Część 29
Tydzień czasu. Tydzień poświęciłam na sen i obmyślanie. Nadszedł najwyższy czas plan zamienić w czyn. Pamiętam dokładnie tą adrenalinę, sprawiającą przyjemne podniecenie. Miałam dłonie nieco wilgotne od potu, a echo serca waliło w uszach. Czekałam na ten moment siedem dni, sto sześćdziesiąt osiem godzin, dziesięć tysięcy osiemdziesiąt minut. Za długo, aby zrezygnować. Chyłkiem udałam się w tamto miejsce. Nie było już śladu po tamtym wydarzeniu, nawet żadne źdźbło trawy nie pozostało ugięte. Odwróciłam się i widziałam podążającego za mną wątłego chłopca. Rozbrzmiał dzwonek, w moich uszach słyszany jako syreny alarmowe.
Stanęłam za rogiem, odliczając w myślach. Niemal odczuwałam tupot zbliżających się do mnie stóp. Grubszy chłopak wyłonił się jako pierwszy. Spojrzał na mnie, a na jego twarzy pojawił się obleśny uśmiech.
- O, jednak żyjesz - drwił, rozciągając usta zwieńczone lepką śliną. Wyciągnęłam zza pleców drogi, mocny kij do golfa mojego taty. Bez cienia emocji wzięłam zamach i uderzyłam prosto w głowę chłopca. Zdążyłam jedynie zauważyć jego dezorientację, zanim padł na ziemię, a z jego nosa zaczęła sączyć się krew. Leżał w miejscu, w którym tydzień wcześniej, leżałam ja.
Minęło trochę czasu, zanim zbiegli się nauczyciele. Wrzeszczeli dziko, potrząsając mną, aż w końcu zaciągnęli ,uśmiechniętą , do pedagoga.
Wpadam do pokoju. Na łóżku siedzi rozdygotany chłopak. Dopiero teraz zwracam uwagę na jego wygląd. Ziemista cera, przekrwione, zasinione zielone oczy. Blond włosy krótko ścięte, widoczny lekki, kilkudniowy zarost. Nie szacuję jego wieku, ponieważ stan w jakim obecnie się znajduje może nieco zakrzywiać pierwsze wrażenie.
Czka co chwila, a jego ręce telepią się, niczym napędzane Parkinsonem. Z niepokojem zerka na wenflon tkwiący w jego dłoni. Zapalam górne światło i zerkam na Johna.
- Kiedy? - rzucam, podchodząc do łóżka, na co blondyn cofa się gwałtownie.
- Piętnaście minut temu. Zaczął się rzucać i jęczeć, a następnie próbował pozbyć się kroplówki - streszcza szybko, a ja wyczuwam, że jest tak samo zdenerwowany jak niedoszła ofiara utopienia. Faceci.
- Hej... - zaczynam, siadając na krawędzi pościeli. Chłopak rzęzi coś, machając nerwowo nadgarstkiem z wystającym wenflonem. - Nie, nie. Tego nie ruszaj - mówię spokojnym głosem, bacznie obserwując jego reakcje. Błyska białkami oczu niczym przerażone zwierze, rzucając spojrzenia na stojącego obok policjanta.
- John? Możesz na moment wyjść? - staram się, aby mój głos w każdym momencie brzmiał kojąco. Grymas pojawia się na twarzy mojego partnera, jednak wiedząc, że nie wygra, wychodzi do pokoju obok, spuszczając smętnie ramiona.
- Nie musisz się bać. Jestem tu po to, żeby pomóc tobie i innym, którym to się przydarzyło. Możesz podać mi rękę? - uśmiecham się delikatnie, otwierając dłoń. Widzę, jak przełyka ciężko ślinę i po chwili wahania wyciąga drżącą rękę w moją stronę. Ujmuję delikatnie jego przegub i podciągam rękaw bluzy pożyczonej od Johna, do zgięcia w łokciu.
- Ja wiem. Wiem co to znaczy i prawie wiem, kto ci to zrobił. Ale muszę mieć pewność i muszę wiedzieć gdzie to się stało, rozumiesz? Potrzebuję twojej pomocy - przesuwam opuszkami palców po widocznych nakłuciach jego skóry i powoli wymawiam każdy wyraz, wiedząc, że resztki narkotyków wciąż tłoczą się w jego krwi.
Patrzy na mnie, aż po jednym z policzków spływa mu pojedyncza łza.
- Już dobrze, naprawdę już nic ci nie grozi. Jak masz na imię? - zadaję najprostsze pytanie, aby sprawdzić jego pamięć. Przekrzywia lekko głowę i mruży powieki.
- Masz... piękne... oczy - charczy, krztusząc się po każdym wyrazie. Uderzam się otwartą dłonią w czoło, przez co na jego twarzy pojawia się niewyraźny uśmiech.
- Dziękuję, ale nie trać siły na mało ważne sprawy. Imię - przypominam, nie wierząc w to, co usłyszałam.
- Peter... Cale - wyrzuca, oblizując spierzchnięte usta.
- Już nic nie mów. Musisz trochę nabrać siły... Kiwnij tylko głową na tak lub nie. Wiesz, gdzie przebywałeś, kiedy to wszystko się działo? - pytam, zniżając głos do szeptu. Jedno skinięcie. - Byłeś tam sam? - kolejne pytanie u tym razem chłopak kręci głową. - Było tam więcej przetrzymywanych osób? - unoszę brew, czując jak coraz mocniej wali mi serce. Twierdzące skinięcie. - Brawo. Dziękuję. Tylko pamiętaj, nie odpowiadaj na podobne pytania nikomu, oprócz mnie. A teraz przyniosę ci coś do picia i dam coś lekkiego na sen. Obiecuję, że to nic złego, chcę tylko żebyś odpoczął. Ufasz mi? - pytam i od razu zatykam mu twarz dłonią, przypominając, że miał się nie odzywać. Kiwa głową. Uśmiecham się i idę do pomieszczenia obok.
Spotykam spojrzenie Johna i mam wrażenie, jakbym dostała obuchem w głowę. Znowu krzyk przebija mi się przez bębenki i rozrywa czaszkę na pół. W tym krzyku jest tyle bólu, że mam jedynie ochotę usiąść i pogrążyć się w rozpaczy. Zataczam się i na moment tracę ostrość widzenia.
- Wszystko dobrze? - orientuję się, że w pionie podtrzymują mnie silne dłonie dopiero, kiedy dociera do mnie głos ich właściciela.
- Mhm, przemęczenie - mrugam szybko, chcąc pozbyć się mgły z obrazu. Wyciągam buteleczkę wody i do strzykawki nabieram z fiolki przeźroczystego płynu. Przywołuję policjanta skinieniem, aby poszedł ze mną do Petera. Nie trudzę się o wyjaśnienia, dobrze wiedząc, że podsłuchał wszystko, oprócz moich ostatnich pytań. Podaję blondynowi wodę, a do kroplówki wpuszczam lek nasenny. Otulam go pościelą i przykładam dłoń do rozpalonego czoła. Obserwuję, jak powieki powoli mu opadają, aż w końcu głowa przychyla mu się na bok. Wtedy na spokojnie podaję mu jeszcze lek przeciwzapalny i przeciwgorączkowy. Zastanawiam się, jak duża jest możliwość, że widział Matthewa i Cassidy. Podchodzę do okna, a mój wzrok automatycznie skupia się na jednym punkcie. Lodowate sztylety przebijają moje wnętrze, a krew na moment przestaje krążyć.
- Muszę wyjść na moment - dukam, pospiesznie naciągając kurtkę wiatrówkę, biorąc pod uwagę porę dnia, a raczej nocy.
- Hope! - już zza drzwi dociera do mnie głos Johna, ale nie zwracam na niego uwagi i pędzę schodami w dół.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top