Część 17
- Tu Hosp. Potrzebuję listę najbardziej aktywnych grup w Kalifornii, zajmujących się handlem żywym towarem, handlem narządami i testowaniem narkotyków oraz broni. Zależy mi na tych największych, skupiających się na zwabianiu turystów - wyrzucam z siebie słowa, obserwując dym sączący się z moich ust.
- Jasne. Sądzę, że mam celować w grupy emigrantów? Z reguły oni czują się bezkarni, bo nie ma na nich paragrafów, więc tak czy inaczej wykaz w większości będzie się składał z nich - gruby, męski głos odzywa się po drugiej stronie słuchawki.
- Bingo. Ile za to? - po raz kolejny zaciągam się papierosem, obejmując wzrokiem budynek szkoły.
- Wstępnie nic, nie mam za wiele do roboty. Potraktuję to jako rozrywkę. Na kiedy to? - Trident pyta rzeczowo. W tle słyszę stukanie klawiatury, co oznacza, że już wziął się do pracy.
- Na dzisiaj. A zapłatę sam sobie weźmiesz, podam ci numer kont matki. Tylko dyskretnie, rzecz jasna - uśmiecham się krzywo.
- Dyskrecja to moja specjalność. Na razie, Hosp - charakterystyczny huk dla rzucenia telefonem, a zaraz po nim pikanie oznaczające zakończenia rozmowy.
- Na razie, Trident - rzucam niedopałek na ziemię i rozdeptuję czubkiem buta. Zarzucam niewielką torbę na ramię i ruszam do szkoły. Budynek jest ogromny, o wiele większy niż liceum, do którego chodziłam. Błądzę przez moment, szukając pokoju nauczycielskiego. Tłumaczę wychowawcy chłopca, Tony'ego Moora, po co i dlaczego tu jestem. Kiedy otrząsa się z szoku, odsyła mnie do sekretariatu, gdzie mam poprosić o jego dokumentację. Otwieram drzwi równo z dźwiękiem dzwonka. Cholera. Stado nastolatków wysypuje się na korytarz. Kluczę między nimi, czując na sobie ich zaciekawione spojrzenia. Bez problemu dostaję dostęp do akt. Przeglądam wszystko pobieżnie, ignorując zdziwioną sekretarkę. Chłopak, dziewiętnastolatek, miał niedługo przystąpić do egzaminu maturalnego. Główny rozgrywający szkolnej drużyny futbolowej. Bystry, inteligentny, bardzo kontaktowy. Był. Użyty czas przeszły i czas pryska. Jeden wyraz uświadamia, że cała jego egzystencja prysła niczym bańka na wietrze. Taka właśnie jest śmierć. Całe nasze ja, które budowaliśmy w pocie czoła całe lata, zrzuca na ziemię i rozgniata jak niewiele znaczącego robaka. Zostaje mokra plama, umykająca z biegiem czasu.
- Dziękuję bardzo za pomoc - uśmiecham się ledwo zauważalnie i zbieram plik papierów do ręki. Przejrzenie wszystkiego i skopiowanie najważniejszych elementów zajęło mi niecałą godzinę.
- Nie ma problemu. Wciąż nie mogę uwierzyć, że już nie wróci do szkoły... Tak się cieszył na ten wyjazd z bratem - kręci smutno głową, a mnie zbiera się na wymioty. Wzdycham tylko, chcąc pokazać, że faktycznie mi przykro, po czym szybko opuszczam pomieszczenie.
Wychodzę przed budynek, widząc ogromne zbiorowisko na parkingu. Jeszcze tego brakuje, żebym nie mogła stąd odjechać. Przedzieram się przez tłum, dochodząc do punktu kulminacyjnego całego zamieszania. Unoszę brwi, kiedy orientuję się, że jest nim mój samochód.
- Sorry, chcę przejść - mój głos brzmi bardziej sucho niż zazwyczaj. Kiedy to nic nie daje, pukam palcem wskazującym w bark stojącego przede mną chłopaka.
- Po cholerę tu leziesz, skoro zapewne nawet nie wiesz, co to za model auta - parska śmiechem, mierząc mnie krytycznym wzrokiem. Wkładam papiery pod pachę i nurkuję dłonią do kieszeni. Wyciągam kluczyki i słyszę dwukrotny dźwięk, oznaczający zwalnianie blokady drzwi.
- Idiota - syczę, odpychając go i podchodząc do pojazdu. Towarzystwo zanosi się śmiechem, kiedy wsiadam na miejsce kierowcy. Macham dłonią, dając im znać, aby się odsunęli.
Nazbyt pewny siebie chłopiec odwraca się na pięcie, lecz udaje mi się dostrzec jego płonącą twarz.
Wracam do biura i wyszukuję informacje o pozostałej dwójce. Zapisuję wszystkie dostępne i te niedostępne publicznie dane, następnie drukuję i wkładam już do trzeciej teczki. Zbieram wszystko do torby i wołając Sheeve, zamykam pokój.
-Rayan, mam podstawowe dane. Skontaktuję się z oddziałami w Kalifornii i patologiem, zajmującym się ciałem chłopaka. - informuję szefa, który patrzy na mnie ze skruszoną miną.
- Co znowu? - wzdycham, wiedząc, że to nie będzie nic dobrego.
- Ze względu na to, że nie masz doświadczenia w takich dochodzeniach, dostaniesz partnera.
- Co?! - warczę, opierając się plecami o drzwi. - Mam partnera! Nie chcę z nikim pracować!
- Twój partner, to pies. Przykro mi, ale nie masz wyboru, Hope - wypowiada moje imię, nadając wypowiedzeniu dramatycznego tonu.
- Kogo? - zaciskam wargi, starając się nie wybuchnąć.
- John McBride. Nie jest stąd, ale prowadził już kilka spraw dotyczących porwań - mówi takim tonem, jakby ofiarował mi łaskę z nieba, a ja powinnam być za to wdzięczna.
- Czyli nowy. Z pewnością mi pomoże, zwłaszcza, że to nie jest porwanie, szefie - podkreślam ostatni wyraz, czując jak krew zaczyna wrzeć w moich żyłach. Nie oglądając się na niego, wołam psa i z hukiem zamykam drzwi.
Gorzej być nie może.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top