Rozdział 8
Cass wyprostował się, stojąc dumnie na wzniesieniu. Z oddali nadchodziły wojska sprowadzone ze Stolicy mające za zadanie pojmać Zefira. Zdecydowaną ich większość stanowili rycerze, którzy porzucili żelazne zbroje na rzecz lżejszego pancerza. W końcu w walce ze smokiem liczyła się przede wszystkim szybkość.
Dźwięk równych i zdyscyplinowanych kroków niósł się z wiatrem, tak samo, jak pył, który wzniecały uderzenia butów żołnierzy. Uzbrojeni w długie włócznie, łuki oraz haki, byli świetnie przygotowani na polowanie. Tym razem Hrabia Lopthe nie przebierał w środkach i najwidoczniej zamierzał dopaść olbrzymiego gada za wszelką cenę.
Alice kątem oka zerknęła na chłopaka o kruczoczarnych włosach, który stał obok niej, jednak nie wyglądał, jakby uważał całe to wojsko za jakąś przeszkodę. Wręcz przeciwnie, uśmiechał się nadal tak samo radośnie, jak na chwilę przed tym, zanim ich dostrzegli.
— Będziesz przez chwilę musiał zająć czymś swoich gości, jako dobry gospodarz tej okolicy, Zefirze — powiedział, nie odwracając wzroku od wrogów. — W końcu nie mogą odejść bez niczego.
— Nie rozśmieszaj mnie, Cass. To nawet nie jest moja okolica — warknął gad, przewracając oczyma, ale po chwili spoważniał, podchodząc bliżej chłopaka. — Jak wiele czasu potrzebujesz?
— Zakładając, że ich magowie są ponadprzeciętnie uzdolnieni, przygotowanie wystarczająco potężnego zaklęcia, które będzie w stanie za pierwszym razem przebić się przez każdą z ich barier może zająć parę minut.
— W takim razie, jeżeli się nie pospieszysz, zabiję wszystkich, zanim ty zdołasz ich unieszkodliwić.
Smok rozłożył błoniaste skrzydła, a następnie wydał z siebie donośny ryk i zionął ogniem w stronę nieba, by tym samym obniżyć morale przeciwników. Dokładnie tak, jak zakładał, szyk armii nieznacznie się złamał, a zdyscyplinowane kroki stały się nierówne. Wojsko wyraźnie zwolniło, dając czas drugiej linii, na której zaczęły szaleć spłoszone konie. Zefir zaśmiał się pogardliwie i kilka razy uderzył masywnym ogonem o ziemię, zanim zamachnął się skrzydłami, tym samym odrywając ogromne cielsko od podłoża. Potężny podmuch wiatru niemalże przewrócił Alice. Dziewczyna odprowadziła gada wzrokiem i oglądała, jak płynnie przemierza przestworza, zataczając koła wokół pagórka, na którym stała. Gdy nabrał wystarczającej prędkości, skręcił gwałtownie i spróbował zaatakować od wschodu. Zionął ogniem, tworząc w ten sposób ścianę płomieni, która zablokowała przeciwnikom możliwość szybkiego przegrupowania się.
Widząc to, rycerze postanowili przystąpić do ataku. W pierwszej linii stali łucznicy, którzy od lat walczyli z podobnymi monstrami, szkoleni do zabijania wszystkiego, co niebezpieczne. Żelazne łuki zaklęte przez najlepszych magów tego królestwa wycelowali w latającego gada. Naciągnęli cięciwy i wystrzelili zatrute strzały. Chociaż na tym świecie nie istniała substancja zdolna zabić prawdziwego smoka, to niektóre z nich mogły skutecznie go osłabić, co w walce z takim potworem było nieocenioną pomocą. Pociski pchane siłą magii wiatru, tkały za sobą nici podobne pajęczym. Z niewiarygodną prędkością uderzały w niczego niespodziewającego się smoka. Mimo że większość z nich odbijała się i kruszyła na twardym pancerzu, niektóre trafiały celnie, prześlizgując się pomiędzy ciasno przylegającymi do siebie ciemnymi łuskami. Zefir zawył, gdy trucizna zaczęła krążyć w jego żyłach, plamiąc pulsujące złote światło drobinkami czerni. Zupełnie jakby energia nadająca sens jego istnieniu zaczęła ulegać korozji. Obrócił się i zarzucił ogonem, znów zmieniając kierunek lotu, ale wtedy coś szarpnęło go mocno, zatrzymując w powietrzu. Z kilkunastu strzał wbitych w jego ciało zwisały mocne sznury, które nawijane były na haczykowaty wałek drewnianej machiny. Wszyscy żołnierze z pomocą koni ciągnęli je wspólnie, chcąc powalić smoka na ziemię.
Zefir zionął ogniem, chcąc spalić żywcem zarówno machinę, jak i śmiałków, ale wtedy przed nimi pojawiła się cienka bariera z błękitnego szkła, absorbując cały płomień. Gad warknął nienawistnie, widząc magów gotowych poświęcić całą swoją energię, by bronić życia towarzyszy. Zbliżali się ostrożnie, powiększając zasięg swojej ochrony i już po chwili nie było możliwości, aby jakikolwiek atak ogniem wyrządził im krzywdę.
Alice nawet nie zauważyła, gdy zaczęła nerwowo przygryzać paznokieć, bojąc się o bezpieczeństwo obu stron konfliktu. Wiedziała, iż Zefir na jej prośbę powstrzymuje się tak bardzo, jak tylko może, by nie zrobić ludziom krzywdy, ale nic nie wskazywało na to, żeby żołnierze wspierani przez magów respektowali ten akt dobroci. Wręcz przeciwnie, zaczęli to podświadomie wykorzystywać, wykonując coraz śmielsze ataki. Jeżeli to nadal będzie szło w takim kierunku, smok wkrótce przestanie być dla nich wielkoduszny i wykorzysta ich osłabioną czujność.
Widząc, jak Zefir powoli opada z sił i obniża swój lot, postanowiła działać. Jako dowódca Gwardii Królewskiej nie miała prawa mieszać się w sprawy Rady Magicznej, tym bardziej zabijać kogoś z tamtych ludzi, ale jako córka Hrabiego Lopthe mogła nie zgadzać się z jego metodami. Odkąd kilka dni temu wstało słońce, Alice Elizabeth Lopthe nie była na służbie. Opuściła garnizon jako cywil, bez osobistej straży i póki nie wróci, jako cywil powinna być traktowana przez pozostałych.
Dziewczyna spojrzała na Cassa, który wciąż siedział skrzyżnie na zielonej trawie, rozkoszując się promieniami słonecznymi ogrzewającymi jego twarz. Miał zamknięte oczy i uśmiechał się, przez co każdy normalny człowiek pomyślałby, iż chłopak zasnął lub odpłynął, jednak Alice była pewna, że właśnie ciężko pracuje nad przygotowaniem zaklęcia, które odmieni bieg bitwy. Po chwili czarnowłosy kichnął, otworzył oczy, rozejrzał się po okolicy i wzruszył ramionami, znów wracając do poprzedniego zajęcia.
Tak, nie było możliwości, żeby zapomniał, iż ma do wykonania kluczowe zadanie w tym starciu. Prawdopodobnie.
Alice zacisnęła mocniej pięść, wyciskając z rany ciętej na prawej dłoni kilka kropel krwi. Czerwona substancja spłynęła po palcach i wylądowała na ostrzu włóczni, które momentalnie rozbłysło białym światłem. Jeden z symboli wygrawerowanych na grocie pochłonął cały blask, wskutek czego broń zadrżała niespokojnie. Dziewczyna z całych sił chwyciła ją obiema dłońmi, dając się porwać mocy zaklętego przedmiotu. Wystrzeliła niczym pocisk, w mgnieniu oka znajdując się u podnóża pagórka, gdzie stali żołnierze Rady. Z łatwością uniknęła wycelowanych w nią mieczy, prześlizgując się obok. Cisnęła włócznią, a następnie zmieniła trajektorię jej lotu gestem dłoni. Włócznia, kierowana ruchami jej rąk, tańczyła na polu bitwy, przemierzając odległości z niewiarygodną prędkością. Cięła grube liny, dzięki czemu smok już wkrótce mógł zerwać się z uwięzi bez większych problemów. Wzniósł się wyżej, donośnie rycząc, a ziemia zadrżała od samego jego głosu. Wszystko wskazywało na to, że jego cierpliwość powoli się kończyła.
W tym samym czasie przez rycerzy stojących w zwartym szeregu zaczął przedzierać się łysy mężczyzna. Nie miał na sobie ani zbroi, ani ubioru typowego dla członków Rady Magicznej, co wyraźnie wskazywało na jego niezależność w tym konflikcie. Zakładając, że z jakiegoś powodu zależało mu na tym, aby Hrabia Lopthe dostał w swoje ręce smoka, z pewnością był niebezpieczny. Ubrany w ciemnofioletową tunikę, poprawił czarny, ozdobny sznur, którym przewiązał się w pasie. Wokół jego bioder wisiały niewielkie fiolki z tykwy wypełnione magicznymi substancjami. Stanął w lekkim rozkroku na przedzie armii i zmarszczył gniewnie brwi, żeby ukryć zdziwienie wymalowane na swojej bladej, pulchnej twarzy. Nie miał pojęcia, co robiła tu Alice Lopthe, jednak jeżeli ona była powodem powstałego zamieszania, nie stanowiła żadnego zagrożenia.
Mężczyzna wyciągnął dłoń w stronę broni, którą dopiero co złapała blondynka, a gdy ta ponownie nią rzuciła, włócznia wbiła się w ziemię i przestała unosić się w powietrzu, odzyskując swoją prawdziwą wagę. Zdezorientowana Alice próbowała wyciągnąć z ziemi ciężki oręż, ale kiedy tylko zaczęli otaczać ją przeciwnicy, postanowiła się wycofać. Spojrzała z nadzieją na wzniesienie, jednak Cass nadal nie był gotowy użyć swojej magii. Zaczęła biec w jego stronę, tym samym mając nadzieję, iż żaden ze skupionych na atakowaniu smoka rycerzy nie pomyśli, by wystrzelić strzałę w jej kierunku. Niespodziewane trzęsienie ziemi sprawiło, że dziewczyna straciła równowagę i wylądowała na piasku, podpierając się dłońmi. Szybko odwróciła się za siebie i niemal krzyknęła, widząc Zefira miażdżonego przez brutalną siłę grawitacji. Przygwożdżony smok leżał w kraterze po swoim uderzeniu o ziemię, otoczony ciemnofioletową barierą pokrytą pajęczyną pęknięć, która z całych sił dociskała go do podłoża, powoli miażdżąc organy wewnętrzne. Tylko jeden człowiek byłby zdolny do czegoś takiego.
— Kuzgun! — krzyknęła, wstając i szukając wzrokiem maga pośród żołnierzy.
Alice szybko zorientowała się, że miała całkowitą rację. Stał w oddali, unosząc pięść wysoko i szybkim ruchem opuszczając ją niczym młot sprawiedliwości. Za każdym razem, gdy to robił, ciemnofioletowa bariera krępująca bestię zwiększała swoją moc. Kiedy żółte oczy Kuzguna ujrzały ją w oddali, błysnęło w nich coś na kształt satysfakcji. Uśmiechnął się szyderczo, po czym odwrócił na pięcie i znów zniknął w tłumie, pozostawiając resztę w rękach żołnierzy. Najwidoczniej wiedział, że wszystko zostało już przesądzone.
Unieruchomiona bestia stanowiła łatwy cel dla ciężkich łańcuchów. Kilku ludzi wspólnie wbijało ogromne, żelazne kołki w ziemię, na zmianę uderzając w nie masywnymi młotami. Związali pysk Zefira, uniemożliwiając mu zionięcie ogniem, a następnie przebili błoniaste skrzydła hakami, sprawiając, iż każdy gwałtowny ruch wyrządzał bestii ogrom cierpienia. Zefir warknął przez zęby z wściekłością, powoli wpadając w szał spowodowany kolejnym aktem ludzkiej bezczelności w przeciągu tego tygodnia. Drugi raz zdołali go skrępować, gdy łaskawie starał się dostrzegać wartość ich żyć. Podniósł się na umięśnionych łapach, z trudem stawiając opór magii grawitacji Kuzguna, ale po chwili ponownie opadł z sił. Widząc to, Cass wstał i rozłożył ramiona. Nastąpiło trzęsienie ziemi, które z łatwością powaliło wszystkich biorących udział w bitwie. Chłopak sunął wolną dłoń w powietrzu, wodząc za nią swoją złotą fajkę, a za jego ręką podążała fala miękkiej ziemi, pochłaniając żołnierzy do pasa i tym samym skutecznie ich unieruchamiając.
Alice z przerażeniem patrzyła, jak ogrom jego mocy formował teren wedle własnego upodobania. Korzystał z kilku elementów, przecząc wszelkiej logice. Nawet ona — potomkini jednej z Dwunastu Bóstw, nie mogła korzystać z więcej niż jednego. Człowiek od dnia narodzin, jeżeli tylko wykazał się jakimkolwiek talentem do magii, przynależał do konkretnego aspektu natury i jedynie zaklęć z jego udziałem mógł używać, a Cass... Cass wyglądał, jakby świetnie się bawił, pokazując dzieciom nową sztuczkę, której nigdy nie będą w stanie opanować, nie ważne, jak ciężko będą pracować.
Jego magia zebrała rozrzuconych po okolicy rycerzy w jednym miejscu, zamykając ich w owalnym więzieniu usypanym z ziemi niczym kolosalny zamek z piasku. Trzęsienie wykorzystał także Zefir, uwalniając się z zaklęcia Kuzguna. Wzbił się w powietrze i niezwłocznie oddalił od centrum zamieszania, wiedząc, że to niemożliwe, aby Cass tak wcześnie skończył swoją zabawę.
— Alice, patrz teraz! — zawołał, ukazując przy tym swój perlisty uśmiech. — Pokażę ci coś fajnego.
— Co?! — krzyknęła, ale nie zdążyła już w żaden sposób zareagować.
Czarnowłosy zrobił dwa kroki wprzód i wykonał zamaszysty obrót fajką. Mimo że w nic nią nie uderzył, dźwięk metalu był wyraźnie słyszalny w całej okolicy. Z wszystkich czterech stron świata nadleciała mgła złotego pyłu, przybierając postać rozpędzonych jastrzębi. Zataczały one koła wokół klatki więżącej żołnierzy, powoli zmieniając się w bezkształtną smugę złota i niczym wir wodny lub tornado wyznaczały granicę, jakiej nikt, kto nie chciał zostać wciągnięty w zaklęcie Cassa, nie powinien przekraczać.
Oczy chłopaka odbijały światło niezwykłego fenomenu, gdy magowie wewnątrz nie mieli pojęcia, co ich czeka. Niektórzy łączyli się w grupy, stawiając wspólne bariery ochronne tak potężne, że mogłyby z łatwością przyjąć na siebie bezpośredni wystrzał z armaty lub dziesięciokrotność obecnej wagi Zefira, ale teraz, kiedy wszystko było gotowe, nic nie mogło im pomóc go uniknąć.
— Wielka Magia: Drzewo Świata — powiedział spokojnym i opanowanym tonem, który rozbrzmiewał w głowach wszystkich ludzi. Dostał się do ich umysłów, wpływając bezpośrednio na podświadomość, co nie umknęło uwadze blondynki.
Tysiące błyskawic pokryło błękitne niebo niczym gęsta pajęczyna, skupiając się w jednym punkcie i jako filar światła uderzyły w ziemię, imitując ogromne, złote drzewo, którego korzenie przebijały się przez podziemia, czerpiąc moc ze źródeł znajdujących się głęboko pod powierzchnią. Każda bariera ochronna pękała pod wpływem magii Cassa, nie mogąc oprzeć się tak wielkiej potędze. Dopiero kiedy ziemia przestała drżeć, a Drzewo Świata rozpłynęło się w powietrzu, wszystko na moment ucichło.
Armia Rady Magicznej została pokonana. Leżeli jak w zbiorowej mogile, pozbawieni przytomności, z krwawymi łzami spływającymi po policzkach. Każdy, kto znalazł się w centrum zaklęcia, nie mógł odejść bez szkody na zdrowiu po zobaczeniu tak wspaniałej magii. Wszyscy oślepli i żaden mag w Stolicy nie będzie w stanie przywrócić im wzroku, jednak Cassowi wcale na tym nie zależało. Nie miał powodu, by okaleczać tych ludzi. Zamierzał jedynie powstrzymać ich na parę minut, żeby mógł swobodnie uciec z Zefirem i Alice, toteż złoty pył opadający na ziemię po rozpadzie drzewa powinien wystarczyć, aby za parę dni mogli widzieć jak dawniej.
Chłopak odgarnął z czoła kruczoczarne włosy i podał rękę blondynce, pomagając jej wstać. Dziewczyna drżała z przerażenia, ale najpewniej każdy zareagowałby podobnie, gdyby pierwszy raz zobaczył Wielką Magię. Co prawda nie była ona nawet w połowie tak potężna, jak Ostateczna Magia zdolna zabijać bogów, jednak od zarania dziejów ludzie mogący jej używać uznawani byli za jednoosobową armię niszczącą całe krainy. Cass nigdy nie mógł ich zrozumieć.
Po chwili nadleciał Zefir i chwycił w locie tę dwójkę, wznosząc się z nimi w przestworza.
— Podrzucę was w podzięce — warknął przez zaciśnięte zęby, na co Cass uśmiechnął się nostalgicznie.
To prawda, że Zefir nigdy nie lubił pomagać ludziom w podróżach ani tym bardziej nigdy nie pozwolił nikomu usiąść na swoim grzbiecie. Wszytko z powodu innych smoków, które przez lata zdążyły zmienić jego sposób myślenia, jakoby podobny akt dobroci był największą możliwą hańbą dla starożytnej rasy uskrzydlonych gadów.
Alice zmrużyła oczy, chcąc w ten sposób zminimalizować wiatr, który się do nich dostawał, powodując łzawienie i uważnie przyglądała się krajobrazom królestwa. Z tej perspektywy wszystko wydawało się bardzo blisko siebie i nigdy by nie pomyślała, że w normalnych okolicznościach przebycie całej tej drogi zajęłoby jej parę dni. Już po chwili zdołała dostrzec posiadłość, do której zamierzała się udać w pierwszej kolejności. Co prawda nie był to jej prawdziwy dom, a jedynie dworek poza miastem, w pobliżu Stolicy, którego używała, by odpocząć od miejskiego zgiełku. Przez lata opiekował się nim stary kamerdyner, niezwykle ceniony w rodzinie Lopthe od pokoleń i nic nie wskazywało na to, aby w najbliższym czasie zrezygnował z tego przywileju.
Dziewczyna pokazała ręką miejsce, w którym powinni wylądować, a Cass bez zastanowienia zeskoczył z Zefira, spadając na ziemię z niewiarygodną prędkością. Wyhamował lot tuż przy ziemi, używając swojej magii wiatru, przez co otwarte okiennice posiadłości uderzyły z impetem w ceglaną ścianę. Wystawił ręce przed siebie i spojrzał w górę, a smok bez zastanowienia obrócił się w powietrzu, zrzucając Alice, po czym nagle zniknął bez śladu, zupełnie jakby coś siłą wciągnęło go w szczelinę między wymiarami. Wszystko wskazywało na to, że Gurenoth postanowił pomóc swojemu dziecku i zaopiekować się nim przez jakiś czas.
Blondynka wylądowała na rękach Cassa, jednak ciężar jej ciała sprawił, że kolana chłopaka ugięły się i uklęknął przed progiem posiadłości. Po chwili drzwi otworzyły się i stanął w nich dobrze zbudowany, stary człowiek z długimi, siwymi włosami związanymi z tyłu, ubrany w typowy dla szlacheckiej służby strój. Poprawił czarną marynarkę, ukłonił się nisko i odebrał dziewczynę, pomagając jej stanąć na własnych nogach tuż obok siebie.
— Kim jesteś, że przynosisz moją panią? — zapytał z rozbawieniem.
— Casum die Mori, drugi zarządca Biblioteki Umcherrel z Lasu Umcherrel — powiedział, podając mu dłoń.
Starzec zdjął białą rękawiczkę i uścisnął rękę młodzieńca, kłaniając się przy tym raz jeszcze. Nigdy nie sądził, że będzie dane mu spotkać kogoś tak istotnego dla historii kontynentu. Niezwłocznie zrobił przejście w drzwiach i zaprosił gościa do środka, przedstawiając się przy tym.
— Moje imię brzmi Log. Jestem kamerdynerem domu Lopthe i od lat opiekuję się tą posiadłością. Wybraliście najgorszy możliwy moment, aby odwiedzić tę wioskę, mimo wszystko wejdźcie. Zaparzę herbaty.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top