Ej, ale bez tej agresji
Kalendarz spojrzał przeciwnikowi prosto w oczy, trzymając topór w gotowości.
Zombie biegł w jego kierunku z niesamowitą prędkością. Chłopak nigdy nie sądził, że umarli potrafią się tak szybko poruszać. Nie mówili o tym w The Walking Dead.
Gdy potwór znalazł się wystarczająco blisko niego, zamachnął się i wbił mu ostrze broni w sam środek czaszki. Topór rozpołowił potwora na niemal dwie równe części, jakby jego ciało było zrobione z wosku.
Chłopak błyskawicznie się odwrócił i z całej siły rąbnął kolejnego zombie w pierś drewnianym trzonem swojego oręża. Umarlak upadł na ziemię, ale niemal natychmiast zaczął się podnosić. Nie zdążył jednak całkowicie wstać, bo Kalendarz jednym cięciem pozbawił go głowy.
Tymczasem Zelwees stał na uboczu, przyglądając się zmaganiom bruneta, jakby w tym momencie dokonywał jakiegoś cudu. Poniekąd właśnie tak wyglądał, błyszcząca się od potu skóra, bez przerwy napięte, sporych rozmiarów mięśnie, niemały wzrost i trzymany w ręku gigantyczny topór sprawiały, że przywodził na myśl jakiegoś starożytnego, greckiego boga.
Drajgonisz wpatrywał się w mięśniaka z równie wielkim podziwem.
Obaj chłopcy już dawno stracili rachubę, jeśli chodzi o liczbę przypadków, w których Kalendarz tej nocy uratował im życie. Brunet walczył z każdym napotkanym potworem niczym szkolony do tego gladiator, pokonując je wszystkie bez wyjątku. Nie miał sobie równych.
Mimo faktu, iż walczył dobre pół nocy, bez dłuższego czasu na odpoczynek, ten zdawał się być wciąż w pełni sił, co dodatkowo dodawało mu respektu w oczach jego towarzyszy.
W rzeczywistości jednak ledwo zipał. Nie był pewien, czy długo tak jeszcze wytrzyma. Koszulka przesiąknęła mu nieprzyjemnym zapachem potu, atakując nozdrza bruneta, skutecznie go tym rozkojarzając. Od zmęczenia spowodowanego ciągłym wysiłkiem i brakiem dziennej dawki snu dostawał lekkich zawrotów głowy, a jego pusty od kilkunastu godzin żołądek domagał się pożywienia tak głośno, że niekiedy zagłuszał atakujące chłopaka potwory. Nie miał już siły na dalszą walkę, o czym świadczyły chociażby jego obolałe ręce i uciążliwe, nawracające kolki, które od godziny nie dawały mu spokoju. Na domiar złego, wrogów wciąż przybywało, a on nawet nie mógł ratować się ucieczką, gdyż musiał dodatkowo zajmować się pozostałymi członkami swojej drużyny.
— Dzięki za pomoc — wysapał w kierunku trzymających się na uboczu kolegów.
— Zawsze do usług — odparł wesoło Zelwees.
— Pierdolę takie usługi — mruknął Kalendarz, podpierając się na trzonie topora.
— Ej, ale bez tej agresji — uspokoił go Zelwees. — Jak na razie świetnie sobie radzisz. Nie chcieliśmy przeszkadzać.
Mięśniak tylko cicho westchnął. Nie miał najmniejszej ochoty na kłótnie, zamiast tego wolał skupić się na przetrwaniu do rana. Odwrócił się i spojrzał na znikający za koronami drzew księżyc. Wnioskując po jego położeniu, było około piątej rano, czyli za około godzinę powinno wzejść słońce.
Nagle usłyszał krzyk Zelweesa dochodzący zza jego pleców.
— Chłopaki! Mamy problem!
Kalendarz podniósł topór i błyskawicznie zwrócił się w kierunku krzyczącego. To, co zobaczył, pozbawiło go nadziei na dotrwanie do poranka.
W oddali, brodząc w bagnie, maszerował oddział złożony z sześciu uzbrojonych Szkieletorów. Pięć kościotrupów trzymało w rękach miecze, a jeden dzierżył łuk i właśnie nakładał strzałę na jego cięciwę.
— Uciekamy! — zarządził Drajgonisz. Wiedział, że nawet Kalendarz nie byłby w stanie stawić czoła tak licznemu przeciwnikowi jednocześnie. W dodatku wszyscy trzej znajdowali się w zasięgu strzał jednego z potworów.
Cała trójka momentalnie rzuciła się do ucieczki.
Kalendarz biegł, próbując wykrzesać z siebie pozostałe po całonocnych zmaganiach resztki sił. Tuż obok jego głowy świsnęła strzała, omal nie trafiając go w potylicę, co dodało mu nieco motywacji.
Nagle poczuł, jak cała energia momentalnie go opuszcza. Po kilku sekundach obraz przed oczami zaczął się mu rozmazywać, a zawroty głowy gwałtownie przybrały na sile.
Brunet upadł na jedno kolano. Topór wypadł mu z ręki, zanurzając się częściowo w pokrywającym ziemię błocie. Chłopak podparł się rękami o kolana, próbując odzyskać władzę nad własnym ciałem.
— Wstawaj! — Drajgonisz chwycił go pod ramię i uniósł ku górze. — Musimy uciekać.
— Nie mam siły — wydyszał chłopak. Chwiał się na nogach. — Idźcie beze mnie.
— Odbiło ci?! — Do rozmowy włączył się Zelwees, który objął kolegę w pasie, by nieco odciążyć Drajgonisza i dać brunetowi dodatkowe podparcie. — Nie zostawimy cię po tym, co dla nas zrobiłeś!
Kalendarz już chciał zaprotestować, ale w tym momencie zobaczył zmierzającą w ich kierunku dwójkę zombie – kobietę i mężczyznę.
Mężczyzna wyglądał, jakby jego głowę oblano silnie żrącym kwasem. Brakowało mu sporej części twarzy. Dosłownie. W okolicach lewego policzka nie miał ani skóry, ani mięśni, przez co dało się dostrzec jego szczękę i pożółkłe zęby, a przez to wyglądał jeszcze bardziej przerażająco niż normalnie.
Przedstawicielka płci żeńskiej prezentowała się nieco lepiej od swojego towarzysza. Nie licząc gnijącej, miejscami przebarwionej na fioletowo skóry i chęci mordu wymalowanej na twarzy, sprawiała wrażenie normalnego człowieka.
Kalendarz spojrzał przez ramię na doganiające ich kościotrupy. Były znacznie bliżej od zombie.
Brunet wziął głęboki wdech i powoli zaczął się podnosić.
— Ja spróbuję ich zatrzymać — oznajmił i podniósł topór z ziemi. — Wy uciekajcie.
— Nie! — stanowczo zaprotestował Drajgonisz. — Już mówiłem, nie zostawimy cię.
— I tak zginę — stwierdził brunet. — W tym stanie daleko nie zabiegnę. A teraz spadać stąd!
Zelwees nagle pociągnął Drajgonisza za rękę.
— Niestety, ale ma rację — przyznał z bólem w głosie. — Przynajmniej my musimy się ratować.
Kalendarz spojrzał na niego z wdzięcznością. Chwycił topór oburącz i ruszył w kierunku Szkieletorów.
— Zabierz go stąd — rzucił na odchodne.
Brunet podbiegł do najbliższego kościotrupa i nim ten zdołał unieść miecz, rąbnął go płazem ostrza prosto w szczękę. Głowa Szkieletora potoczyła się po mokrej ziemi, a jego ciało zaczęło szukać jej po omacku.
Następny przeciwnik już nie dał się tak łatwo zaskoczyć. W dodatku to on zaatakował pierwszy, zmuszając chłopaka do uniku.
Kalendarz cofnął się pośpiesznie, wiedząc, że topór nie jest najlepszą bronią do walki w defensywie. Nagle zdał sobie sprawę z braku jednego potwora. Nigdzie nie zauważył tego kościstego łucznika, który jeszcze całkiem niedawno prowadził ostrzał na jego drużynę.
Dostrzegł go dopiero po chwili, ale było już za późno. Potwór wychylił się zza pobliskiego drzewa, celując z łuku prosto w niego.
W tym samym momencie jego prawe przedramię przeszyła jedna z dobrze mu już znanych kościanych strzał. Brunetem targnął niewyobrażalny ból. Czuł, jakby jego ręka miała zaraz eksplodować.
Widząc to, Drajgonisz wyrwał się z uścisku Zelweesa i zerwawszy z drzewa gałąź, ruszył na pomoc przyjacielowi. Wymachiwał zeschniętą gałęzią grubości kija baseballowego niczym najpotężniejszym orężem po tej stronie galaktyki, biegnąc w stronę rannego Kalendarza.
Tymczasem uwagę Zelweesa przykuła dziwna, ciemna postać wyłaniająca się zza jednego z drzew. Wyglądałaby trochę jak ludzki cień, gdyby nie błyszczące w ciemności, rubinowe oczy i nieproporcjonalnie długie kończyny.
Nagle dziwna, cienista sylwetka zniknęła, by po chwili pojawić się tuż przed biegnącym Drajgoniszem.
Szatyn o mało nie dostał zwału, gdy mroczna postać zmaterializowała się zaledwie kilka metrów od niego. Natychmiast zamarł, zupełnie tak jak jego serce. Nawet nie oddychał, z przerażeniem obserwując potwora. Ten również zdawał się na niego patrzeć. Rubinowe oczy czujnie wpatrywały się w chłopaka, a ten miał wrażenie, jakby spojrzenie cienistego monstrum przeszywało jego duszę na wylot.
Wszystko wokół nagle ucichło. Kalendarz przygryzł własną dłoń, by nie wydobył się z niego żaden krzyk bólu, a walczące z nim do niedawna Szkieletory opuściły broń, zwrócone ku mrocznej postaci.
Jedynie oba zombie wciąż parły przed siebie, cicho powarkując.
Drajgonisz zacisnął palce na trzymanej gałęzi, gotowy, by zaatakować potwora, w razie gdyby ten wykonał kolejny ruch.
Mroczny, człekopodobny stwór nagle obrócił głowę w kierunku nadchodzących zombie i znów zniknął.
Po zaledwie sekundzie zmaterializował się za jednym z żywych trupów, a jego głowa natychmiast obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni, zupełnie, jakby ktoś skręcił mu kark, a potwór padł na ziemię bez życia.
Gnijąca kobieta cofnęła się o kilka kroków i donośnie zawarczała na ciemną postać. Potwór nagle pojawił się za jej plecami. To, co nastąpiło później, wydarzyło się tak szybko, że Drajgonisz nie był pewien tego, co zobaczył.
Mroczny stwór jedną ręką chwycił kobietę – zombie za górną szczękę i jednym, szybkim szarpnięciem rozerwał ją tak, że jej potylica niemalże dotykała pleców.
Drajgonisz poczuł nagłą suchość w ustach.
— To Enderman — szepnął Kalendarz. — Ani drgnijcie.
Szatyn zerknął kontrolnie na Zelweesa. Ten stał bez ruchu, nawet nie mrugając. Wpatrywał się w czarne monstrum o błyszczących oczach, jakby dostał czegoś w rodzaju paraliżu.
Kalendarz zauważył, że kościotrupy zaczynają się powoli ewakuować.
„Co jest nie tak z tym cholernym, ciemnym czymś?", pomyślał. „Dlaczego boją się go nawet inne potwory?"
Nic dziwnego, od Endermana wręcz bił mrok tak przerażający, że na jego widok chłopakowi wszystkie włosy momentalnie stanęły dęba. W dodatku, wraz z jego pojawieniem się powietrze wypełnił zapach śmierci.
Potwór nagle spojrzał wprost na bruneta. Jego szkarłatne oczy zaświeciły jasnym blaskiem, po czym cienista postać znikła. Tym razem jednak już nie pojawiła się w pobliżu.
— Czy... Czy on... Uratował nas? — zapytał z niedowierzaniem Drajgonisz.
— O mało nas nie zabił — zaprzeczył Kalendarz. — Gdyby któryś z nas wydałby choć najmniejszy szmer, dołączylibyśmy do nich. — Wskazał na martwe ciała zombie.
Kalendarz siedział oparty o pień drzewa, wypatrując czegoś za horyzontem.
Prawą ręką bawił się ułamaną strzałą, obracając ją w palcach. Kilka minut temu Drajgonisz pomógł mu usunąć ją z lewego ramienia i dokładnie wykonując komendy bruneta, założył chłopakowi opatrunek uciskowy z jego własne koszulki.
Kilka metrów obok Drajgonisz i Zelwees rozmawiali o czymś wesoło, zupełnie jakby wszystko, co wydarzyło się tej nocy, nie miało miejsca. Szatyn wciąż trzymał w ręku zerwaną wcześniej gałąź. Nie była to może najlepsza broń do walki, ale wciąż mogła się przydać.
Noc powoli dobiegała końca, pierwsze promienie słoneczne leniwie wyglądały zza koron drzew. Wraz z nadchodzącym porankiem trójka przyjaciół mogła nareszcie odetchnąć. Nie groziło im już żadne niebezpieczeństwo – przynajmniej tak się wszystkim wydawało.
Kalendarz spojrzał w głąb moczar, odprężając się pierwszy raz, odkąd trafił do gry. Nagle dostrzegł jakiś szybki, gwałtowny ruch, gdzieś pomiędzy drzewami.
Poderwał się z miejsca i jednocześnie wyjął topór z ekwipunku. Nie był do końca pewien, czy to, co zobaczył, nie było tylko jego urojeniem.
Widząc nagłe poruszenie kolegi, pozostała dwójka zaprzestała rozmów i również wzmożyła swoją czujność.
Wtem wydarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego. Spomiędzy drzew wychynęła czyjaś ciemna, pozbawiona twarzy głowa z dobrze im znanymi, rubinowymi ślepiami.
Potwor po chwili zniknął, by pojawić się tuż przed chłopcami.
W ułamku chwili Drajgonisz stanął oko w oko z cienistym stworem. Miał go niemalże na wyciągnięcie ręki.
Szatyn przełknął zalegającą mu w jamie ustnej ślinę i rozpaczliwie wodził wzrokiem po okolicy w poszukiwaniu ratunku. Jego towarzysze jednak zamarli, uznając, że najlepszym, co mogą zrobić, to nie drażnić potwora.
Choć minęło dopiero kilka sekund, Drajgonisz miał wrażenie, że stoi już tak co najmniej kwadrans.
Za sprawą wschodzącego słońca na moczarach zaczęło się powoli rozjaśniać.
Szatyn doskonale zdawał sobie sprawę, że za kilka sekund Enderman zniknie, jeśli nie przez promienie słoneczne, to najzwyczajniej ucieknie. Lecz co, jeśli przed odejściem stwór postanowi ich wszystkich wymordować?
Chłopakowi wydawał się, że może jeszcze temu zapobiec. Zacisnął obie dłonie na trzonie gałęzi i powoli zaczął unosić ją ponad głowę.
Zelwees nie mógł uwierzyć własnym oczom. Drajgonisz chciał zaatakować Endermana, kiedy zaledwie minuty dzieliły ich od zupełnego bezpieczeństwa. Co on sobie myślał?
Brunet zrobił krok do przodu i wyciągnął przed siebie rękę, licząc, że zdąży powstrzymać towarzysza, lecz wtem rozległ się krzyk Kalendarza.
— Drajgo, nie! — wrzasnął mięśniak, ruszając w kierunku szatyna.
Enderman błyskawicznie obrócił głowę w kierunku chłopaka, by po chwili zniknąć i zmaterializować się za jego plecami.
Drajgonisz cofnął się z grymasem przerażenia wyrytym na twarzy, gdy zakrwawiona głowa Kalendarza dotoczyła się do jego stóp.
Po kilku minutach nad wyspą wstało słońce. Potwór już dawno zniknął, zapewne odstraszony pierwszymi promieniami światła, a Drajgonisz wciąż nie ruszył się z miejsca, nie mogąc oderwać wzroku od pozbawionego głowy ciała Kalendarza, leżącego samotnie w kałuży krwi. Nie odwracał wzroku, będąc jednocześnie pewny, że nigdy już nie zdoła wymazać tego obrazu z pamięci.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top