Część 23
To bardzo zabawne i zarazem dziwne, co zostaje nam w głowach. Są rzeczy, momenty, które całkowicie wypieramy z pamięci oraz są takie wydarzenia, które zagnieżdżają się w naszych umysłach na zawsze. Nie jestem w stanie pojąć, co warunkuje taki, a nie inny wybór.
Nie rozumiem również, dlaczego owe wspomnienie nachodzi mnie w snach częściej niż reszta.
Zlepek obrazów przelatuje mi przed oczami jak w kalejdoskopie.
Plastikowa postać Mikołaja. Wyszczerbione policzki, zdarta farba. Wyglądał, jakby przetrwał już o kilka lat za dużo. Mijają go trzy postacie, z czego tylko jedna zaszczyca go spojrzeniem. Wlepia puste oczy w mizerną kopię dobrodzieja, dopóki nie słyszy nawoływania mamy. Dobiega do, o wiele niższej od niej, siostry.
Teraz dwie dziewczynki podążają wiernie za matką przez kolorową galerię handlową. Z witryn sklepów uśmiechają się figurki reniferów, ozdobione choinki i wszechobecne bombki.
Młodsza dziewczynka uśmiecha się szeroko, rozglądając się energicznie, czym sprawia, że kucyki po obu stronach jej głowy tańczą radośnie. Za rączkę trzyma ją starsza dziewczynka. Wygląda smętnie. Z niechęcią powłóczy nogami, co chwila zerkając za siebie. Kiedy zatrzymują się w kolejce do Świętego Mikołaja, podchodzi do nich starszy chłopiec. Dziewczynki dołączają do kolejki. Każde dziecko prosi o typowe prezenty. W jednym momencie znikają uśmiechy z wszystkich twarzy wokół. W momencie, w którym ponura dziewczynka siada na kolanach przebierańca. Zerka na pewny siebie uśmiech chłopaka, po czym prosi o jedno. Prosi, aby owy chłopiec umarł.
Po tym, wszystko dzieje się szybko. Jej matka chwyta ją za dłoń i odciąga od tłumu. Woła młodszą córkę i pospiesznie opuszcza gmach galerii. Po wejściu do samochodu zanosi się płaczem, a dziewczynka się uśmiecha.
Prostuję się raptownie, mając przed oczami urywki obrazów. Nawet nie wiem, kiedy zasnęłam. Dopiero po chwili dociera do mnie buczenie samolotu. Zrywam się z siedzenia i zatykam usta dłonią. Wchodzę do niewielkiej toalety i padam na kolana. Wyrzucam z siebie resztki kawy ze śniadania. Czekam chwilę i opłukuję usta wodą.
- Wszystko w porządku? - ku mojemu zaskoczeniu, John czeka na mnie przy drzwiach.
- Jasne, uwielbiam, kiedy ktoś słucha jak wymiotuję - wymijam go i wracam na swoje siedzenie.
- Hej, przepraszam, nie pomyślałem - siada obok i wyciąga rękę w stronę mojego ramienia. Spoglądam na niego z uniesioną brwią. Szybko cofa dłoń, kręcąc głową z uśmiechem.
- Może chcesz coś zjeść? - dopytuje. Koleś, co jest z tobą nie tak? Dlaczego się nie odczepisz?
- Zaraz lądujemy, nie ma sensu - podciągam jedną nogę i opieram brodę na kolanie. - Plan jest taki. Wychodzimy z samolotu osobno. Ty jedziesz zarezerwować pokoje w hotelu i na komendę po najnowsze raporty, oraz opinię patologa. Może ma coś nowego - opieram czoło o szybę i czuję jak zimno bierze je w objęcia. Uświadamiam sobie, że jest taka jak ja. Samotna. Istnieje tylko jako znak czegoś, jako niewielki punkt w przestrzeni. Pośród wszystkiego, sama już nie wie kim i po co, tak naprawdę jest.
- A ty? - dociera do mnie stłumiony głos. Potrząsam lekko głową, odwracając się do niego.
- Muszę coś sprawdzić - odpowiadam oschle, zerkając na zegarek.
- Coś? Co? Myślałem, że jesteśmy partnerami - marszczy brwi, pochylając się w moją stronę.
- Pracuję sama, nie prosiłam o wsparcie. Albo dzielimy się tym, co mamy do zrobienia, albo następnym lotem wracam do domu - wyjaśniam powoli, czując jak moje słowa zawisają w powietrzu niczym ostre sztylety. Zanim zdąża mi odpowiedzieć, wstaję i ruszam do kabiny pilota, niemal słysząc za sobą szczęk ostrzy, spadających na podłogę po moim odejściu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top