Część 27
Nie potrafię sobie przypomnieć, ile czasu leżałam na pół przytomna przy końcu szkolnego boiska. Jestem pewna tylko jednego. Byłam zupełnie sama. W końcu, kiedy impulsy docierały od mózgu do kończyn, stanęłam na nogi. Najgorsze było jedno. Przez cały czas mój umysł był w pełni sprawny. Rejestrował wszystko, a najbardziej moją własną niemoc. I to ona bolała najbardziej.
Kiedy doczołgałam się do domu, nikogo w nim nie było. Oszacowałam, ile zostało mi czasu do powrotu matki. Pod zimnym prysznicem pozbyłam się skrzepów krwi, z ulgą delektując się zimną wodą, chłostającą moje stłuczenia. Bolały mnie plecy, żebra, płuca, gardło, poobijana twarz, sine nadgarstki. Wszystko. Stałam pod prysznicem i czekałam, aż krople zmyją ze mnie uczucie płomieni liżących moją skórę. Nie płakałam. Pobita jedenastolatka z zaciśniętymi ustami oswaja się z pulsującym bólem. Jedenastolatka odporniejsza od niejednego mężczyzny. Jedenastolatka, która zamiast pobiec do mamy, robi coś zupełnie innego. Myśli.
Myśli o zemście.
Przykucam za jednym z betonowych filarów. Ujmuję w dłoń buteleczkę z gazem i obserwuję, jak van zatrzymuje się przy zarośniętym odcinku rzeki. Wychodzą oboje z pojazdu i jeden wyciąga duży przedmiot z tylnego siedzenia, a drugi w tym czasie monitoruje teren. Przylegam plecami do betonu, starając się wyrównać oddech. Przez moment myślę o Johnie, który zapewne traci zmysły, ale w tym momencie żwir wydaje głuchy chrzęst, pod wpływem poruszających się po nim opon. Czekam, aż światła znikną mi z pola widzenia i rzucam się w kierunku wody.
Przedzieram się przez krzaki, na oślep uderzając dłońmi w rozchwianą taflę. Moczę się do połowy ud, kiedy natrafiam na lniany worek, przemoknięty, lecz zaczepiony o jedną z gałęzi. Szarpię nim przez moment, aż rozrywa się z trzaskiem. Łapię pod ramiona osobę, lub już tylko ciało, które wyłania się z połów materiału. Czując jak błotniste dno rzeki zasysa mi buty, coraz mocniej odrywam je od podłoża, ciągnąc chłopaka w stronę brzegu. Z czoła spływa mi pot, kiedy w końcu udaje mi się ułożyć go na ziemi.
- John, jestem... jestem przy rzece, nie wiem co to za ulica, niedaleko jest most. Nie wiem jak to zrobisz, ale pospiesz się - sapię do słuchawki, jednocześnie przeszukując ubranie chłopaka. Chowam telefon i przyciskam palce do szyi blondyna, gdzie o dziwo, wyczuwam puls. Odwracam go na bok i poklepując w plecy, wytrząsam wodę zalegającą w jego ustach, wymieszaną z pozostałością wymiocin. Podwijam jego rękawy do łokci i widzę skórę pokrytą masą nakłuć. Układam go w pozycji bezpiecznej i znowu wyciągam telefon.
- Tych dwóch mężczyzn. Potrzebuję wszystkiego, co tylko uda ci się znaleźć. Kontakty, jakieś zajęcia, notowania, zatargi z policją, pochodzenie, wiek, rodzina, znajomość języków.
- Czyli dosłownie wszystko - Seven wzdycha cicho i słyszę jak się przeciąga. - Robi się. - rzuca tylko i rozlega się głuche pikanie, oznaczające zakończenie połączenia.
- HOPE! - słyszę męski głos.
- Tutaj! - wołam, machając ręką do ciemności. Podciągam sama chłopaka do pionu, a po chwili ktoś odbiera ode mnie jego ciężar. Razem kładziemy jego wyczerpaną postać na tylne siedzenie.
- Jedź do hotelu - wypuszczam ze świstem powietrze, opadając na wygodne miejsce pasażera.
- A nie do szpitala? - policjant odwraca do mnie głowę, nawet nie odpalając silnika.
- Powiedziałam do hotelu! - warczę, uderzając pięścią w deskę rozdzielczą. Mój wybuch spotyka się tylko z westchnieniem rezygnacji.
Przez drogę opowiadam półsłówkami o tym, co zaszło. Nie zdradzam jednak, skąd dostałam jakiekolwiek informacje. Nie podoba mu się to, widzę jak mocno zaciska palce na kierownicy, aż bieleją mu kłykcie. Odwracam twarz, aby nie widział krzywego uśmiechu na moich wargach.
Razem wnosimy chłopaka do pokoju i układamy na moim łóżku. Wyciągam małą torbę z walizki i rozpinam ją szybkim ruchem.
- Sądzę, że powinniśmy zawieźć go do szpitala - John wciąż upiera się przy swoim stanowisku, lecz zbywam go milczeniem. Wyciągam zestaw strzykawek, igieł i wenflonów.
- Co ty robisz? - partner podchodzi zaciekawiony i zerka mi przez ramię. Z precyzją wkuwam się w pokiereszowaną żyłę chłopaka, a ten zaczyna majaczyć i szarpać ręką.
- To ci pomoże, już nic ci nie będzie... - szepczę gorączkowo, zawieszając kroplówkę na wieszaku obok i podłączając rurkę do wlewki wenflonu. Nabieram do strzykawki mętnej substancji i stukam w plastik paznokciem.
- Powiesz mi do cholery, co robisz? - John wybucha, chwytając mnie za nadgarstek.
- Dotknij mnie jeszcze raz, to cię pogryzę - syczę, wyrywając rękę. - A to - potrząsam strzykawką - ma zniwelować działanie narkotyków. - Wyjaśniam sucho i wpuszczam płyn do kroplówki.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top