Smokonisz?

Zelwees siedział na porośniętej mchem kłodzie, próbując poukładać sobie myśli. Parę godzin temu obudził się w jakimś białym pokoju, razem z jakimś obcym facetem, który przedstawił się jako Kalendarz. Wyjątkowo debilne imię, ale nie ma co wybrzydzać. Przynajmniej łatwo je zapamiętać.

Teraz ów chłopak stał oparty o pień pobliskiego drzewa i czytał instrukcję. Był raczej barczysty, spod czarnego podkoszulka mógł dostrzeć dość widoczny zarys mięśni. Miał czarne włosy, średniej długości, z krótką grzywką zaczesaną do góry. Jego zielone oczy czujnie wodziły za linijkami czytanego obecnie tekstu.

Przez jego krępą posturę oraz sarkastyczny ton, którym niezwykle często się posługiwał, raczej nie zaskarbił sobie sympatii Zelweesa. Wręcz przeciwnie, chłopak miał do niego urazę po godzinie życia spędzonej w jego towarzystwie. Kalendarz był podejrzliwy i bezustannie się go czepiał, bez wyraźnego powodu. Tak, jakby chciał pokazać chłopakowi, że jest lepszy niż on.

Zelwees spojrzał na siedzącego obok niego nastolatka. Wyglądał na około szesnaście lat. Był bardzo szczupły i raczej nie można było powiedzieć nic na temat jego muskulatury. Brązowe włosy zaczesane miał na prawo, tak by były przyległe do głowy, z grzywką zasłaniającą mu jedno oko. To, co najbardziej przykuwało uwagę, był tatuaż w kształcie smoka, ciągnący się od łokcia, aż po ramię jego prawej ręki.

To właśnie ten chłopak wyciągnął ich z tajemniczego, białego pokoju.

Zelwees próbował przypomnieć sobie jego głos, ale tak rzadko się odzywał, że szatyn nie dał rady go zapamiętać. Właściwie to nawet się nie przedstawił. Teraz siedział w ciszy, wpatrzony w jakiś odległy punkt umieszczony kilkadziesiąt metrów przed nim.

Zelwees wciągnął raptownie powietrze, by po chwili wypuścić je z głośnym świstem. Spojrzał kontrolnie na swojego towarzysza. Tak jak się spodziewał – brak reakcji.

— Nad czym tak myślisz? — zagadnął.

— Próbuję sobie coś przypomnieć — odparł chłopak, nawet nie patrząc w jego stronę.

— I jak? Udało się? — zapytał naiwnie Zelwees.

Nieznajomy powoli obrócił głowę w jego kierunku. Spojrzał na niego swoimi brązowymi oczami, wzrokiem tak chłodnym i pozbawionym emocji, że Zelweesa przeszły ciarki.

— A jak myślisz?

— Nie.

Obcy otaksował rozmówcę wzrokiem. Chłopak wyglądał na starszego i był od niego znacznie wyższy. Miał czarne włosy, sterczące mu do góry niczym włosie pędzla oraz jasnozielone oczy. W przeciwieństwie do niego, brunet miał niewielki brzuszek.

— Brawo — rzekł beznamiętnym głosem. — Zgadłeś.

Zapadł cisza.

Szatyn ponownie odwrócił głowę, wpatrując się w to samo miejsce co wcześniej.

— Jestem Zelwees — odezwał się nagle chłopak. — A ciebie jak mam nazywać?

Nieznajomy wskazał swój tatuaż.

— Drajgonisz.

— Smokonisz? — zdziwił się zielonooki.

Szatyn wciągnął raptownie powietrze, by po chwili wypuścić je z głośnym świstem.

— Nie, Draj-gonisz — powiedział znacznie wolniej, akcentując pierwsza sylabę. — Draj, jak niemieckie trzy.

— Aha.

Zelwees cicho westchnął. Wątpił, by udało mu się odnaleźć z nim wspólny język.

Prawdopodobnie trafił do najgorszej drużyny, jaka była teraz w grze. Przeciwnicy już pewnie przygotowywali się do walki, a on musiał czekać, aż przemądrzały mięśniak przeczyta instrukcję.

Zerknął na Drajgonisza, który, niezwykle dyskretnie, zaczął dłubać sobie w nosie.

„Najgorsza drużyna świata", pomyślał. „Dlaczego akurat oni? Jakie ja mam szansę przeżycia chociażby do połowy rozgrywki? „

Nagle dostrzegł Kalendarza, który zmierzał w ich kierunku z przerażeniem malującym mu się na twarzy.

— Muszę wam coś koniecznie powiedzieć — oznajmił.

Godzinę później:

— Czyli mamy przerąbane — podsumował Drajgonisz.

— Nie, nie jest tak źle — uspokoił Kalendarz. — Zawsze możemy rzucić potworom Zelweesa, żeby zwiększyć szansę na ucieczkę. Jest z nas najgrubszy.

— Albo ciebie, wszystkie od razu padną z nadmiaru sterydów we krwi — odgryzł się brunet.

Kalendarz spiorunował go wzrokiem, a Zelwees uniósł dumnie głowę, dając tym do zrozumienia, że był gotowy do ewentualnego starcia. Mięśniak zacisnął pięści, ale ostatecznie cofnął się o krok, wciąż mierząc chłopaka wzrokiem.

Były dwa powodu, dla których powstrzymał się od walki z pulchnym nastolatkiem: nie chciał wchodzi w konflikt z własną drużyną, a poza tym, pomysł z rzuceniem go potworom na pożarcie może zadziałać.

— Tak w ogóle, zaskoczyłeś mnie — dodał Zelwees. — Nie spodziewałem się, że umiesz czytać.

Rozległ się trzask pękających kości, gdy pięść Kalendarza zderzyła się z nosem bruneta.

Zelwees padł na ziemię, omal nie zapadając się w bagno. Usta i brodę zalała mu krew, a jego twarz zdobiła krwawa miazga, która już zdecydowanie nie przypominała nosa. Na swoje nieszczęście nie stracił przytomności.

Miał ogromne zawroty głowy, a gdy przestało mu dzwonić w uszach, poczuł porażający ból. Przyłożył obie dłonie do połamanego nosa i z dzikim wrzaskiem zaczął tarzać się po ziemi.

Drajgonisz patrzył na to żałosne przedstawienie z zażenowaniem. Nie dość, że Kalendarz był dwa razy lepiej zbudowany od pulchnego chłopaka, to jeszcze ten drugi dodatkowo zaczął prowokować mięśniaka, będącego już na granicy cierpliwości. Teraz dostał za swoje, a jego drużyna mogła równie dobrze rozwiązać się w tym momencie, bo jeśli zaraz nie wydarzy się cud i nie przyjdzie tu Thanos z Kamieniem Czasu, nie ma mowy o jakichkolwiek przyjaznych relacjach.

„Najgorsza drużyna świata", pomyślał. „Nie dożyjemy choćby do połowy rozgrywki".

Zelwees w końcu przestał wrzeszczeć. Wstał, wbijając w Kalendarza wściekłe spojrzenie. Połowę twarzy miał skąpaną we krwi, a całe ciuchy ubłocone po turlaniu się w bagnie. Wyglądał jak siedem nieszczęść, ale mimo to wbijał wojowniczy wzrok w Kalendarza.

Oczywiście, mięśniak nic sobie z tego nie robił. Wiedział, że wystarczy kolejny cios, by tym razem grubasek już nie podniósł się z ziemi.

— Spokój! — Zainterweniował Drajgonisz, po czym spojrzał na Kalendarza. — Mówiłeś, że na wyspie ukryte są skrzynki z różnymi przedmiotami. Skoro tak, polecam ich poszukać.

— Słusznie — przyznał Kalendarz. — Proponuję rozdzielić się, by w krótszym czasie przeszukać więcej terenu. W dzień nic nie powinno nam grozić, ale na wszelki wypadek nie odchodźcie zbyt daleko od tego miejsca. Spotykamy się tu za pół godziny.

— Ciekawe skąd będziesz wiedział, że minęło pół godziny — mruknął Zelwees. — Nikt tutaj nie ma cholernego zegarka.

Kalendarz mruknął pod nosem coś niezrozumiałego. Choć ani Zelwees, ani Drajgonisz tego nie dosłyszeli, obaj byli pewni, że przeklina Zelweesa.

— Nie masz poczucia czasu? — warknął. — Wracamy po gruntownym przeszukaniu terenu. — Spojrzał kontrolnie na Zelweesa. — Oczywiście, nie musimy wrócić wszyscy.

— Nie dam się zabić, specjalnie by móc podziwiać, jak zdychasz pierwszy — oznajmił brunet.

Po kolejnej, bardzo długiej wymianie zdań, wreszcie nadszedł czas rozstania. Chłopcy rozdzielili się, idąc każdy w inną stronę. Zelwees skierował się na północ, a raczej to Kalendarz go tam skierował. Mięśniak celowo wybrał akurat to miejsce, wiedząc, że to tam błota będzie najwięcej.

Brunet brodził w bagnie sięgającym mu już do kolan. Nie wiedział, ile czasu już minęło od rozłączenia z drużyną, ale zgadywał, że nie więcej niż dwadzieścia pięć minut. Nadeszła pora na powrót. Mimo wszystko dalej parł do przodu, uporczywie wypatrując w okolicy czegoś, co choćby przypominałoby skrzynię. Niestety, ale jedyne, co widział, to błoto i kilka pojedynczych drzew.

Spojrzał na swoje, czarne już od brudu, spodnie. Z przerażeniem pomyślał o swoich butach, które po tej wędrówce już chyba nigdy nie wyschną.

Westchnął donośnie i już miał zawrócić, gdy nagle dostrzegł starą, drewnianą skrzynię, leżącą pod najbliższym drzewem. Bez wahania ruszył w tamta stronę. Zapomniał o otaczającym go błocie czy przemoczonych do cna butach. Teraz liczyła się tylko skrzynia i to, co mógł w niej znaleźć.

Dopadł do swojej zdobyczy, niemal od razu uchylając jej wieko. Nie była w żaden sposób zabezpieczona, więc nie miał z tym żadnego problemu.

W środku skrzynki spoczywała niewielka, metalowa kostka. Sięgnął po nią, jednocześnie zdając sobie sprawę, że na każdym z jej boków wyrzeźbiony był przedmiot, przypominający topór o dwóch takich samych ostrzach, umieszczonych na końcu drewnianego trzonka.

Wyjął kostkę ze skrzyni. Z każdą sekundą czuł, że ta staje się coraz cięższa. Po chwili metalowy sześcian rozbłysł bladym światłem i powoli zaczął formować się z niego topór. Był dokładnie taki sam, jak na rysunku zdobiącym kostkę, ale za to ciężar był nieporównywalny. Chłopak ledwo był w stanie utrzymał go w powietrzu.

Po chwili opuścił broń z głośnym sapnięciem. Oparł go jednym z ostrzy o drewniana skrzynię, pozostawiając na niej głębokie wcięcie.

Zelwees wyciągnął przed siebie rękę i powoli wyprostował palce. Stał chwilę w tej pozycji, ale nic się nie wydarzyło.

— Cholera, jak Kalendarz to robił? — mruknął do siebie.

Ponowił próbę, tym razem ze znacznie lepszym efektem, bo tuż przed jego dłonią pojawił się niewielki portal. Chwycił wolną ręką za drewniany uchwyt topora, pilnując, by portal wciąż pozostał otwarty.

Udało mu się unieść broń parę centymetrów ponad skrzynię, ale to był limit jego możliwości. Zrezygnowany zacisnął pięść, a portal zniknął. Chwycił za trzon broni i oparł go o pień drzewa. Cofnął się o parę kroków, by po raz kolejny otworzyć portal. W powietrzu pojawiło się dobrze mu znane zniekształcenie przestrzeni, mające służyć jako jego ekwipunek.

Chłopak skupił się najbardziej, jak tylko mógł i zrobił krok do przodu. Ku jego uciesze portal wciąż pozostał otwarty, a na dodatek przesunął się do przodu. Brunet powoli podszedł do topora, wciąż pilnując, by drzwi do jego ekwipunku przemieszczały się razem z nim. W końcu delikatnie szarpnął ręką do przodu, tak jakby chciał popchnąć powietrze, a portal przesunął się w stronę drzewa, jednocześnie pochłaniając oparty o nie topór.

— Ha! Sukces! — wykrzyknął.

Nadal nie wiedział, co zrobić z toporem, który przez swoją wagę był raczej bezużyteczny, ale teraz przynajmniej miał jakąś broń. Co z tego, że prawdopodobnie nigdy jej nie użyje? Najważniejszy był fakt, że to on go znalazł, a nie Kalendarz. Z taką bronią ten goryl mógłby pozabijać wszystkich na wyspie, co raczej nie zwiększyłoby jego własnych szans na zwycięstwo.

Zelwees rozejrzał się w poszukiwaniu jakiejś suchej ścieżki, która doprowadziłaby go na miejsce spotkania z resztą drużyny. Oczywiście takowej nie było. Pozostała ma tylko jedna droga powrotu – prosto przez sam środek bagna.

Odwrócił się, by spojrzeć na skrzynię, z której uprzednio wydobył topór i wtedy dostrzegł piaszczystą drogę. Prowadziła w stronę, z której przyszedł, tylko okrężnie. Dystans diametralnie się zwiększy, ale za to brunet nie będzie musiał zanurzać się do pasa w błocie, czyli może wrócić nawet szybciej niż poprzednią drogą.

Ruszył w stronę ścieżki, po drodze dotykając zaschniętej krwi na swoich wargach i brodzie. Delikatnie przyłożył dwa palce do swojego złamanego nosa, ale nawet tak ostrożny ruch wywołał ogromną falę bólu. Chłopak syknął cicho, cofając rękę.

Wkroczył już na piasek. Czując go pod stopami, uśmiechnął się lekko. Szedł przed siebie, szybko stawiając kroki. Starał się cieszyć każdą chwilą bez brodzenia w bagnie, choć przemoczone buty i spodnie ociekające błotem znacznie mu to utrudniały.

Nagle poczuł, że jego nogi zapadają się w podłożu. Próbował je wyswobodzić, ale bez skutku, każdy jego ruch tylko pogarszał sytuację, sprawiając, że zapadał się jeszcze szybciej.

Rozejrzał się, desperacko poszukując czegoś, czego mógłby się złapać. Nie dostrzegł nic, wszędzie tylko piasek i błoto.

— Ratunku! — krzyknął z nadzieją, że ktoś z jego drużyny go usłyszy. — Pomocy! Drajgonisz!

Dopiero po chwili zrozumiał, że przecież jest ponad kilometr od miejsca, w którym mieli się spotkać. Nie było szans, żeby ktokolwiek go usłyszał.

Teraz piasek sięgał mu po pas. Było już za późno, by się wydostać. Mógł tylko czekać na śmierć. Poczuł, że po policzku spływa mu łza, a zaraz po niej następna. Zdał sobie sprawę, że to koniec. Utopi się w cholernym piasku.

Zaszlochał cicho. Nie chciał umierać, bał się tego, co będzie dalej. Poza tym wiedział, jak okrutna jest śmierć w ruchomych piaskach. Niejednokrotnie czytał już o podobnych przypadkach. Już uduszenie byłoby lepsze niż los, jaki go czekał.

— Tu jest! — krzyknął ktoś za jego plecami.

Resztkami sił obrócił głowę, by kątem oka dostrzec niezwykle szczupła sylwetkę Drajgonisza.

— Trzymaj się, chłopie, zaraz cię wyciągniemy — obiecał.

Szatyn podszedł do najbliższego drzewa i chwycił za najgrubszą gałąź, do jakiej zdołał dosięgnąć. Mimo to była na tyle cienka, by udało mu się ją złamać. Szybko chwycił za jej grubszy koniec, a drugi podał tonącemu Zelweesowi.

Zaczęła się walka z czasem. Brunet zapadł się już po szyję, resztkami sił kurczowo ściskając drewniany kij. Drajgonisz z kolei z całych sił próbował wyciągnąć go z bagna. Niestety, był na to za słaby.

Zelwees już niemal całkowicie opadł z sił. Ledwo mógł utrzymać w dłoniach kij, w dodatku ciągle tonął, mimo usilnych starań szatyna.

Nagle dostrzegł biegnącego w ich stronę Kalendarza. Mięśniak błyskawicznie dobiegł do Drajgonisza i chwycił za trzymany przez niego kij.

Zelwees poczuł, że zaczyna się wynurzać. Wciąż kurczowo trzymał gałąź, by przypadkiem nie wyśliznęła mu się z rąk. Po chwili leżał już na ziemi, głośno dysząc.

— Dzię-dziękuję — wyjąkał.

— Jak można być tak głupim i wpaść w ruchome piaski?! — Zignorował go Kalendarz.

— Masz szczęście, że nadal żyjesz — dodał Drajgonisz.

Zelwees podparł się na łokciach.

— Ale co wy tu robicie? Nie mieliście być po drugiej stronie bagna?

— Już dawno wróciliśmy do... Nazwijmy to tymczasowym obozem. A ty długo nie wracałeś, więc postanowiliśmy cię odnaleźć — wyjaśnił Drajgonisz.

Grubasek spojrzał na niego z wdzięcznością.

— Ale jak udało ci się namówić do tego Kalendarza? — zapytał.

— Właściwie to on chciał cię szukać — odparł Drajgonisz. — Ja wolałem jeszcze chwilę poczekać.

Zelweesa zatkało. Kalendarz chciał go ratować? Ale dlaczego? Przecież on tylko się z nim kłócił.

— Znalazłeś coś? — Kalendarz zmienił temat. Nie liczył na żadne podziękowania, wręcz przeciwnie, wolał ich uniknąć i skupić się na tym, co ważne. Zapewne ich troje niejednokrotnie będzie ratować sobie nawzajem życia, więc powinni się do tego przyzwyczaić.

— Nie — skłamał brunet.

Wciąż nie zaufał im na tyle, by powiedzieć komukolwiek o toporze. Ratunek nic nie znaczył. Prawdopodobnie każdy wolałby zachować jak najliczniejszą grupę, zanim stanie się na tyle silny, by radzić sobie sam.

— Dobra, musimy się stąd wydostać — powiedział w końcu Drajgonisz.

— Popieram, to chyba najgorszy sektor z możliwych — stwierdził Zelwees. — Już chyba wolałbym pustynię.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top