Część 14
W kilka sekund przebiegam dystans dzieląc mnie od siłowni. Torba bezlitośnie obija mi nerki, lecz deszcz rozbijający potężne krople o moje policzki jest bardziej przekonujący. Wzdrygam się i odwracam gwałtownie, słysząc, że ktoś wchodzi tuż za mną. Mrużę oczy, nie widząc żywej duszy. Uśmiecham się krzywo. Idiotka.
- Witaj, Hope - gruby głos dźwięczy mi w uszach dłuższą chwilę.
- Hej, Jared. Jak dzisiaj z ruchem? - pytam, zsuwając kaptur z oczu. Zerkam na wysokiego mężczyznę, z niemal łysą czaszką. Całe jego ręce zdobią różnobarwne rękawy tatuaży, a koszulka ledwo opina zbyt wyrobione mięśnie.
- Nie jest najgorzej, ale pogoda paskudna, wszyscy się pchają do wewnątrz - wydyma dolną wargę, ukazując swoje niezadowolenie. Dziwny jest. Kto normalny zakłada siłownie i ma problem, że jest dużo ludzi?
- Dzisiaj tylko godzinka. Wieczorem pójdę pobiegać - informuję go, poprawiając wżynający się pasek torby.
- Nawet gdyby szedł huragan i tak byś biegała, prawda? - uśmiecha się, a ja mam wrażenie, że nawet twarz ma umięśnioną. Odwzajemniam gest i przechodzę przez obrotowe drzwi. Całe pomieszczenie jest w kolorze ciemnoszarym i białym. Sufit w korytarzu opuszczony jest dość nisko, stwarza nieco przytłaczające wrażenie. Na obu ścianach ciągnie się pas luster, w które nigdy staram się nie patrzeć. Moja wyobraźnia lubi płatać figle.
Szatnia damska jest typowa. W odcieniach wyblakłej czerwieni i przydymionej bieli. Przebieram się w legginsy i sportowy biustonosz. Łapię włosy w miarę stabilny kok i naciągam na nadgarstki długie, elastyczne ochraniacze w formach rękawic bez palców. Na koniec dokładnie sznuruję buty i zapinając torbę, ruszam do sali treningowej.
Drzwi z głuchym tąpnięciem uderzają w ścianę i nagle wszystkie pary oczu kierują się w moją stronę. Turlam butelką chłodnej wody między palcami i podchodzę do jedynego wolnego atlasu.
Unoszę jedną brew, słysząc cichy chichot grupki mężczyzn przy hantlach. Jak zawsze, ignoruję takie zachowanie i zabieram się za rozgrzewkę barków i nóg.
Wiruje mi w głowie, kiedy wsiadam do samochodu. Mimo chłodnego prysznica, oraz orzeźwiającego deszczu, moje ciało wciąż paruje. Po plecach spływa kropla potu. Opieram czoło o zimne obicie kierownicy, czując, że jak teraz odjadę, zaliczę bliskie spotkanie z pierwszym lepszym drzewem. Opróżniam do końca butelkę wody i dopiero po chwili ruszam z parkingu.
Cały czas czuję za sobą czyjąś obecność. Czyjś oddech sączący mi się na kark. Czyjeś stopy, ciągle zawadzające o moje pięty. Czyjeś ciepło tuż za mną. Popadam w paranoję. W sumie, nie pierwszy raz. Słowo wariatka wyryte tuż pod kolanem zaczyna pulsować. Powstrzymuję chęć sięgnięcia do zgrubiałej blizny. Wpadam do windy i ledwo ruszam, a już czuję, że popełniłam błąd. Przełykam ciężko ślinę, kiedy ściany zaczynają na mnie napierać. Powietrze gdzieś się ulatnia i płuca zaczynają mi płonąć. Kulę się w sobie, opadam na kolana, kurczowo zaciskając dłonie na uszach. Szepty napierają ze wszystkich stron, tłuką się o moją czaszkę, uderzają, godzą, wkręcają w moją duszę. Każdy głos chce czego innego, każdy jęczy i błaga. Tysiące różnych tonów wdzierają się do mojej podświadomości, kiedy w końcu oszklone drzwi się rozsuwają. Chwytając łapczywie powietrze, szybko się podnoszę i równie szybko znowu padam na ziemię, kompletnie zapominając o niewielkim progu. Wstaję z prędkością światła i drżącą dłonią wpycham klucz do zamka. Trzaskam drzwiami i osuwam się po nich, przytulając kurczowo radosnego psa.
Wstawiam ekspres i czekając na kawę, zanoszę przepocone ubrania do kosza na pranie. Wypijam filiżankę zbyt mocnej kawy, która drapie mnie w gardło. Przeglądam gazetę, szukając informacji o kobiecie z rogami jelenia, lub o ofierze spod pociągu. Najwidoczniej jeszcze media o niczym nie wiedzą, lub są kompletnie nie dopuszczane do obu spraw. Przymykam oczy i widzę czerwie pełzające w ciele kobiety. Ciało człowieka zaczyna się rozkładać cztery minuty po śmierci. Tkanki obumierają, z czasem skóra zaczyna się zsuwać, tracąc swoją normalną przyczepność. Staje się za duża, pomarszczona i zabawnie ruchliwa.
Zastanawia mnie motyw. Całość przypomina nieco rytuał i to niezmiernie ciekawy. Kiwam niemo głową w cichym geście podziwu. Podziwu dla mordercy.
Na późną przebieżkę zabieram Sheevę. Puszczam ją luzem, jedynie co chwila kontrolując jej położenie. Biegnę sprintem przy akompaniamencie kropel deszczu rozbryzgujących się o twardą nawierzchnię mojego kaptura. Klap. Klap. Klap. Przebiegam przez kałużę, a woda ochlapuje mi łydki. W końcu znajduję się na ostatniej prostej do domu. Staję gwałtownie, przez co pies ślizga się i zawraca w moją stronę. Nie mogę tak dłużej. Odwracam się w ciemność, nie czując nic, oprócz gniewu.
- Kiedy przestaniemy się bawić w te pierdolone podchody?! - wrzeszczę w przestrzeń, a mój głos ginie pośród odgłosu tysięcy kropel, łamiących sobie nogi o twardą nawierzchnię chodnika. Moje pytanie pozostaje bez odpowiedzi.
_________________________________________________________________________
14 część za mną!
Byłabym bardzo wdzięczna za pozostawienie opinii. Nawet bardziej zależy mi na krytyce i podpowiedzi, co mogłabym poprawić :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top