Część 4

Tym razem korzystam z windy. Wdrapywanie się na piąte piętro byłoby zbyt męczące. Kiedy lustrzane drzwi się rozsuwają, przede sobą widzę długi, jasny hol, ciągnący się na dobre sto metrów. Podzielony jest na trzy sektory. Pierwszy od windy jest otwartą przestrzenią, mieszczącą pojedyncze biurka i barek z ogromną ilością kaw. Jednym słowem jest to miejsce osób najniższych rangą. Z reguły są to same kobiety. Przyjmują zgłoszenia, zawiadomienia oraz ewentualnie szukają w bazie potrzebnych informacji. W dwóch kolejnych znajdują się same biura. W ostatnim, trzecim sektorze są biura najważniejszych pracowników. Centrum operacyjne. Tam zmierzam.

Przebiegam wzrokiem po otoczeniu i obserwuję przez moment psa, biegającego między kobietami przy komputerach. Sheeva merda ogonem, mało nie łamiąc sobie kręgosłupa. Czekam i patrzę. Raz. Drugi. Trzeci. Nie wytrzymuję.

- Ona już jadła. Chyba nie muszę przypominać przeznaczenia tego psa - rzucam ostro. Słowa, z całym jadem zebranym podczas dzisiejszego poranka, wypadają z moich ust i zawisają w powietrzu niczym ostrza. Chybocą się niebezpiecznie, kiedy mierzę wzrokiem sekretarki. Odwracam się i wszystko pryska.

To było oschłe? Pewnie tak. Nie znoszę jednak tępych ludzi. Możliwe, że robią to z zawiści i złości, ale to mój pies, moje zasady i ja decyduje, co oraz kiedy będzie jadł. Zapewne przeszkadza im moje stanowisko i wiek. Prycham na tą myśl i zatrzymuje się w pół kroku.

- Isabel, przynieś mi kawę do gabinetu! - wołam z nieszczerym uśmiechem do jednej z kobiet. Nie ważne, że mam swoją. Chcę, aby wyświadczyła mi przysługę. Aby przypomniała sobie, że jest niżej ode mnie. Dlaczego to robię? Nie wiem. Dla własnej przyjemności. Zaczynam się martwić o swoje ego. Coraz częściej staram się dogodzić sobie. To nie do końca jest celem mojej pracy.

Zmieniam się, wcale tego nie chcąc. Kolejny powód do niepokoju.

Patrzę z lubością, jak kobieta mruczy coś niezadowolona i podchodzi do małego baru z napojami.

- Suka.. - mamroczę i przesuwam kartą po czytniku, a następnie wchodzę do gabinetu razem z psem.

Rzucam kurtkę na wieszak i zbyt gwałtownie odsuwam krzesło od biurka. O mały włos, nie upada z rumorem na podłogę. Jednak to dla mnie nie problem. Refleks jest zdecydowanie moją mocną stroną. Mimo wszystko, ciągle coś idzie nie tak. Zapowiada się kolejny, piękny dzień.

Z westchnieniem siadam przy biurku i włączam komputer. Aktualizuję bazę danych i zaczynam raport. Jeszcze chwila i o tamtej sprawie będę mogła zapomnieć. Wreszcie. Chociaż nie... Nie mogę być tego taka pewna. Coś czuję, że widok zmasakrowanego ciała w kilku kawałkach pozostanie mi w głowie długo. Wstrząsam się na samą myśl.

- Kawa - drzwi otwierają się bez żadnego uprzedzenia i do pomieszczenia wchodzi Isabel. Z jej ust pada jedno słowo. Bez żadnych emocji. Jednak w oczach czai się zawiść. Lepiej niż inni potrafię to dostrzec.

- Może jakieś dzień dobry? - uśmiecham się sztucznie i rozkładam ręce w geście oczekiwania.

- Dzień dobry - powtarza z wymuszonym uśmiechem.

- Od razu milej - zauważam i macham jej, dając znak, aby opuściła mój gabinet. Niemal czuję wyraz tryumfu, który maluje się na mojej twarzy.

Kończę pisać sprawozdanie i opieram się wygodnie o oparcie fotela. Powinnam cieszyć się z chwili wytchnienia. Nie robię tego. Mija pięć minut, a odnoszę wrażenie, że wieczność. Stukam palcami o ciemny blat. Przekładam nogi i zaczynam kręcić się na krześle.

Zwariuję.

Sprawdzam szybko aktualności.

- To bez sensu... - warczę, podnosząc się szybko. Narzucam kurtkę na ramiona i wyciągam telefon, kluczyki i portfel z torebki. - Sheeva, idziemy - wołam bawiącą się suczkę i otwieram jej drzwi.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top