Prolog
Pomieszczenie spowite zostało przez mrok, w którym sprawnie przemieszczała się postać młodego chłopaka. Mimo że nie znajdowało się tu wiele mebli, to i tak godnym podziwu było, jak wyminął te wszystkie przedmioty, znając ich położenie na pamięć. Przejechał dłonią po szorstkim drewnie drzwi, które w rzeczywistości były jedynie niechlujnie zbitymi ze sobą deskami i pchnął je lekko. Skrzypienie zawiasów rozniosło się echem po ogromnej przestrzeni, a jasne światło na moment przysłoniło mu całe otoczenie. Zasłonił usta, ziewając i zmrużył oczy, przyzwyczajając się powoli do warunków panujących poza jego sypialnią. Rozciągnął się, rozprostowując kręgosłup.
Miliony małych, złotych światełek dryfowały beztrosko w powietrzu niczym świetliki. To one jako jedyne zapewniały jakąkolwiek widoczność. I choć były zaledwie banalnym zaklęciem zrodzonym magii światła, to w tej ilości pochłaniały energię na poziomie Ostatecznej Magii. Młodzieniec zmierzwił swoje kruczoczarne włosy i westchnął ciężko. Czekał go kolejny pracowity dzień. Ruszył przed siebie pewnym krokiem, a z obu stron rozciągały się półki przeładowane księgami, które strzegły historii całej tej cywilizacji, począwszy od początków świata, aż do dnia dzisiejszego. To właśnie wśród nich ukryły się tajemnice i dawno zapomniane prawdy. Regały rozgałęziały się, tworząc całkiem niemożliwy do przejścia labirynt. Niemożliwy dla osoby, która jest tu pierwszy raz. Dawały wrażenie, jakby ciągnęły się w nieskończoność i że wcale nie ogranicza ich ta ogromna przestrzeń. Że sięgają znacznie dalej, niż może wejrzeć ludzkie oko. Niewiele zresztą w tym było kłamstwa.
Chłopak zatrzymał się przy kręconych schodach prowadzących na górę i położył rękę na ozdobnie wykręcanej, pozłacanej poręczy z cienkich, żelaznych prętów. Postawił pierwszy krok na stopniu z białego marmuru, tocząc ze sobą wewnętrzną walkę. Jego twarz wyrażała jedynie niechęć. Zmarszczył brwi i przygryzł dolną wargę, uparcie próbując zebrać się na odwagę, aby tam wejść. Wiele razy próbował się zabrać za studiowanie ksiąg na balkonie Biblioteki, jednak zawsze odkładał to na potem. Jeśli dziś również to zrobi, prawdopodobnie jutro ta sytuacja się powtórzy... Nie wiedząc, co robić, rozglądał się wokoło, szukając wymówek.
Wysoko na balustradach zaczepione były godła wszystkich rodów szlacheckich tego kontynentu. Jedne bardziej zasłużone, inne mniej, ale każdy z tych długich, różnobarwnych materiałów przedstawiających smoki, ptaki czy inne zwierzęta oraz przedmioty, miał swoją własną, unikatową historię. Młodzieniec uśmiechnął się lekko zauważając herb przedstawiający srebrne drzewo na ciemnoniebieskim tle. Doskonale wiedział, do kogo on należy. Ród Lopthe... Ten, w którego żyłach płynie krew Umcherrel, pierwszej bogini, która zmarła i tej samej, która podarowała to magiczne miejsce ludziom.
Z zamyślenia wyrwał go dźwięk potężnego mechanizmu, jaki samoistnie zaczął się obracać. Masywne koła zębate przy suficie wprawione zostały w ruch, wystukując równy rytm. Chłopak zwrócił swoje spojrzenie w kierunku ogromnego blatu z czarnego, lakierowanego drewna, od którego odbijał się obraz milionów światełek, przez co wyglądał niczym nocne niebo haftowane gwiazdami. Wskazał dłonią na złotą fajkę, która leżała na meblu, a ta zatańczyła w miejscu, próbując się poderwać, aby następnie wystrzelić z niewiarygodną prędkością i znaleźć się w jego dłoni. Nie zastanawiając się dłużej, ruszył w kierunku, z którego wcześniej przyszedł, tym razem jednak nie udał się już do własnej sypialni, a zrobił zamaszysty obrót fajką, by brama się otworzyła. Żelazne bloki w ścianie zaczęły się rozsuwać, formować w kolumny i robić przejście, ukazując słabo oświetlony korytarz prowadzący do szybu windy.
— Prawie zapomniałem... — szepnął do siebie pod nosem. Radośnie stawiał kolejne kroki, wychodząc naprzeciw swojemu gościowi — Przecież dziś jest dzień jej odwiedzin.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top