czekających i skierował się pod wyjście z atrakcji.

— Pieprzony ulaniec — zaklął z myślą o chłopaku, który go odepchnął.

Spojrzał w górę, by zobaczyć, jak kolejka zatrzymuje się na pętli, tak, aby jej pasażerowi zawiśli głową w dół. Po zaledwie pięciu sekundach ruszyła dalej w akompaniamencie pisków młodzieży.

Nagle wydarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego. Tory tuż przed pierwszym wagonem pękły, a kolejka runęła w dół. Później dało się słyszeć już tylko huk po zderzeniu wagonów z ziemią.

Qwick obudził się głośno dysząc. Podniósł się do pozycji siedzącej i rozejrzał dookoła. Leżał w niewielkimi łóżku, przykryty grubym, drapiącym kocem.

— Co jest grane? — zapytał Wiktor, który paradował po pokoju w samych bokserkach.

— Śniło mi się, że umarliście — odparł spokojnie Qwick.

— O... — Chłopak uniósł lewą brew, patrząc na niego ze zdziwieniem. — A ja jak zginąłem, jeśli mogę zapytać?

— Ta pomarańczowa kolejka wypadła z torów — wyjaśnił szatyn.

Wiktor prychnął cicho, powstrzymując się od śmiechu.

— Aż tak masz nam to za złe? — zapytał z rozbawieniem.

Qwick nie zdążył odpowiedzieć, ponieważ nagle otwarły się drzwi do sąsiedniego pokoju. Do środka wpadł ten drugi blondyn, omiatając okolicę wściekłym spojrzeniem.

— Kto zarąbał mi sznurówki?! — wrzasnął, patrząc wprost na Wiktora.

Chłopak cofnął się o dwa kroki, unosząc ręce w geście kapitulacji.

— On — wskazał na Qwicka.

Szatyn spojrzał na kolegę z niedowierzaniem. Obaj dobrze wiedzieli, kto jest winny i zdecydowanie nie był to Qwick.

Nim zdążył się usprawiedliwić, blondyn błyskawicznie skoczył do przodu, wystawiając przed siebie obie ręce.

— Aghr! — zaryczał wściekle, powalając Qwicka na ziemię. Nim ten zdążył się usprawiedliwić, chłopak zaczął okładać go otwartą dłonią po twarzy.

— Ała — jęknął szatyn, otwierając oczy. Już nie znajdował się w tamtym domku. Teraz z każdej strony otaczały go skały, a w oddali rozpościerał się ogromny las. Znów był w sektorze górskim.

Oba policzki piekły go, jakbym naprawdę ktoś porządnie mu je wychłostał.

— Witamy wśród przytomnych — odezwał się Obcy. — Już myślałem, że nie żyjesz.

— Dałeś mi z liścia? — zapytał z wyrzutem szatyn.

— A żeby to raz — do rozmowy włączył się Kusar. Cała ta sytuacja wyraźnie go bawiła.

Qwick przyłożył rękę do prawego policzka i zaczął go delikatnie masować. Po chwili przeniósł dłoń na drugi, również zataczając po nim niewielkie kółka opuszkami palców.

— Dobra, nieważne — mruknął zniesmaczony. — Ruszajmy dalej.

Chłopcy szybko się pozbierali i kontynuowali swoją podróż.

Obcy zerknął przez ramię na górski krajobraz, który stopniowo zanikał. Im bliżej leśnego sektora, tym bardziej wszystkie góry malały, a półki skalne nie znajdywały się już nad przepaścią bez dna, tylko niewielkim urwiskiem. Szatyn pokrzepiał się myślą, że jeśli z jednej spadnie, teraz ma większe szanse to przeżyć.

Nie minęło wiele czasu, a w trójkę stanęli tuż przed najbliższym drzewem. Wszystkie początkowo rosły w regularnej odległości od siebie, lecz z tego, co zauważyli, im głębiej sektora, tym bardziej las stawał się dziki. Mimo to, bez wahania wkroczyli do sektora.

Po kilku pierwszych krokach mieli wrażenie, jakby stąpali po obłokach chmur. Cały dzień górskiej wędrówki mocno wdał im się we znaki. Ich obolałe stopy, przyzwyczajone do twardej, kamiennej nawierzchni, odczuły niesamowicie wielką ulgę, gdy nagle przyszło im przejść przez miękką, porośniętą trawą ziemię.

— Uh... — Kusar aż westchnął, kiedy poczuł pod nogami miękki grunt. — Moje stopy właśnie doszły.

Obcy skrzywił się na ten tekst. Spojrzał na bruneta z odrazą.

— Jesteś obrzydliwy — oznajmił.

— Jestem szczęśliwy — poprawił go Kusar.

Tymczasem Qwick stanął jak wryty, wpatrując się w pewien punkt, kilka metrów od siebie. Nie mógł uwierzyć własnym oczom.

— Bez jaj — szepnął.

— Nie, jaja jeszcze mam — zaprzeczył brunet. — Dzięki nim też jestem szczęśliwy.

— Co? — Qwick wyrwał się z chwilowego amoku, spowodowanego niedowierzaniem. — Cholera, Kusar. Jesteś obrzydliwy.

— Ha! — wykrzyknął triumfalnie Obcy. — Mówiłem!

Qwick pokręcił głową z zażenowania.

— Ameby — westchnął. Wyciągnął przed siebie dłoń i spojrzał wyczekująco na swoich towarzyszy. — Patrzycie.

Obcy obrócił się we wskazanym kierunku, ale nie dostrzegł niczego szczególnego. Drzewa, krzewy, sporych rozmiarów grota, wielki, zwalony pień i parę dziwnych roślin.

Chwila, chwila... grota?!

Szatyn stał jak zamurowany, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Już tak szybko udało im się znaleźć potencjalne schronienie. Grota wyglądała na głęboką, przez co łatwiej będzie się w niej bronić, ale największym plusem było niezbyt szerokie wejście. Atakujące ich potwory musiałyby wchodzić pojedynczo.

— No nie wierzę.

— On... — Kusar wycelował palcem w Qwicka. — To pieprzony talizman szczęścia.

— Chodźmy sprawdzić, czy nadaje się na kryjówkę — polecił Qwick, kompletnie ignorując słowa bruneta.

Wszyscy zgodnie pokiwali głowami i ruszyli w kierunku groty. Gdy już dotarli na miejsce, zatrzymali się tuż przed wejściem.

— Nie widać końca — oznajmił Obcy, zaglądając wgłąb jaskini.

— W ogóle nic nie widać — skorygował Kusar. — I co robimy?

— Wchodzimy tam — zarządził Obcy. — Może jednak nie jest tak źle.

Szatyn jako pierwszy wszedł do jaskini, ale Qwick szybko go wyprzedził.

— Wyjmij miecz — poleciał, sam dla bezpieczeństwa trzymając swój w pogotowiu.

Obcy otworzył ekwipunek i sięgnął po miecz. Nie wiedział wprawdzie, po co, bo w dzień nie było potworów, ale ostrożności nigdy zbyt wiele.

— Nic nie widać — mruknął Qwick, wciąż powoli idąc przed siebie. Nagle się zatrzymał, czując pod stopami inny grunt.

Pochylił się i dotknął podłogi. Zaskoczony stwierdził, że teraz stoi na paru pozbijanych ze sobą deskach.

— To chyba jakaś platforma — powiedział do towarzyszy.

Nim ktokolwiek zdążył mu odpowiedzieć, z głębi jaskini dobiegło ich ciche klekotanie.

Chłopcy stanęli jak wryci. Każdy z nich dobrze znał ten dźwięk. Słyszeli go wiele razy zeszłej nocy.

— Szkieletor? — zapytał przerażony Kusar. — To niemożliwe, przecież jest dzień.

Qwick cofnął się gwałtownie, gotów do ucieczki, gdy nagle deski pod nim zaskrzypiały. Rozległ się głośny trzask, a on poczuł, jak jego stopy tracą oparcie. Zanim ktokolwiek zdążył zrozumieć, co się dzieje, chłopak runął w dół z głośnym wrzaskiem.

— Qwick! — wrzasnął Obcy. Już chciał rzucić się na pomoc przyjacielowi, lecz wtem drogę zastąpił mu uzbrojony w miecz Szkieletor. W panującym tu mroku, chłopcy ledwo mogli go dostrzec. W takich warunkach walka byłaby niemal niemożliwa.

— Musimy uciekać! — Kusar pociągnął szatyna za ramię. — On jakoś sobie poradzi.

— Cholera — warknął Obcy. Opuścił miecz i ruszył biegiem do wyjścia.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top