Chodź za mną

    Szatyn wyrżnął głową o ziemię, wydając przy tym cichy jęk. Nim się spostrzegł, przeciwnik już stał tuż nad nim, zamykając go w ośmionożnej klatce. Potwór syknął jeszcze raz, prosto w twarz chłopaka.

    Qwick poczuł mdłości od ohydnego fetoru wydobywającego się z pyska pająka. Jeden z gębowych kleszczy potwora musnął go po twarzy, rozcinając skórę tuż pod lewym okiem, zalewając je krwią.

    Chłopak zamrugał kilkakrotnie, by odzyskać wzrok. Rozcięcie piekło go coraz bardziej, lecz mimo to podniósł głowę na ile tylko mógł, by nie zahaczyć o jednego z kleszczy. Spojrzał w cztery pary oczu potwora, wiedząc w nich tylko niepohamowany głód i żądze mordu. Dopiero wtedy zrozumiał, że to już koniec. Przegrał.

    A jednak desperacka chęć ratowania życia, kazała mu nadal walczyć. Kikut reki wciąż pulsował otępiającym bólem, lecz mimo to, chłopak zdobył się na odwagę i z całej siły uderzył pająka w aż trzy gałki oczne jednocześnie. Niestety, ale musiał to zrobić właśnie ranną ręką która po zdarzeniu z włochatym cielskiem bestii, zdawała się rozsadzać mu mięśnie od środka.

    Szatyn wrzasnął, czując napływające mu do oczu łzy. Ból był nie do zniesienia, choć po chwili okazało się, że warto było wytrwać.

    Chłopak osiągnął swój cel. Potwór cofnął się, głośno przy tym posykując, dając Qwickowi okazję do zmiany pozycji. Po chwili w jego lewej ręce znalazł się nóż, który upuścił kilka sekund wcześniej.

    Zacisnął zęby, czekając na odpowiedni moment. Widział świat jak przez mgłę, ledwo mogąc dostrzec przeciwnika. Już nawet nie wiedział gdzie on stoi, a by wygrać ten pojedynek, musiałby zakończyć to jednym ciosem.

    Dłoń, w której trzymał sztylet drżała mu na tyle mocno, że broń o mało z niej nie wypadła. Ciężko dysząc, próbował dostrzec potwora, lecz bezskutecznie. Jego powieki niekontrolowanie opadały w dół co sekundę, jeszcze bardziej ograniczając chłopakowi widoczność.

    Pająk natomiast syczał wściekle, przednimi odnóżami próbując jakoś zetrzeć krew Qwicka z własnego pyska. Kiedy chłopak go uderzył, z kikuta jego prawnej ręki, znów trysnęła szkarłatna ciecz i to dwa razy większym strumieniem niż przedtem, obryzgując potwora.

    Szatyn patrzył w przestrzeń, dla niego spowitą dziwną, jakby przezroczystą mgłą. Rozgwieżdżone niebo tej nocy musiało wyglądać wyjątkowo pięknie, lecz w jego oczach zlewało się w jedną, wielką, czarną plamę przyozdobioną śmiecącymi gwiazdami. Przez myśl przeszło mu nawet, że przy takim widoku śmierć mogłaby się wydawać całkiem spokojna. Nagle sielankowy obraz zakłóciły mu cztery pary oczu, które wściekle wpatrywały się w chłopaka.

    Serce Qwicka na chwilę przestało bić. Strach przezwyciężył ból. Zacisnął dłoń na uchwycie noża, napinając przy tym wszystkie mięśnie.  Wściekle szarpnął ramieniem do góry i wspinając się na wyżyny własnej wytrzymałości, wbił ostrze swej borni w pysk potwora. Trafił jakieś dziesięć centymetrów pod szczypcami gębowymi pająka, raniąc tym jego przełyk, wraz z znaczną częścią jamy ustnej. 

    Włochata bestia cofnęła się gwałtownie, próbując dać upust bólowi, który właśnie rozsadzał cały jego głowotułów, lecz nie był w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Wciąż trzymany przez chłopaka nóż wysunął się z ciała potwora, gdy tylko ten odskoczył, dodając mu tym dodatkowych katuszy.

    Kierowany tylko i wyłącznie żądzą przetrwania, Qwick podniósł się na równe nogi, wciąż mocno ściskając w dłoni zakrwawiona broń. Następnie kolejna dawka endorfiny, wymieszana z nagłym zastrzykiem adrenaliny pozwoliły mu dokonać czegoś, co w jego obecnym stanie było niemalże niemożliwe.

    Chłopak z wściekłym wrzaskiem skoczył na pająka, lądując idealnie na jego plecach. Zaślepiony dziką furią począł dźgać potwora, wielokrotnie raniąc mu odwłok. Nie obyło się bez poważnych uszkodzeń. Hemolimfa zaczęła sączyć się po ciele bestii, gdy ta powoli konała, niewyraźnie sycząc W agonii zdołała jeszcze zrucić z siebie szatyna, lecz zadane jej obrażenia zrobiły swoje. Ośmionożny stwór padł martwy, obracając się na wznak z skulonymi odnóżami, skierowanymi w gorę.

    Qwick również osunął się na ziemię. Wycieńczony, ledwo był w stanie pozostać przytomnym. Jednak nawet wtedy siła jego woli przezwyciężyła. Z trudem podniósł się do pozycji stojącej i powłócząc nogami ruszył przed sobie. Nie dał rady nawet wyprostować pleców, ponieważ przez zmęczenie oraz ciągły ból sprawiały, że szedł nieco pochylony.

    Zombie warczały coraz głośniej, co mogło oznaczać, iż potwory powoli go doganiają.

    Z trudem stawiał krok za krokiem, jednocześnie próbując zatrzymać krwawienie, lecz z kikuta jego lewej ręki wciąż obficie lała się krew. W tym stanie przeszedł jeszcze parędziesiąt metrów, po czym upadł na ziemię. Nie dał już rady znów się podnieść.

    Zdesperowany, zdrową ręką chwycił za najbliższy korzeń jednego z otaczających go drzew, próbując się na nim podciągnąć. W ten sposób pokonywał kolejne metry, zostawiać za sobą krwawe ślady ozdabiające otaczającą go trawę.

    Szatyn nie zamierzał się poddać. Przeszedł zbyt wiele, by teraz zostać zabity przez coś, co już nawet nie żyje. Wciąż miał przy sobie nóż i choć w rzeczywistości niewiele zdołałby nim zdziałać, zaślepiony pragnieniem przetrwania nie zdawał sobie z tego sprawy.

    W głowie mu wirowało, a kończyny drętwiały z każdą sekundą coraz bardziej. Mimo to, chłopak wciąż pełzł przed siebie, próbując ratować życie.

    Zombie były coraz bliżej. Ich jęki oraz powarkiwania stawały się głośniejsze z każdą minutą. Choć szatyn desperacko czołgał się, chwytając za najbliższe korzenie, w końcu całkowicie opadł z sił. Nie był w stanie iść dalej.

    To właśnie ta chwila w życiu człowieka, kiedy ten leży na ziemi, bez żadnej nadziei. Zrezygnowany, a jednak w głębi ducha modlący się o cud, który zapewne i tak nigdy nie nadejdzie. Tym razem jednak nadszedł.

    Qwick, walcząc z samym sobą, znów spróbował pełznąć dalej, lecz bezskutecznie. Natomiast, gdy tylko lekko uniósł głowę, zobaczył przed sobą jakaś postać. Miała ludzką sylwetkę, która bez wątpienia należała do kobiety, bądź raczej młodej dziewczyny. Zdążył tylko dostrzec jej sięgające do ramion, kasztanowe włosy. Chwilę później stracił przytomność.

    Dalej pamiętał już tylko krótkie migawki z losowych momentów, jakby ktoś przewijał taśmę jego życia na najwyższych obrotach. Czuł, że dziewczyna chwyta go pod ramię, następnie prowadząc przez las. Nie widział jak długo szli, choć jego stan kazał mu sądzić, że nie wytrzymałby dłużej niż dziesięć minut takiej wędrówki.

    Na kilka sekund udało mu się dostrzec leśny krajobraz, nim ten znów bezładnie zlał się w jedną całość. Widział tylko parę drzew i kilka ściętych pni, co początkowo nie zwróciło jego uwagi. Dopiero, gdy dziewczyna zaciągnęła go do jaskini, w której zobaczył wielką, metalową bramę, zrozumiał co to oznaczało.

    Gdzie brama, tam i strażnik. Mężczyzna, dzierżący w ręce długą, mosiężną włócznię z szerokim, stalowym grotem, spojrzał na nich niepewnie. Qwick słyszał, że dziewczyna coś krzyczy, ale nie rozumiał słów. Chciał podnieść głowę, lecz nie miał siły nawet na to. Jego uszu dobiegł jeszcze zgrzyt otwierającej się bramy, nim na ponów stracił przytomność.

    Ostatnie ze wspomnień było najdłuższe, a zarazem najbardziej mgliste. Leżał na jakimś łóżku w zupełnie obcym mu pomieszczeniu. Wokół zgromadzeni byli również nieznajomi ludzie, którzy żywo o czymś dyskutowali. Prawa ręka piekła go znacznie bardziej niż dotąd. Ból otumaniał wszystkie zmysły szatyna, przez co nie panował nad samym sobą. Próbował się wyrywać, lecz w łóżku trzymały go trzy skórzane pasy, którymi obcy skrępowali jego ciało. Nadal nie był w stanie zrozumieć żadnych słów, nie ważne jak głośne by one nie były.

    Wraz z jego przebudzeniem, w pokoju zapanowało wielkie poruszenie. Nieznajomi krzyczeli coś do siebie nawzajem, a jeden z nich, rosły mężczyzna o jasnych blond włosach, przycisnął klatkę piersiową chłopaka, nieświadomie odbierając mu tym tchu. Qwick próbował go odepchnąć za pomocą swojej jedynej, wolnej kończyny. Jednak dłoń nie napotkała żadnego oporu i dopiero po chwili zrozumiał dlaczego.  Więc to wcale nie był zły sen. Naprawdę stracił prawą rękę. 

    Kiedy już wreszcie to do niego dotarło, niemalże od razu przestał się miotać, wpatrzony w jeden punkt - czubek kikuta swojego prawego przedramienia. Blondyn nadal napierał na jego tors, a przez brak dopływu tlenu, chłopak ponownie zesłabł. Obraz rozmazał mu się przed oczyma, jakby ktoś ocenzurował cały pokój. Nie minęło nawet kilka sekund, gdy znów stracił przytomność.

    Odzyskał ją dopiero w samym środku nocy. Okazało się, że przespał ponad sześć godzin.

    Sześć godzin walczył z silna gorączką, która doprowadziła go na skraj śmierci, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.

    Teraz siedział na drewnianym stołku, wolnymi ruchami mieszając łyżką w gorącej jeszcze zupie. Ciężko było mu utrzymać sztuciec lewą ręką, przez co już przy pierwszej próbie wsadzenia go do ust, kilka kropel skapnęło na jego nowe, lniane spodnie.

    Szatyn nie zwrócił na to większej uwagi, nie odrywając oczu od talerza. Mieszkańcy podziemnej wioski, do której przyprowadziła go nieznajoma dziewczyna, dobrze o niego dbali. Po drugim przebudzeniu dostał bukłak z dziwnie pachnącym i jeszcze gorzej smakującym, fioletowym płynem. Owa substancja posiadała właściwości podobne do znalezionej przez niego wcześniej, leczniczej mikstury, lecz działała znacznie wolniej.

    Chwilę później zaprowadzono go do pustej o tej godzinie jadalni, gdzie dostał odgrzane resztki wczorajszego posiłku. Przyjął wszystko bez słowa, a pilnujący go mężczyzna gdzieś wyszedł.

    Zupa nie wyglądała zbyt obiecująco, ale już po pierwszej łyżce zmienił o niej zdanie. Była całkiem smaczna. Niestety nie na tyle, by choć odrobinę poprawić mu humor.

    Wcześniej podsłuchał rozmowy kilku mieszkańców, z których dowiedział się, między innymi tego, że jego wybawicielka znikła bez śladu zaraz po ich przybyciu, zostawiając chłopaka pod opieką nieznajomych. Nie poznał nawet jej imienia, choć teraz wydawało mu się to nieistotne.

   Przeniósł puste spojrzenie na zabandażowany kikut swojej prawej ręki. Wciąż nie mógł pogodzić się z jej stratą.  Po jego kończynie pozostało tylko ramię i niewielka część przedramienia, szczelnie owinięta sporym kawałkiem bandaży, który już zdążył doszczętnie przesiąknąć krwią.

    Szatyn gwałtownie odwrócił wzrok, nie mogąc nawet patrzeć na kaleką część własnego ciała. Utrata ręki była dla niego czymś niewyobrażalni okrutnym. Czuł się na najprawdziwszego inwalidę, który tak naprawdę,  częściowo się stał. Nie widział już dla siebie przyszłości. Szansę na wygranie gry, albo chociaż przeżycie nocy poza wioską, były dla niego niższe od zera.

    Nie dawał sobie żadnych nadziei na cokolwiek. Wiedział, iż teraz czeka go już tylko śmierć i coraz bardziej żałował, że przeżył dzisiejszy wieczór. Nieznajoma powinna dać mu się wykrwawić. Tak byłoby dla niego znacznie łatwiej. Nie musiałby teraz znosić ani bólu, ani myśli o swym okrutnym losie.

    Drżącą ręką przyłożył nadal ciepłą łyżkę do swych spierzchniętych warg, by powolnie spić z niej zupę. Nie potrafił poprawnie utrzymać sztućca, przez co nawet tak prosta czynność, którą jest chociażby jedzenie, była dla niego nie lada wyzwaniem.

    Zrezygnowany, powolnie spożywał swój posiłek, gdy nagle do jadalni wszedł jakiś mężczyzna. Qwick rozpoznał w  nim blondyna, który kilka godzin wcześniej omal go nie udusił. Zlustrował przybysza chłodnym spojrzeniem, po czym odwrócił się twarzą do talerza, ignorując jego obecność.

    Po chwili do pomieszczenia weszła kolejna osoba. Szatyn jednak nawet nie zwrócił na to uwagi. Powoli wrócił do konsumpcji posiłku, całkowicie zbywając otaczające go dźwięki.

    Blondyn próbował zagadnąć chłopaka, zadając pierwsze lepsze pytania, jaki tylko przyjdą mu do głowy. Nie doczekawszy się żadnej odpowiedzi, podszedł do szatyna i pochylając się tuż nad nim zapytał go o imię.

    Qwick w odpowiedzi tylko wbił w obcego całkowicie pozbawiony emocji wzrok. Mężczyzna aż cofnął się o kilka kroków, widząc jego zimne spojrzenie. Dawniej jasnobłękitne tęczówki, teraz nabrały ciemnego, jakby mroczniejszego odcienia. Poraniona twarz, która zdobiły liczne, zasklepione już rany i grobowa mina, sprawiały, że blondyna przeszły ciarki.

    Zrezygnowany, bez słowa oddalił się od chłopaka, który znów zajął się jedzeniem. Stanął obok drugiego przybysza, głośno wzdychając. Spojrzał starcowi prosto w oczy, oczekując jakiegokolwiek wyjaśnienia.

    Po chwili wszystko ucichło. W jadalni dało się słyszeć tylko ciche siorbanie szatyna. W końcu dziadek odchrząknął donośnie, pomarszczonymi palcami przeczesując swe siwe włosy.

    — To prawdopodobnie szok pourazowy — wytłumaczył. Jego lekko zachrypnięty głos jeszcze przez chwilę roznosił się echem po całej jadalni. — Wciąż jest oderwany od rzeczywistości, żyje teraz we własnym świecie. Dopóki się nie otrząśnie, komunikacja z nim będzie raczej niemożliwa.

    Qwick powoli odłożył łyżkę, pozostając nieruchomo. Słuchał słów starca, choć tak właściwie w ogóle go nie interesowały. W głębi duszy liczył, że dowie się czego istotnego, jak na przykład do kiedy zamierzają go tu trzymać. 

    — Czyli jeszcze kiedyś się odezwie? — dopytał blondyn, niespokojnie zerkając na siedzącego przy stole chłopaka.

    — To bardzo możliwe, choć co prawda nie pewne — odparł ponuro drugi mężczyzna. — Równie dobrze może już tak milczeć przez co najmniej kilka lat, lub nawet na zawsze.

    Po tych słowach ruszył ku szatynowi. Ostrożnie położył mu rękę na ramieniu, uzyskując tym pożądany efekt. Qwick niespiesznie obrócił głowę, spoglądając na nieznajomego.

    — Chodź za mną — polecił starzec i nie czekając na reakcję szatyna, skierował się do wyjścia.

    Chłopak zawahał się na moment, po czym wstał od stołu. Powolnym krokiem ruszył za mężczyzną. Wychodząc z jadalni, kątem oka dostrzegł blondyna, który kręcąc ospale głową, zbierał pozostawione po nim naczynia.

    Dziadek prowadził go po opustoszałych o tej godzinie ulicach wioski. Marmurowe chodniki od dawna spowijał mrok, a jedynym źródłem światła były rozstawione co kilkadziesiąt metrów, długie pochodnie.

    Dotarli do budynku, który wystrojem przypominał coś na wzór średniowiecznej kuźni. Na zewnątrz znajdował się niewielki piecyk oraz sporych rozmiarów studzienka, zapewne służąca do chłodzenia rozżarzonego metalu. Pod prowizorycznym dachem, przymocowanym do bocznej ściany, porozkładane były przeróżne stalowe wyroby, od broni, aż po czajniki, czy inne sprzęty domowe.

    Starzec podszedł do drzwi i kilka razy zastukał w nie środkowym palcem. Nie minęło nawet parę sekund, a te otworzyły się, ukazując stojącego z nimi, rosłego mężczyznę.

    Qwick z góry założył, że ma do czynienia z kowalem. Idealnie bowiem pasował do portretu mistrza tego fechtunku. Pokaźne mięśnie, lśniąca w blasku pochodni, łysa głowa oraz tatuaż na prawym ramieniu, przedstawiający prawdopodobnie kopie młota Thora, nordyckiego boga burz i piorunów.

    Mężczyzna uśmiechnął się ciepło do szatyna, po czym wrócił do mieszkania. Prze panujący tam półmrok, chłopak nie był w stanie dostrzec co robi kowal. Ten w końcu znów wychynął na zewnątrz, chowając za plecami jakiś metalowy przedmiot.

    — Mam coś dla ciebie — oznajmił radośnie, pokazując mu metalową protezę prawej ręki. — Zrobiłem ją kiedy ty sobie odpoczywałeś. Jest robiona na wymiar, więc powinna się dopasować.

    Qwick w osłupieniu patrzył na metalowe przedramię. Proteza miała luźne częściej, co oznacza, że jest w większości mechaniczna. Tylko jak miałby poruszać palcami, skoro nie ma żadnego panelu kontrolnego? I jak chociażby przymocować ją do jego prawdziwego przedramienia?

    Dopiero po chwili dostrzegł zwisające od spodu przewody, które podpięte były bezpośrednio do wnętrza przyrządu. Kabelki do złudzenia przypominały ludzkie żyły oraz ścięgna.

    — Przeszczepimy ci ją do tkanki mięśniowej, tak abyś mógł sprawnie poruszać dłonią — wyjaśnił starzec, widząc pytający wzrok szatyna. — Jak widzisz, ręka ma ruchome części, więc uzyskasz pełną kontrolę.

    Qwick poczuł, jak narastają w nim skrajne emocje. Jeśli to prawda, odzyska utraconą rękę! Co prawda, nie jest to to samo, ale taka opcja zdecydowanie mu odpowiadała.

    Odzyskał nadzieję. Wciąż będzie mógł walczyć, a co ważniejsze, teraz może zemścić się na BigKrzaku. Kiedy tylko odzyska pełnie sił, zamierza wyruszyć na krwawe łowy, by wymordować dwójkę swoich niedawnych oprawców. Jednak śmierć, którą im zgotuje, będzie o wiele gorsza, niż zwykłe zabójstwo. 

    — Uprzedzam, że zabieg jest długi i bardzo bolesny — dodał starzec. — Spokojnie, przeprowadzałem go już kilka razy. Za godzinę powinniśmy skończyć.
   
    Szatyn spojrzał na niego z wdzięcznością. Wciąż nie mógł uwierzyć własnym uszom, bo w końcu takie rzeczy widział tylko na filmach. Szybko jednak uświadomił sobie, że przecież sam tkwi uwięziony w cyfrowej grze. Tu wszystko jest możliwe.

    — Zaczynamy — zaproponował kowal, jednocześnie rozpalając w piecu.

    Tymczasem starzec ostrożnie zdejmował bandaż z rannej ręki chłopaka. Qwick krzywił się z każdym ruchem mężczyzny. Choć przedramię teoretycznie się zagoiło, nadal nie przestawało boleć.

    W końcu ogień zapłoną, rozświetlając cały dom. Szatyn nie mógł pojąc po co mięśniak go w ogóle rozpalił. Nie tak wyobrażał sobie tą operację. Szybko jednak zrozumiał, gdy ten wsunął część protezy między płomienie.

    — Pierw musimy przypalić ci ją do skóry, tak by lepiej się scaliły — wyjaśnił, wyjmując nagrzany metal. — Uprzedzam, zaboli jak cholera.

    Nie czekając na reakcję chłopaka, chwycił go za prawą rękę. Nim szatyn zdążył zorientować się w sytuacji, poczuł jak rozżarzona do czerwoności stal wpala się w zakrwawiony kikut przedramienia.

    W tym momencie receptory bólu Qwicka oszalały. Jego oczy powiększyły się dwukrotnie, a szczęka momentalnie zacisnęła. Ból był na tyle silny, że starzec musiał go przytrzymać, by się nie wyrwał.

    Szatyn wrzasnął tak przeraźliwie, że bez wątpienia zbudził znaczną część mieszkańców.

    Wtedy też, po raz pierwszy od sześciu godzin z ust chłopak dobiegł jakiś dźwięk.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top