Część 6

- Więc co mamy? - pytam, w końcu przechodząc do powodu, z którego tu jesteśmy. Al wzrusza ramionami.

- Bomba w walizce. Facet niezbyt oryginalny, no nie? Raczej osobista sprawa. Spotkał się z kimś, wyszedł zostawiając walizkę i bum - rozkłada ręce z lekkim uśmiechem. Nigdy go nie zrozumiem. Tego ciągłego spokoju i radosnego sposobu bycia. Pasuje do tej pracy. Taki promyk słońca. Chociaż jest ode mnie dużo starszy - uwielbiam z nim przebywać.

Przygryzam wewnętrzną stronę policzka. Czegoś brakuje...

- Chwila. Z kim się spotkał? - ściągam brwi i oglądam się za siebie. Nie ma nikogo, kto by wyglądał na gościa restauracji i był przesłuchiwany. Mężczyzna pstryka palcami z błyskiem w oku. Czekał, aż o to zapytam. Wiedział, że to zrobię. Wyciąga przed siebie rękę i kieruje palec wskazujący w dół. Nic nie rozumiem, ale zbliżam się do krawędzi i podążam wzrokiem we wskazanym kierunku. Nad wejściem jest prosty dach. Na nim leży ciało. Rozrzucone ręce i nogi świadczą o mocnej sile uderzenia. Kałuża krwi ma przyjemny, brunatny kolor. Nie jest jaskrawa. Nie bije w oczy. To dobrze. Zbliża się samochód dostawczy. Zapewne po nim technicy wejdą na zadaszenie.

- Ugh. Myślałam, że zadanie będzie ułatwione - krzyżuje ramiona na piersi, prostując się w końcu.

- Zawsze pod górę. Jest trudniej, ale satysfakcja większa - kolejna mądrość życiowa. Skąd on to bierze? Powinnam zacząć to spisywać. - I nie przejmuj się. Theo wziął tę sprawę - informuje mnie i zeskakuje z podwyższenia.

- CO?! - wyrzut sam wyrywa mi się z gardła. Al staje w pół kroku i obrzuca mnie karcącym spojrzeniem.

- Jest piątek. Odpuść sobie na chwilę. Wczoraj udało ci się zakończyć takie bagno, że nie jeden poddał by się w połowie. Nie masz dość? - unosi brodę, na moment spoglądając w niebo. Czasem nie potrafię odgadnąć jego zachowania. To dla mnie nowość.

- Już jesteś najlepsza, nikt nie osiągnął tak dobrych wyników w takim czasie - przypomina, ponownie na mnie patrząc. Wydaje się spokojny. Nie sprawia wrażenia zazdrosnego. Jestem mu za to wdzięczna gdzieś w głębi siebie.

- Wiesz doskonale, czym to jest spowodowane - wywracam oczami. Nie lubię takich statystyk dotyczących mojej osoby.

- Taak... Doświadczenie jest ważne - kiwa powoli głową - zwłaszcza takie - mierzy mnie powoli wzrokiem. Odnoszę wrażenie, że wie więcej niż mi się wydaje. Że nie ma na myśli tylko tego, o czym mówi. Lecz to niemożliwe. Wydaje mi się, na pewno.

- Rozejrzę się z Sheevą, może coś znajdzie... - przerywam krótkotrwałą ciszę. Jestem nieco zbita z tropu. Nie obdarzam go już nawet najmniejszym spojrzeniem. Naciągam rękawiczki podane mi przez jednego z techników. Podchodzę do warującego psa. Sięgam pod przestrzeń między dachem a podwyższeniem. Wyciągam pół uchwytu. Uchwytu walizki.

- Dobra robota - chwalę suczkę i wrzucam przedmiot do woreczka na zatrzask.

Obchodzimy miejsce jeszcze dwa razy. Nic więcej nie udaje się znaleźć. Żegnam się z ekipą i wychodzę na zewnątrz. Tam pies rusza pędem przy ścianie budynku. Robię to samo. Dobiegam do niej, a ona siada na miejscu parkingowym. Przesuwam palcami po betonowej nawierzchni z nadzieją, że czegoś się dowiem. Nic się nie dzieje.

- Theo! - wołam mężczyznę stojącego w przejściu. Odwraca się, szukając wzrokiem osoby, która go woła. Macham ręką, dzięki czemu mnie zauważa.

- Sprawdź dobrze monitoring. Zwróć uwagę na to miejsce. Tu stał jego samochód - prostuje się i posyłam mu delikatny uśmiech.

- Dzięki. Jesteś niesamowita - klepie mnie w ramię i wbiega ponownie do bogato zdobionego wnętrza. Podnoszę się i z trudem ruszam do samochodu. Nie przywykłam do odchodzenia z miejsca zbrodni. Zazwyczaj tego nie robię.

Chwytam psa i z lekkim ociąganiem, wracam na ulicę. Wciąż stoi trochę osób, od ich szeptów szumi mi w głowie. Zerkam do góry. Z dachu macha do mnie Al, znowu stojąc na samej jego krawędzi. Przenoszę wzrok na zadaszenie nad wejściem. Ciała mężczyzny już nie ma, pozostał tylko odrysowany ślad jego rozrzuconych kończyn i rozbryzgane ślady krwi. Czyli to, co pozostanie po każdym z nas. Nic.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top