Part 30
Piesek był niewielki. Zwykły, szary kundelek. Nie był nawet trochę piękny, ale za to bardzo kochany. Towarzyszył dziewczynce wszędzie, zawsze radośnie merdając ogonem. Szczekał tylko na niego. Do czasu, kiedy dziewczynka pokłóciła się z ogrodnikiem. Od tego czasu, szczekał i szczerzył zęby również na niego. Jednak nikt nie zwracał na psiaka uwagi. Ot, mały, brzydki pies, który nie potrafi niczego pożytecznego. Kolejne, głupiutkie zwierze.
Za to dziewczynka widziała w nim wszystko. Był jej ostoją i całą radością, którą gubiła podczas szarych dni i czarnych nocy. Do czasu, aż znalazła go na trawniku. Jego brudno-brązowa sierść była posklejana od bordowej krwi, oczy zaszłe mgłą, a ogon przeraźliwie nieruchomy. Dziury ziały z jego martwego ciała. Życie uciekło z niego w jedną z najczarniejszych dla dziewczynki nocy.
Pędzę przed siebie, podążając wyłącznie za własną intuicją. Zatrzymuję się, czując jak zamarza mi wnętrze. Spowalniam oddech, wiedząc, że jeśli tego nie zrobię, grozi mi omdlenie z powodu hiperwentylacji. Odwracam się powoli i widzę go. Biega między ludźmi bez wytchnienia. Dyszy, a jego policzki pokrywa tafla łez. Wrzeszczy z całych sił. Krzyk dociera do mnie i drażni moje uszy. Zagryzam wargę i przyglądam mu się przez dłuższy moment. Macha rękoma na oślep. Uderza przeróżnych przechodniów. Krzyczy im w twarze. Niewzruszone twarze. Nikt go nie zauważa. Wali pięściami w jedną z mijających go kobiet. Przenikają przez nią, nie dając żadnego efektu. Mam wrażenie, że jego wrzask doprowadzi mnie do szału. Wciskam dłonie do kieszeni bluzy i ruszam w jego kierunku.
Staję niedaleko, w momencie, w którym podbiega do niskiego mężczyzny, klnąc głośno.
- Nie krzycz - odzywam się, patrząc wprost na niego. Zamiera. Odwraca się dopiero po chwili z uchylonymi ustami. - Nie tutaj - uprzedzam jego słowa i odchodzę kawałek od chodnika. Podąża za mną bez sprzeciwu.
- Ty... ty... - szepce, błądząc wzrokiem po mojej twarzy. Upewnia się, czy mówię do niego.
- Tak - blady uśmiech wkrada mi się na wargi.
- Więc wszystko jest dobrze - wzdycha z ulgą, przecierając mokre oczy palcami. Krzywię się, kiedy ponownie zabiera głos. - Ale... dlaczego oni nie zwracają na mnie uwagi? Dlaczego, dlaczego... - majaczy i dotyka skroni, mrugając kilka razy szybciej niż powinien.
- Nie widzą cię - odpowiadam nieco ściszonym głosem.
- Ale to niemożliwe, ty mnie widzisz, przecież nie mogłem stać się niewidzialny - warczy na mnie. Złość tryska z jego oczu. Źrenice ma rozszerzone, oddech przyspieszony, ale ręce mu drżą. Nie jest zły, jest przerażony.
- Zawsze odrzucacie tą wersję - wywracam oczami. Przenoszę ciężar na jedną nogę. Drażni go moja postawa. Moja swoboda. Mój spokój.
- My? O czym ty do cholery mówisz?! - wyrzuca ręce w powietrze.
- Nie krzycz - przypominam mu - Tak, wy. Tak, ludzie cię nie widzą. Bo... - spuszczam wzrok. Nie lubię tego mówić.
- BO CO?! Jesteś nienormalna - zarzuca mi.
Zaczyna się kolejna, typowa faza. Złość zostaje zastąpiona przez wściekłość.
Są tacy przewidywalni.
- Bo nie żyjesz - mówię to na wydechu. Wiem, co teraz zrobi. Zawsze to robią.
- Hahahaha zwariowałaś. Ty zwariowałaś - łapie się za głowę, parskając histerycznym śmiechem.
- Wszyscy jesteście tacy sami. Zaczyna mnie to nudzić - kręcę głową, przenosząc wzrok na ziemię.
- O kim mówisz? Dlaczego używasz liczby mnogiej?! - wciąż trzyma się wersji krzyku. Wyładowuje swoją złość. Próbuje ukryć strach. Typowe.
- O duchach. Nie ty pierwszy umarłeś - podpieram rękę o biodro. Muszę wyglądać dziwnie dla mijających mnie osób. Dla nich rozmawiam ze sobą.
- Przestań to powtarzać! Ja żyję! - znowu krzyczy. Tylko tym razem z nieco mniejszym przekonaniem.
- Nikt cię nie widzi? Nie możesz nikogo dotknąć? Nikt nie zwraca na ciebie uwagi? Nie pamiętasz niektórych elementów ze swojego życia? -zaczynam wyliczać, czując, że zaczyna męczyć mnie ta sytuacja.
- Brednie - wypluwa to słowo w moją stronę. Ocieka pogardą.
- Dobrze. Nieważne. Poddaje się - macham lekceważąco dłonią i odwracam się na pięcie. Wiem, że tym razem za mną nie pójdzie.
Wracam do hotelu i mam wrażenie, jakbym przebiegła maraton. Dlaczego to zawsze tak na mnie działa? Czuję, jak uciekły ze mnie wszystkie siły, a wnętrzności zamarzły.
- HOPE?! Co ty sobie, do cholery, wyobrażasz! - John naskakuje na mnie, kiedy tylko zamykam za sobą drzwi. Unoszę na niego umęczone spojrzenie, a wyraz jego twarzy mięknie.
- Coś się stało? - pyta, marszcząc brwi.
- Mógłbyś przynieść mi kawy i coś do jedzenia? - szepczę błagalnie, opierając się plecami o ścianę. Policjant obserwuje mnie przez moment, po czym znika na korytarzu.
Stało się. Bardzo dużo. Sprawy wyglądają nieco inaczej. Matt nie żyje. Szukamy trupa.
Good luck.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top