Część 11
Wybieram trasę na co najmniej osiem kilometrów. Ponad połowę trasy, biegnę nienaturalnie szybko. Nie mogę otrząsnąć się z wrażenia, że ktoś biegnie za mną. Lub coś. Staram się nie odwracać co krok, tylko zaciskam wargi i przyspieszam. Sheeva wiernie truchta obok mojego boku, jednak jest równie niespokojna co ja. Mimo panującego chłodu, krew w moich żyłach wrze. Po karku co rusz turlają się pojedyncze kropelki potu. Rozluźniam palce u dłoni, bo od ciągłego zaciskania całkiem zbielały. Jestem wściekła na to, że nie wiedzieć dlaczego, od wyjścia z domu towarzyszy mi uczucie strachu. Po raz kolejny wędruję ręką do nerki, wiszącej swobodnie na moich biodrach. Wyszukuję palcami kształtu paralizatora i stwierdzam, że nie zmienił swojego położenia. Płoną mi mięśnie, z każdym krokiem wbija się w nie więcej igieł. Wypluwam nadmiar śliny, czując pieczenie w gardle. Strach się do mnie przylepił, jak cholerna pijawka. Otulił moje ciało i wśliznął się do wewnątrz. Każdą, pojedynczą tkankę rozerwał i wypełnił, rozkoszując się tym, jak bardzo ją paraliżuje. Został niecały kilometr do domu. Spuszczam głowę i przyglądam się migającym pode mną butom. W myślach odliczam kroki, aż wpadam na kogoś z impetem.
- Przepraszam... - chrypię, odsuwając się od mężczyzny w garniturze. W ręku ma aktówkę, czarny garnitur nienagannie wyprasowany. Długi, czarny płaszcz, rozpięty powiewa na wietrze. W dłoni trzyma telefon, a ja zataczam się do tyłu, czując jakby ktoś uderzył mnie w brzuch.
- Powinna pani bardziej uważać - syczy przez zaciśnięte zęby, a ja robię pełne okrążenie głową. Na moment brakuje mi tchu, a zaraz po tym fala wściekłości wpija się we mnie niczym wąż. Zatapia swe kły, a ogarniająca złość rozlewa się po moim wnętrzu jak jad. Niemal czuję, jak ciemnieją mi oczy. Jedyne na co mam teraz ochotę, to rzucić się temu facetowi do gardła. W porę orientuję się, że już szukam paralizatora.
Opanuj się. To nie ty.
- Pan również - odpowiadam równie oschłym tonem i czym prędzej go wymijam. Oddalam się na jakieś dziesięć metrów i padam na kolana. Podpieram się dłonią o żwirową ścieżkę, zaciskając powieki. Odnoszę wrażenie, jakby ktoś wyrywał ze mnie cząstkę duszy. Wszystko mnie ściska, ciągnie, uwiera, a zaraz po tym następuję spokój. Zaczynam kaszleć, łapczywie chwytając powietrze.
- Nic pani nie jest? - jakaś kobieta kuca obok mnie, z rezerwą patrząc na psa obok.
- Nie, przegięłam z treningiem - posyłam jej krzywy uśmiech i odwracam głowę. Sprawca zamieszania idzie sztywno, wymachując aktówką w przód i w tył. Z jego postawy zieje złość i naburmuszenie. Powinien zajść do apteki po coś na uspokojenie. Podnoszę się na nogi, spotykając zaniepokojone spojrzenie kobiety. Wyciągam niewielką butelkę wody, która okazuje się pusta.
- W tym mogę pomóc - uśmiecha się przyjaźnie i zagląda do torebki. Po chwili podaje mi butelkę z wodą.
- Dziękuję bardzo - staram się choć raz normalnie uśmiechnąć, jednak czuję jak drętwieją mi mięśnie twarzy. Spoglądam na jej ciemne oczy, czarne włosy ledwo sięgające za uszy, szeroki uśmiech... aż to wszystko zaczyna się zlewać, oczy zioną niczym czarna pustka, usta rozciągają na całe policzki, twarz wyciąga... Przysysam się szybko do butelki, skupiając na tym całą swoją uwagę. Kiwam do niej ostatni raz głową i nie odwracając się za siebie, pędem ruszam w stronę domu.
Dupek.
Myślę o facecie, który zepsuł mi cały trening. Że też ludzie noszą w sobie tyle nienawiści.
Zastanawiam się, czy to złe przeczucie depczące mi po piętach dotyczyło tego wydarzenia.
Dość szybko jednak przekonuję się, że nie. Wbiegam po schodach, nie chcąc czekać na windę. Ledwo przekraczam próg, Sheeva się jeży, a moje ciało oblewa dreszcz. Zupełnie tak, jakby ktoś obrzucił mnie kostkami lodu. Zagryzam wargi i ruszam do łazienki, zapalając po drodze wszystkie światła. Suczka drepcze sztywno, zaglądając do kolejnych pomieszczeń.
Nie zamykam drzwi do łazienki, więc po chwili widzę wynurzającą się głowę psa. Wchodzi spokojniejsza i kładzie się na puchatym dywaniku obok umywalki. Wrzucam przepocone ubrania do kosza na bieliznę. Staję pod biczami z gorącej wody i po chwili uświadamiam sobie jedną rzecz.
Bieganie nie zmęczyło mnie w takim stopniu, na jaki liczyłam.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top