Część 5

- Działo się coś ważnego w przeciągu ostatnich dwudziestu minut? - wparowuję do gabinetu na samym końcu korytarza. Rayan marszy brwi i spogląda na mnie przez chwilę pustym wzrokiem.

- Dlaczego pytasz? - przykłada dłoń do twarzy i wędruje nią do włosów. Jest zmęczony. Widzę, że z trudem przenosi wzrok z mojej osoby na ekran laptopa.

- Bo oszaleję - odpowiadam krótko, wciskając dłonie do kieszeni. Dociera do mnie, że okazałam mu brak szacunku. Powinno mi być z tego powodu źle. Nie jest. Dzieje się ze mną coś niedobrego. To zwiastuje coś, z czego najprawdopodobniej nie będę zadowolona.

- Ach... Wszystko jasne. Nie pomagasz mi Hope, naprawdę - podpiera głowę na nadgarstku - No ale niech ci będzie, bomba w Upstate przy Avenue, dokładniej ci nic nie powiem - wzrusza ramionami i ponownie bierze do ręki kilka papierów.

- Tyle wystarczy, dzięki i przepraszam, że przeszkodziłam - mrugam do niego i obracając się na pięcie opuszczam gabinet. Początek jest ciekawy. Jest zaledwie dziesiąta rano, a tu takie ekscesy. Nie zwracam uwagi na spojrzenia kilku kobiet, kiedy zmierzam do windy. Przyodziewam maskę obojętności. Lubię ją coraz bardziej.

Nie ma korków. Droga mija bezproblemowo. Nie licząc prawie rozjechanego dzieciaka. Bezmyślność dzisiejszych ludzi mnie oszałamia. W takich sytuacjach jestem za selekcją naturalną. Głupota by po prostu odpadła.

Parkuję przed budynkiem. Dookoła jest z tuzin samochodów policyjnych. Chłopcy w mundurach oklejają okolicę biało-czerwoną taśmą. Rozglądam się pospiesznie i widzę masę gapiów. Irytują mnie, zawsze. Przywołuję psa. Nie może się rozproszyć. Rozproszenie to nasz największy wróg.

Zaglądam do pierwszego pomieszczenia. Stoi tam niewielka grupa ludzi, a przed nimi zawzięcie coś notuje jeden z policjantów. Zerka na mnie przez ramię. Kiwam krótko głową, na co odpowiada tym samym.

Zmierzam na dach. Korzystam ze schodów. Dwie godziny za biurkiem skutecznie zastały moje kości i mięśnie. Po drodze zachodzę wszędzie, gdzie mogę. Wnętrze jest eleganckie, niemalże królewskie. Dominuje kolor złoty, czarny i kremowy. Gdzieniegdzie panuje przepych. Nie podoba mi się. Chociaż może nie przeszkadza to zbyt mocno, kiedy przychodzi się tu tylko coś zjeść. Ludzie czasem chcą zobaczyć coś innego, niż dominującą prostotę.

Popycham duże drzwi. Delikatny wiatr otula mi twarz i zarzuca brązowe kosmyki na oczy. Odgarniam je szybkim ruchem za ucho. W powietrzu czuć siarkę i spaleniznę. Przez moment wiruje mi w głowie.

- Proszę pani, tu nie wolno wch... - zaczyna jakiś młody mężczyzna w czarnym mundurze. Wywracam oczami i wyciągam odznakę zza koszuli.

- Och... przepraszam - jąka się delikatnie, robiąc krok w tył. Kiwam tylko i odchodzę bez słowa. Nie chcę się odzywać. Odnoszę wrażenie, że zużyje na to nazbyt dużo energii. Ostrożnie przeczesuję okolicę wzrokiem. Przełykam ciężko ślinę, widząc ciało młodej kobiety z wyrwanym bokiem. Kończyny ma rozłożone pod dziwnymi kątami. Krew sączy się z porozrywanych naczyń i narządów. Oczy ma puste niczym lalka, usta lekko rozchylone. Była piękna. Staję bliżej. Na szyi pojawiły się sine plamy, z małymi przekrwieniami. Zamykam jej ciemnoniebieskie oczy. Tutaj nikt się tym nie przejmuje, dlatego to robię. Ma zbyt piękne oczy, żeby później była konieczność mocnego klejenia powiek. Jest ciepła. Straciła życie nie dłużej niż godzinę temu. Straciła życie... Śmiesznie to brzmi. Jak można stracić coś, czego się tak naprawdę nigdy nie miało na własność? Jak można nazwać śmierć okrutnym złodziejem, kiedy ona tylko zabiera to, co jej od samego początku?

Potrząsam głową i orientuję się, że po kobiecie zostaje tylko odrys jej ciała. Ona sama pakowana jest do worka. Zaciskam dłonie w pięści, ukrywając je mocniej w kieszeniach kurtki. Wędruję dalej wzrokiem. Przy krawędzi stoi postawny, choć nieco przy kości, mężczyzna. Słońce odbija się od jego łysiejącej głowy. Ręce ma w kieszeni. Jest zgarbiony, jak zawsze, kiedy się nad czymś zastanawia. Rozchylam wargi, chcąc go zawołać, jednak nie wydobywa się ze mnie żaden dźwięk. Zdaję sobie sprawę, że i tak mnie nie usłyszy. Podchodzę więc i staję z nim ramię w ramię. Patrzę jednak przed siebie. Nie jak on - w dół. Jesteśmy zbyt wysoko i boje się, że moje śniadanie bez ostrzeżenia spadnie na kogoś przed restauracją.

- Jak tam, Al? - wypluwam te banalne słowa, które z łoskotem spadają w dół i roztrzaskują dopiero na chodniku jednej z ulic Nowego Yorku.

- Nie wsypałem się - odwraca ku mnie głowę. Widzę błąkający się po jego ustach uśmiech.

- Ciebie już nic nie rusza, co? - śmieję się cicho, przenosząc wzrok na słońce. Rani moje oczy, jednak twardo się w nie wpatruję.

- Uroki starego wyjadacza moja droga. Czuję, że robię się już na to za stary - ziewa krótko, wyciągając na moment dłoń z kieszeni spodni. - A co ty tu robisz? - marszczy czoło, wychylając się za krawędź. Żołądek podchodzi mi do gardła. Nigdy nie był ostrożny.

- Nie mogłam wysiedzieć w biurze - jęczę cicho, oczyma wyobraźni wciąż siedząc za biurkiem.

- Nie dziwie się, że masz taki stopień. Ty kochasz tę robotę. Na pewno jesteś normalna? - mruży jedno oko, przyglądając mi się uważnie, po czym wybucha śmiechem. Idę w jego ślady. To niestosowne.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top