Rozdział 4


  Cass razem z Alice maszerowali już wiele godzin, kierując się na wschód. Dziewczyna nie miała pojęcia, czego stamtąd może chcieć brunet, a gdy tylko pytała go o cel podróży, niemalże od razu zbywał ją słowami, iż lepiej dla niej, jak i całego świata, jeśli się tego nie dowie. Przynajmniej nie teraz.

Po tym nastąpiła dłuższa chwila niezręcznej ciszy. Żadne z nich nie miało pojęcia, jak zacząć nowy temat. Obojgu nadzwyczaj trudno było przerwać to milczenie, więc udawali, że nic nigdy się nie stało i że właśnie tak od początku powinno być. Tylko co jakiś czas blondynka spoglądała kątem oka na pewnego siebie młodzieńca, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, iż cały dzisiejszy dzień uśmiech nie zszedł mu z ust. Był szczęśliwy. W to nie dało się wątpić. 

Mimo że Alice powoli opuszczały już siły, Cass wydawał się nie mieć z kondycją najmniejszych problemów. Nie tego spodziewała się po zarządcy Biblioteki. Myślała, że będzie ją spowalniał, a okazało się, iż to właśnie ona jest jawnym ciężarem.

Poprawiła włosy, zawiązując mocniej wysoki kucyk złotych loków i odpięła od napierśnika skórzany pasek, jaki trzymał na plecach jej masywną włócznię o szerokim ostrzu. Wbrew pozorom, ten potężny kawałek stali nie ważył wcale aż tak wiele. Znaczy ważyłby, gdyby nie fakt, iż był zaklęty.

Jako dowódca Gwardii Królewskiej, Alice Elizabeth Lopthe miała zezwolenie na posiadanie zaklętej broni i korzystanie z niej wedle własnego uznania. To był prezent od ojca zasiadającego obecnie na szczycie Rady Magicznej. Podobno to ostrze przeżyło więcej niż mury Królestwa, o czym mogły świadczyć nawet zatarte na nim inskrypcje, których nikt od wieków nie był w stanie rozszyfrować. 

Nim broń upadła na ziemię, zatrzymała się kilka centymetrów nad gruntem i nie zeszła ani milimetr niżej, utrzymując stałą wysokość. Gdy dziewczyna uniosła nad nią dłoń, ta obróciła się wokół własnej osi, tańcząc radośnie, po czym dostosowała swoje położenie do bioder właścicielki.

Alice usiadła na włóczni, sunąc nią nad ziemią, tuż obok czarnowłosego.

— Co to takiego? — zapytał zdziwiony, unosząc brwi do góry. — Myślałem, że nie masz swojej własnej magii.

— Nie mam. Została ona skradziona przez mojego ojca dokładnie rok temu. To tylko broń zaczarowana przez nadwornego maga — Kuzguna. Nigdy nie lubiłam tego drania, ale trzeba mu przyznać, że jeżeli chodzi o magię grawitacji, to nie ma on sobie równych na całym kontynencie.

— Rozumiem. — Uśmiechnął się, nie mając nawet zamiaru zaprzeczać.

Jeśli chodziło o latanie przy pomocy niwelowania ciężaru swojego ciała, Cass był w tej dziedzinie najsłabszy. Wiele początkujących magów osiągało lepsze wyniki od niego. Po prostu nigdy go to nie interesowało na tyle, aby się tym zajmować dłużej niż kilka sekund, ale te braki nigdy mu nie przeszkadzały. Były jego nieodłączną częścią. Zresztą... Wszyscy w jego rodzinie nie potrafili używać magii grawitacji.

Mimo że unoszenie się w górze przy pomocy czarów z zakresu powietrza było o wiele mniej przyjemne, to tak długo, jak było możliwe, nie zamierzał narzekać.

— Dlaczego tak bardzo chcesz powstrzymać swojego ojca? — zapytał nagle, wpatrując się w ciemny las widoczny już na horyzoncie.

— Dlaczego? Ponieważ to mój obowiązek jako dziedziczki rodu Lopthe. Nie pozwolę, żeby mój ojciec zniszczył świat — odparła, wypinając dumnie pierś.

Chłopak zaśmiał się łagodnie, zasłaniając usta delikatnie złożoną pięścią. Najwidoczniej sam nie wierzył, że Alice jest w stanie cokolwiek zrobić w tej sprawie, ale nie zamierzał tego mówić na głos. Z pewnością była niesamowita, jeśli zajmowała w tak młodym wieku stanowisko dowódcy Gwardii Królewskiej, ale do pokonania osoby zajmującej najwyższe krzesło w Radzie Magicznej nie wystarczy Gwardia Królewska. Rada również ma własną armię, często niemałą. Wszystko zależało od aktualnego bilansu zgonów. Zajmowali się zleceniami, z którymi nie poradziliby sobie zwykli ludzie, lecz zbyt często przeceniali swoje możliwości. Przepełniała ich arogancja, co robiło z nich niezwykle groźnych przeciwników. Nigdy nie wiedzieli, kiedy się poddać, dlatego wśród młodszej kadry był tak wielki współczynnik śmierci.

Co innego jednak dotyczyło ich "rankingu". Wszyscy użytkownicy magii, którzy się w nim znaleźli, z pewnością wychodzili ponad normę. Nie żeby dla Cassa byli jakimś specjalnym zagrożeniem, ale nawet on nie lubił walczyć z organizacjami, które mają miażdżącą przewagę liczebną. Potrzebowali zatem pomocy.

Jednak las, do którego właśnie wchodzili, wcale im tej pomocy nie miał zapewnić. Odwiedzali go tylko i wyłącznie z czysto egoistycznych pobudek Cassa. Chłopak chciał coś sprawdzić, nic więcej.

Zatrzymał się przed ścieżką prowadzącą w głąb i dał jasno do zrozumienia swojej towarzyszce, że powinna zejść ze swojego dotychczasowego środka transportu.

Nie każdy wiedział, że te wysuszone i w większości martwe konary drzew to miejsce święte. Większość uznałaby je raczej za dotkliwie przeklęte.

Oboje zrobili krok naprzód, czując dziwną energię przeszywającą ich ciało, a w tym samym momencie dookoła zapanował mrok. Zupełnie jakby w ułamku sekundy zapadła noc, chociaż za granicą boru wciąż świeciło słońce.

— Co to za miejsce? — zapytała Alice, przyśpieszając kroku, aby dogonić chłopaka. Nie miała zamiaru zostawać teraz w tyle.

— Jest dosyć strasznie, prawda? — zaśmiał się, kompletnie ignorując fakt, że taka reakcja nie pasuje do sytuacji. A mimo że starał się zachować spokój, aby swoim zachowaniem bardziej nie stresować towarzyszki podróży, ona i tak zdążyła ulec przerażającym dźwiękom wydawanym przez stado kruków zajmujących suche gałęzie.

Przyglądały się im niczym wygłodniałe bestie, czekając na ich najmniejszy błąd, aby móc zaatakować. Upiorne, czerwone ślepia odbijały obraz zlęknionej nastolatki.

Niczym wygłodniałe bestie, a jednak cierpliwe i zaznajomione ze swoim fachem. 

— Jakbym miała być szczera, to jest bardzo strasznie — warknęła w odpowiedzi, rozglądając się nerwowo na boki. — Mieszka tu coś, co mieszkać w normalnych warunkach nie powinno?

— Nie wiem — powiedział, wzruszając ramionami i poprawiając skórzaną torbę na ramieniu. — Dawno mnie tu nie było. Sądząc po tym przytulnym klimacie, całkiem możliwe, że coś się tutaj zadomowiło.

Po tych słowach czarnowłosy wzdrygnął się na moment, uświadamiając, że całkiem możliwe, iż trochę przesadził. Dawniej byłby ostrożniejszy w kontaktach międzyludzkich, ale teraz za bardzo cieszył się z powrotu do społeczeństwa, aby pamiętać, że nie wszystko można mówić na głos.

Widocznie jego reakcja jeszcze bardziej zaniepokoiła blondynkę, bo uniosła ona wyżej swoją broń, pozostawiając ją gotową do ataku.

— Przecież tylko żartowałem. Nic o zdrowych zmysłach tutaj nie zamieszka. W świętych miejscach nigdy nie mieszka zbyt wiele stworzeń, bo odstrasza je ta wszechobecna, dziwna aura. Pamiętasz las Umcherrel, prawda? — zapytał, odwracając się do niej i spoglądając głęboko w jej brązowe oczy. Złapał za rękę i pociągnął za sobą. — Nie było tam zwierząt. Tutaj też nie ma.

— A te ptaki? — dopytywała, nie mając przez nie najmniejszych podstaw, aby wierzyć jego słowom. 

Patrzyła na plecy Cassa, a potem przeniosła wzrok trochę wyżej, uświadamiając sobie, że jego włosy mają dokładnie ten sam odcień, co krucze pióra. Możliwe jednak, że to tylko w tym świetle sprawiały takie wrażenie. Teraz niczego nie była pewna.

— A te ptaki są ważną częścią ekosystemu. Wolałbym, żebyś nie zadawała zbyt wielu pytań, gdy nie ma na nie jasnych odpowiedzi — mówił, w końcu docierając do niewielkiego marmurowego placyku na środku zagajnika. — Nie lubię, gdy nie potrafię komuś odpowiedzieć. 

Cass puścił wreszcie dłoń Alice i uśmiechnął się szeroko. Wodził wzrokiem po suchej trawie wyrastającej w kępach ze szczelin między kostką i po kamiennej fontannie bez wody wybudowanej na środku. Podszedł do niej, ręką dotykając dna i nabierając trochę piasku, po czym dmuchnął w niego dla zabawy i zaśmiał się dźwięcznie, klaszcząc w dłonie.

Zimny wiatr, jak na zawołanie, przeszył blondynkę aż do kości, gdy oglądała, jak wiecznie uśmiechnięty chłopak świetnie bawi się samotnie w wymarłym lesie.

"Dziwak..." — przemknęło jej przez myśl.

Postanowiła się nie odzywać. Nie mogła zrobić teraz nic innego, jak milczeć. A choć w głowie pojawiało się coraz więcej pytań co do jej towarzysza, miała doskonałą świadomość, że nie odpowie on na żadne z nich. Musiała dokładnie obserwować i sama wysuwać wnioski.

— Kiedyś byłaś taka wspaniała... — mówił, podchodząc do jednego z dwunastu kamiennych gargulców rozstawionych w równych odstępach wokół placyku. Przejechał dłonią po chropowatej twarzy rzeźby i udał się do następnej. — Ale teraz jesteś strasznie słaba. Naprawdę bardzo, bardzo słaba... Na granicy wyczerpania. Nie możesz dłużej strzec sekretów.

Po tych słowach znów przysiadł na krawędzi fontanny i uniósł lekko swoją złotą fajkę, robiąc nią zamaszysty obrót.

Kilka drobinek światła pojawiły się nagle w powietrzu i podfrunęły do gargulców, fruwając niespokojnie wokół ich paszcz, by ostatecznie osiąść na językach ukrytych za koroną ostrych zębów.

Szczęki rzeźb momentalnie się zatrzasnęły. Kamienne ciała bestii zaczęły pokrywać złote żyły prowadzące od pyska przez rogi, tors, skrzydła, aż po sam masywny ogon zwisający ociężale z piedestału. W dotychczas pustych źrenicach zapłonęło nowe życie. Każda z dwunastu figur opuściła swoje miejsce. Wbijając mocne szpony w ziemię, twardo stąpały na czterech łapach, powoli otaczając chłopaka, który naruszył teren strażników. Gdy były w odległości, z której spokojnie mogły zaatakować, delikatnie skinęły głową na znak pozdrowienia, powarkując jeszcze od czasu do czasu, tym samym wyrażając swoje niezadowolenie. 

— Dawno się nie widzieliśmy! — Upadł na kolana, aby lepiej było mu przytulić jednego z czworonożnych potworów. — Tęskniłeś? 

W tym czasie Alice z niedowierzaniem wpatrywała się w całą zaistniałą sytuację, zajmując według siebie "bezpieczny dystans", lecz dla pewności zrobiła jeszcze kilka kroków w tył. 

 W co ja się wpakowałam...  szepnęła do siebie. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top