Rozdział 5
Alice siedziała oparta o pień drzewa rosnącego zaraz obok marmurowego placyku, dorzucając do ogniska kolejną gałązkę. Odkąd Cass ożywił dwanaście kamiennych gargulców, te na jego rozkaz niezwłocznie zaczęły kopać w głąb ziemi, całkowicie niszcząc piękną fontannę. Masywne ogony zburzyły budowlę, a potężne szpony rozdarły grunt, przedostając się do miękkiej gleby. Zapadł zmrok i rzeźby pracowały niemalże w całkowitych ciemnościach, a dźwięk ich poczynań odbijał się po zszarzałym lesie. Dziewczyna miała wrażenie, że hałas pomaga tylko jakimś bestiom łatwiej pozostać w ukryciu i zbliżyć się niezauważenie, dlatego ciągle miała pod ręką swoją broń. Włócznia z szerokim grotem, na którym dawno temu ktoś wypisał potężne zaklęcie, połyskiwała w blasku ognia, a choć runy niemalże całkiem się zatarły, to blondynka nie zamierzała ich odnawiać. Stanowiły część ważnej historii tego artefaktu sprzed IV ery. Ta broń widziała znacznie więcej i brała udział w niezliczonych bitwach, a teraz służyła córce przewodniczącego Rady Magicznej, chroniąc ją przed zagrożeniem. A przynajmniej takie zadanie miała w teorii, ponieważ z wyjątkiem zaklęcia latania, które zostało dodane stosunkowo niedawno, teraz była zwyczajną włócznią.
Alice spojrzała na zarządcę Biblioteki z rumieńcem na twarzy oglądającego pracę kamiennych bestii. Z wielką pasją i radością przyglądał się momentom, w których złote żyły zwiększały swoją grubość, by przesłać więcej jego magii do poszczególnych części ciała gargulców. Zachwycał się niezwykłym fenomenem, chociaż to on dał im życie. Wyglądał na zadowolonego z siebie, ale to wzbudziło w dziewczynie tylko więcej pytań. Po co tak naprawdę tu przybyli? Podobno to miejsce było święte. Znajdowała się w nim najpotężniejsza pieczęć, jaką świat na oczy widział. Pieczęć, która przetrwała od samego początku IV ery aż do dzisiaj. Do momentu, w którym Casum die Mori zdecydował się jej pozbyć, co idealnie zbiegło się z incydentem Hrabiego Lopthe. Ojciec Alice chciał ponownie przyzwać Śmierć, a Cass zdecydował się pomóc dziewczynie w tym przeszkodzić, przy okazji przychodząc do "Lasu Wróżek", jak sam go nazywał, żeby skorzystać z okazji wyjścia na powierzchnię i zrealizowania starych obowiązków.
— Są wspaniałe, prawda? — zapytał chłopak, nie odrywając wzroku od potworów. — Nawet podczas pracy dostojnie chowają swoją zawstydzoną twarz za błoniastymi skrzydłami. Tak naprawdę nie lubią być obserwowane, ale nie mamy czasu, aby zostawić je same sobie. Inaczej będą kopać wieki.
— Tak. Myślę, że mają w sobie tę nutkę "dostojności"... — powiedziała niepewnie, nie mając pojęcia, jak zareagować na takie wyznanie. — Ale czym one tak naprawdę są? Widziałam wiele gargulców, jednak żadne z nich nie przypominały aż tak morderczych istot.
— To strażnicy. Pieczęć sama w sobie. Absolutna ochrona oraz niewidzialny klucz — mówił, tłumacząc dosadnie, co najwidoczniej sprawiało mu ogromną przyjemność. Alice już wcześniej to zauważyła, ale czarnowłosy uwielbiał pokazywać, jak wiele wie. — Setki lat temu leśne driady stworzyły to miejsce na polecenie jedynej siostry Umcherrel, samej Królowej Pieczęci — Zinciriel. Tej, która mogła wiązać, ukrywać i zamykać dosłownie wszystko, płatać figle, jednak jej najważniejszym zadaniem było strzeżenie sekretów. Stworzyła dwanaście gargulców, ponieważ liczba dwanaście symbolizowała władzę Dwunastu Wielkich Bóstw. Ustawiła je na okrągłym placyku, zgodnie z liczbą godzin na zegarze. W każdej rzeźbie zapieczętowała jedną godzinę, sprawiając, że dzień całkowicie zniknął z tego lasu. Między innymi właśnie dlatego jest tu tak ciemno.
— Zaraz, czy to w ogóle możliwe, tak zapieczętować cały dzień?! — Blondynka prawie krzyknęła z niedowierzania.
Uczono ją, że nic nie jest w stanie sprzeciwiać się światu, nawet magia. Magowie mogli robić tylko to, co potrafiła zrobić natura. Nic więcej. A natura nie zatrzymywała czasu i nie zabierała dnia.
— Dla Zinciriel nie było rzeczy, których nie mogła zapieczętować. Ani dni, ani lata, ani Życie, ani Śmierć. Była geniuszem, nie bez powodu nazywano ją Królową Pieczęci. W tej dziedzinie górowała nad wszystkimi. Nad bogami, ludźmi, a nawet nad samym światem. Stworzyła potwory, które były zarówno strażnikami, jak i kluczem do zniesienia jej bariery strzegącej lasu. Jeśli ktoś chciałby położyć ręce na tym, co jest tutaj strzeżone, nie mógł zabić ani jednego strażnika. Inaczej skarb przepadłby na zawsze, a przynajmniej do dnia, w którym moc, jaką Zinciriel zużyła na pieczęć, się wyczerpie. Tak się składa, że ten dzień powoli nadchodzi, dlatego przyszedłem tutaj, by zabrać największą tajemnicę Dwunastu Bóstw, którą ukryli w "Lesie Wróżek", zanim zrobi to ktoś inny.
— Co masz na myśli? Co jest na tyle ważne, że ukryto to tak dobrze? I dlaczego wiesz to wszystko? — zapytała, czując, że powoli zaczyna ją to przerastać. W grę weszły tajemnice Dwunastu Bóstw, a co za tym idzie, strzec ich będą wszyscy inni bogowie, nawet za cenę ludzkich żyć.
— Tego nie mogę ci powiedzieć. Nikt poza mną nie może o tym wiedzieć. Przysięgałem na imię Casum die Mori, że dochowam tajemnicy i mam zamiar wywiązać się z obietnicy. Jako zarządca Biblioteki mam dostęp do wszystkiego, co kiedykolwiek zostało spisane.
Alice spuściła wzrok, zaczynając się zastanawiać, po co tak właściwie ciągnęła tego chłopaka za sobą. Zarządca miał o wiele ważniejsze sprawy na głowie niż próby powstrzymania jej ojca przed absurdalnym planem. Nawet sam Cass powiedział, że niemożliwe jest, aby Hrabia Lopthe przyzwał Śmierć.
— Jeśli nie chcesz... — zaczęła, próbując zebrać w sobie odwagę, aby dokończyć. — To nie musisz mi pomagać.
— Już się zgodziłem — westchnął, na próżno próbując dostrzec gwiazdy na granatowym firmamencie, jednak nie zniechęciło go to do oglądania piękna nocnego nieba.
W kącikach jego oczu zaczęły zbierać się łzy. Tak bardzo kochał wszystko w tym świecie, każde najmniejsze zjawisko czy istotę, a tak krótko mógł wśród nich przebywać. Lata w zamknięciu, choć z własnej woli, odcisnęły piętno na jego duszy. Wiedząc, że ryzykuje życiem, nie zamierzał zaprzestać swojej podróży. Prawdopodobnie to jego ostatnia okazja, kiedy mógł opuścić zimne mury Biblioteki i ogrzewać się w cieple wiosennego słońca.
— Przepraszam... — burknął pod nosem, odwracając zawstydzony wzrok, nie mogąc nawet spojrzeć dziewczynie w oczy, gdy uświadomił sobie, jak bardzo jest egoistyczny. — Tak naprawdę robię to dla siebie.
Alice podniosła spojrzenie na czarnowłosego, zdziwiona drżącym głosem, który właśnie usłyszała. Nie spodziewała się czegoś takiego, ale po chwili doszła do siebie i uśmiechnęła się, łapiąc chłopaka za rękę. Była zimna, ale to nic. Mogła ją ogrzać ciepłem własnego ciała, nawet jeśli miało to trochę zająć. Nie pomagał jej, bo było mu szkoda szlachcianki, której własny ojciec skradł magię. Nie robił tego ze względu na jej korzenie, które sięgały najwspanialszej z Dwunastu Bóstw — samej Umcherrel, ale robił to dlatego, że tego chciał. Nie interesowało ją teraz, jakie czerpał z tego osobiste korzyści. Tak długo, jak oboje byli zadowoleni ze swojego towarzystwa, tak długo mogli podróżować razem.
***
Łagodny podmuch wiatru łaskotał Alice po twarzy. Dopiero po chwili zorientowała się, że to Cass, przy użyciu magii, drażni się z nią. Wstała zaspana, rozglądając się dookoła. Nawet nie mogła sobie przypomnieć, kiedy tak właściwie zasnęła. Rozciągnęła się i uśmiechnęła w stronę czarnowłosego, który z nudów szperał właśnie patykiem w popiele po ognisku. Spojrzał na nią kątem oka i się uśmiechnął.
— Już myślałem, że prześpisz najlepsze. Właśnie skończyli — powiedział, a w tym momencie odgłosy pracy kamiennych rzeźb umilkły.
Rozniósł się jeden przeciągły ryk, po którym wszystkie dwanaście bestii wyfrunęło na skrzydłach z ogromnego dołu, jaki wspólnie wykopały i zasiadły na swoich dawnych miejscach. Pokręciły się niespokojne, co chwilę spoglądając na Cassa, czy nie potrzebuje on od nich czegoś jeszcze, a następnie otworzyły szeroko paszcze, z których wyfrunęły drobinki światła, rozsypując się w drobny pył. Nie było możliwości, aby użyć ponownie tej mocy, gdyż w całości zdążyła się wyczerpać. Gargulce na powrót stały się jedynie ozdobami.
W międzyczasie z otworu w ziemi, w miejscu, gdzie wcześniej stała fontanna, zaczęła wydobywać się jaśniejąca woda, która powoli wypełniała szczeliny między kostką wyłożoną na placyku, wpływając w spiralne, ozdobne kanaliki i rozświetlając cały okrąg. Gdy życiodajna substancja dotknęła ziemi, spływając z placu, potężny wybuch światła rozegnał całą ciemność.
Alice odruchowo zasłoniła oczy, a gdy je otworzyła, wydawać by się mogło, że znajdowała się w całkowicie innym miejscu. Drzewa pokryte były teraz zielenią tak intensywną, że nie powstydziłby się jej nawet Las Umcherrel. Gałęzie zatrzęsły się, rozwijając pąki kwiatów, zupełnie jakby dopiero przebudziły się z długowiecznego snu.
— Piękne... — mówiła, rozglądając się dookoła z otwartymi ustami. — Naprawdę cudowne!
— Wiedziałem, że ci się spodoba. Ale poczekaj na najlepsze... — Wskazał palcem w górę, gdzie szybowały kruki, okrążając fragment nieba nad nimi.
Jeden z nich zniżył lot, opadając w dół, a w jego czerwonych ślepiach odbijała się zdziwiona twarz Alice Lopthe. Czarne pióra zaczęły w zastraszającym tempie odrywać się od skrzydeł zwierzęcia, a z każdym kolejnym machnięciem kruk posiadał ich coraz mniej. Opadały lekko na ziemię, przysłaniając obraz ptaka, by po chwili ukazać drobną, ludzką postać z delikatnymi skrzydełkami na plecach.
— Wróżka... — szepnęła zdziwiona blondynka, uświadamiając sobie, że jednak te mityczne stworzenia nie wyginęły setki lat temu, a musiały ukrywać się wewnątrz bariery Zinciriel.
Długie, srebrne włosy związane w warkocz sięgały ud istoty. Miała szpiczaste uszy i oczy w kolorze fiołkowym. Rozchyliła swoje bladoróżowe usta, przyglądając się Alice jeszcze przez chwilę w milczeniu, by po chwili z pogardą splunąć na bok, marszcząc gniewnie brwi.
— Człowiek! Tyle lat w ukryciu, a pierwsze, co widzimy po przebudzeniu to człowiek! Jakbym wiedziała, to nigdy bym nie schodziła na ziemię. Nienawidzę takich żałosnych istot twojego pokroju, brzydulo! — krzyknęła, wygrażając palcem. — Jeszcze raz spróbuj naruszyć ten teren, a do końca swoich nędznych dni mnie popamiętasz!
— Teraz wiem, dlaczego się ukrywałyście... — odparła dziewczyna, łapiąc wróżkę i zaciskając ją w pięści. — Naprawdę mnie denerwujesz, a dopiero się pojawiłaś. Nie dziwię się, że twoja rasa była na skraju wyginięcia.
— Wypuść mnie, ty pokręcona gówniaro! Jak tylko się uwolnię, mam zamiar na ciebie i całą twoją rodzinę rzucić klątwę! Sprawię, że do śmierci będziesz jeść reszki wraz z psami!
— Dlatego wolę cię nie wypuszczać. Nie zrobisz tego, jeśli się ciebie teraz pozbędę... — mówiła, ściskając drobną istotę jeszcze mocniej. — Nie sądzę, żebym tego potem żałowała.
— Widzę, że świetnie się dogadujecie — zaśmiał się Cass, zbliżając się do nich i łapiąc Alice w nadgarstku, luzując uścisk, by wróżka mogła swobodnie odlecieć. — Jednak nikt nie będzie tu się nikogo pozbywał ani rzucał klątw. Przyszedłem po mój skarb, Serielye. Mam nadzieję, że dobrze go strzegłaś.
— Ach tak, Zinciriel coś nam zostawiła lata temu — mówiła, siadając na ramieniu chłopaka i wystawiając język do szlachcianki, po czym uśmiechnęła się, gdy ta nie mogła jej odpowiedzieć tym samym. — Przynieście to!
Krótko po słowach Serielye z nieba przyfrunęły cztery inne kruki, w locie zmieniając się we wróżki, niosąc razem czarną urnę, którą postawiły u stóp Casum die Mori.
— Mam nadzieję, że nie zamierzasz kończyć tego, co kiedyś zacząłeś — powiedziała srebrnowłosa istotka z powagą w głosie. — Ale to nie moja sprawa. Bierz to, po co przyszedłeś i odejdź stąd jak najszybciej, zabierając tę denerwującą smarkulę.
— Dziękuję — odpowiedział, kładąc lewą dłoń na pokrywie urny i zamykając oczy w pełnym skupieniu.
Bicie jego serca drastycznie przyśpieszyło, gdy przedmiot zmienił się w ciemną mgłę, która wiła się niczym jadowity wąż wzdłuż ręki chłopaka, wbijając ostre kły w ramię i zmieniając się w łańcuch zdobiący skórę. Cass od razu schował tatuaż pod rękawem, spoglądając na Alice w milczeniu. Dziewczyna wiedziała, że nic jej nie wyjaśni i nie zamierzała nawet pytać. To była jego sprawa, co zrobi z tym przedmiotem. Nie miała prawa ingerować w jego decyzje tak długo, jak nie dotyczyły one jej własnych spraw.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top