Część 36
Wchodzę do sterylnej toalety. Spoglądam w lustro i zaczynam sobie współczuć. Oczy przekrwione i podkrążone z niewyspania. Pociągła twarz, wystające kości policzkowe i zapadnięte policzki podkreślają wygląd zmęczenia. Przeczesuję czarne włosy palcami, nadając im nieco objętości. Moczę dłoń i przesuwam nią wzdłuż karku.
Z westchnieniem osuwam się na podłogę. Żyję w okropnym świecie. Żyję ze świadomością, że wiem więcej, że mam na swoich barkach pewną odpowiedzialność. Tak mocno przygniata mnie ciężar tego wszystkiego, że czasem się dziwie, jakim cudem podnoszę nogi podczas chodzenia.
Wyciągam telefon i zerkam na godzinę. Na tapecie widnieje zdjęcie Sheevy. Mojego jednego towarzysza. Patrzę na poczciwy pysk i uświadamiam sobie, że lubię pić kawę sama, jeść sama i wracać sama do domu. Mogę wtedy otworzyć umysł, pomyśleć o wszystkim. Jednak nadchodzi moment, kiedy widzę grupy ludzi. Wspierających się, śmiejących, istniejących dla siebie, czuję pustkę. Chociaż... chyba nawet nie wiem, co czuję. I mimo tego, że lubię być sama, nie jestem pewna, czy jeszcze lubię być samotna.
Wsiadam do samochodu razem z Mattem. Nie powiedział do mnie jeszcze ani słowa od wizyty w prosektorium.
- Znajdź ją. Proszę - mówi drżący głosem, powoli odwracając głowę w moją stronę. Łzy z jego oczu zniknęły. Została wściekłość. Zaciskam dłonie na kierownicy i szybko wyjeżdżam z parkingu. Po omacku znajduję telefon i wybieram numer Johna.
Omijając najbardziej zatłoczone ulice, docieramy w końcu do obskurnej dzielnicy.
- John...
- Hope, jestem teraz na komisariacie, nie mogę rozmawiać..
- Zlokalizuj mój telefon i zaparkuj obok mojego samochodu. Nigdzie nie idź, ani nie podejmuj kroków bez konsultacji ze mną. - Ignoruję jego słowa, rozłączając się szybko. Wkładam broń do kabury, drugą do buta, a do wnętrza kieszeni wsuwam gaz łzawiący. Sięgam po torbę. Splatam włosy z tyłu głowy i nakładam perukę z prostymi blond włosami. Maluję usta na bordowy kolor i cieniem nieco spłaszczam kości policzkowe.
- Musisz mi pomóc - wypuszczam powietrze ze świstem i wysiadam z wozu.
Matt idzie przede mną. Po chwili znika w budynku.
- Jeden pilnuje przejścia. Jest czterech w pierwszym pokoju. Na górze słychać głosy... Ja sądzę, że... - informuje, kiedy ponownie staje przy mnie.
- Ona tam jest - kończę za niego i zagryzam wargę. - Co robią?
- Grają w karty. Wyglądają na Albańczyków, czy Hiszpanów - w jego głosie słyszę wahanie, zupełnie jakby nie był do końca pewny, czy powinnam tam wchodzić.
Biorę głęboki wdech i bez uprzedzenia ruszam do ciężkich drzwi. Otwieram je, pomagając sobie barkiem. Prostuję się, w myślach ciągle widząc broń w kaburze, kieszeni i cholewce buta.
- Hope. Może to nie jest najlepszy pomysł... Poczekaj na kogoś, proszę - duch staje przede mną, przez co mrożę go spojrzeniem. Nie mogę mu odpowiedzieć, ani nie chcę go słuchać, tylko pozostać skupioną. Poprawiam jasne włosy i siląc się na dużą pewność siebie, pewnie idę wąskim korytarzem.
Wychodzę za róg i bez wahania podchodzę do stojącego w przejściu mężczyzny. Jest ogromny, jednak nie daję się ponieść emocjom. Przyjmuję luźną pozycję, jakby jego wzrost i ilość mięśni nie robiły na mnie większego wrażenia.
- Jest szef? - patrzę na niego przelotnie, oglądając ostentacyjnie paznokcie.
- Jesteś nowa? - pyta, podejrzliwie mi się przyglądając.
- Taaaak - mówię, przesadnie przeciągając samogłoskę - Jest czy nie?
- Jest u siebie - informuje mnie w końcu, pozwalając swobodnie przejść. Idąc przed siebie, cały czas czuję na sobie jego palący wzrok.
- Idiota - stwierdza Matt z niedowierzaniem.
- Ma wyglądać, nie myśleć - podsumowuję w momencie, kiedy wychodzę na niewielki dziedziniec kamienicy. Słucham instrukcji ducha, co do miejsca znajdowania się głównego 'gabinetu'.
Serce niebezpiecznie tłucze mi się w okolicach gardła, w którym zebrała się kula waty. Nawilżam językiem usta, szybko myśląc nad wiarygodną historią dotyczącą mojej osoby. W końcu kiwam do siebie głową i wchodzę do kolejnego korytarza.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top