Część 8
- Witam. To niesmaczne, że za każdym razem jak was widzę, muszę babrać się w trupach. No ludzie - Christopher wydyma wargi, naciągając rękawiczki na dłonie.
- Całe życie obracasz się wśród trupów, stary - Jeffrey rozkłada ręce, powstrzymując uśmiech.
- No to co mamy? Widzę, że znowu puzzle? - patolog przeciąga się, przygotowując do pracy.
- Coś tak jakby. Według mnie będzie przy nich trochę zabawy. I nie, nie mówię o samym składaniu. Sprawa zalatuje tu jakimś psychopatą. Spójrz. Kobieta niby przejechana przez pociąg.Nic nadzwyczajnego, są ludzie głupi i głupsi. Ale sęk w tym, że ona już nie żyła, kiedy owy pociąg zrobił z niej układankę. Została zamordowana wcześniej niż godzinę temu. I było to morderstwo dość brutalne. Według mnie uduszenie i poważne uszkodzenie ciała tępym narzędziem. Ale to tylko hipoteza - wzruszam ramionami, wsuwając dłonie do kieszeni spodni, powoli mrugając.
- Tak, hipoteza z pewnością. Do tej pory się zastanawiam, jak mogłaś rzucić studia medyczne na czwartym roku. To idiotyczne - Chris puka się w głowę i kuca przy górnej części ciała kobiety. Uśmiecham się krzywo, widząc jak Sheeva zagląda mu przez ramię.
- To ja się rozejrzę. - Mruczę i odwracam się na pięcie. Wchodzę do tunelu, przez który biegną tory. Technicy biegają z małymi pędzelkami, na darmo szukając jakichkolwiek śladów. Podążam za instynktem i opieram się plecami o ścianę. Przesuwam wzrokiem po całym otoczeniu. Wszystko zamiera. Świat spowalnia, mam wrażenie, że dostrzegam każdy pyłek wirujący w powietrzu. W uszach dudni mi tylko szum krwi w mózgu, który pracuje na najwyższych obrotach. Zamykam oczy i powoli je otwieram. Klik. Unoszę brwi i odpycham się rękoma od ściany. Powoli podchodzę do muru naprzeciwko mnie. Przesuwam dłonią po napisie. KK. 20:27.
Napisane innymi kolorami. Przyciskam palce do wyschniętego sprayu. Nic to nie daje. Nie mam pomysłu, nie wiem co o tym sądzić, nie wiem co to ma znaczyć.
- JEFFREY! - wrzeszczę, nie odrywając wzroku od ciemnych liter.
- Co masz? - po chrzęście żwiru rejestruję odległość, w jakiej się znajduję. Komentuję jego pytanie milczeniem.
- Tan napis? - docieka, mimo tego, że wie w czym rzecz. - Nic niezwykłego. Mógł zostać napisany szmat czasu temu. Na dodatek jest trochę oddalony od denatki. - drapie się po czole, nie będąc przekonanym co do związku.
- Mógł. Nie wiesz tego - nie odwracam nawet głowy w jego stronę, a oschłe słowa przez moment unoszą się w powietrzu.
- Hope, to jak chwytanie się brzytwy. Idąc tym tokiem myślenia, wszystko wokół może być związane ze sprawą.
- Lepiej chwycić się brzytwy, czy utonąć? - w zwolnionym tempie przenoszę na niego wzrok.
- Hope to nie jest takie łatwe. Równie dobrze wszystkie kamienie przy torach mogłyby być dowodami!
- Dobrze. To twoja sprawa. Toń. Mnie nic do tego - unoszę dłonie i nie obdarzając go najmniejszym spojrzeniem wracam do Christera po psa.
- Miałaś rację. Zgon nastąpił dobre kilka godzin wcześniej. Najprawdopodobniej w nocy i nie była to wina pociągu. Jak zwykle niezawodna - Chritopher odwraca ku mnie twarz, szczerząc zęby.
- To już nie moja sprawa. Miło było cię spotkać, Chris - kiwam uprzejmie głową, klepiąc się w nogę, czym przywołuję psa. Ruszam ponownie pod stromą górę, wysypaną żwirem osuwającym się spod moich nóg. Ostatni raz zerkam na pracujących techników i wsiadam do auta.
Szybko ruszam z miejsca, kierując się w stronę miasta. Wybieram nieco okrężną drogę, dzięki której unikam ogromnych korków. W pewnym momencie zatrzymuję się i gwałtownie zjeżdżam na pobocze. Coś nie daje mi spokoju. Jakaś ulotna myśl pojawia się w mojej głowie, lecz kiedy wyciągam dłoń i już muskam ją opuszkami palców, pryska.
Czuję się dziwnie. Byłam na dwóch miejscach zbrodni i nie wydarzyło się nic, co mogłoby wystawać poza skalę szeroko rozumianej normalności.
Odnoszę wrażenie, że szykuję się coś, z czego nie będę do końca zadowolona.
Podnoszę raptownie głowę, kiedy wymija mnie radiowóz na sygnale. Zważając na fakt, że znajduję się na obrzeżach miasta, poznaję samochód należący zapewne do szeryfa, nadzorującego dany obszar. Zerkam na zegarek. Dochodzi pierwsza po południu. Jeśli nie wydarzy się nic nieoczekiwanego, niedługo skończę dyżur. Rayan chce mnie przez chwilę trzymać z dala od jakiegokolwiek zamieszania. Wszyscy dookoła uważają, że zasługuję na przerwę. Głupcy.
Odpalam silnik i z piskiem ruszam za znikającymi światłami radiowozu. Pies tracąc równowagę, prawie spada z siedzenia pasażera. Spoglądam na nią przepraszająco i zaczynam doganiać szeryfa.
Skręcam w polną dróżkę, marszcząc czoło. Kierowca jadący przede mną musiał zauważyć, że ktoś podąża jego śladem. Zatrzymuję się w odległości piętnastu metrów od niego, na poboczu. Sheeva zaczyna natarczywie wypychać nos przez szybę, wiercąc się przy tym. Zapinam ją na smycz i wysiadam na zbitą, piaszczystą drogę.
- Czego pani tu szuka? - naskakuje na mnie starszy mężczyzna, wysiadający z radiowozu. Zerkam na jego kapelusz i długie wąsy. Twarz ma pooraną zmarszczkami, oczy zmęczone. Koszula na guziki opina jego wystający brzuch. Zerkam na pagony i odznaki. Szeryf. Wiedziałam.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top