Część 18

     Przebieram się wstrój do biegania, czując gotującą się we mnie złość. Mrowią mi koniuszkipalców, a poliki płoną żywym ogniem. Wciągam pospiesznie koszulkę, rozdzierającją przy szwie. Klnę pod nosem, ubierając na nią bluzę z dużym kapturem.

- Sheeva - wołam w głąb mieszkania, po czym słyszę stukotpazurów na idealnie czystej podłodze. Ubieram jej obrożę, a smycz chowam dokieszeni. Dla rozgrzewki na dół dostajemy się schodami. Rozciągam nogi i zaczynambiec dobrze znaną mi trasą. Biegnę dwa razy szybciej niż zwykle, starając sięzgubić wszystkie złe emocje. Złość nie działa na mnie tak samo jak na innychludzi. Zaczyna mnie paraliżować, wpełza do mojego wnętrza, miażdży od środka.Tracę oddech i kontakt z rzeczywistością. Staję się kimś obcym, kimś, kto niewaha się rzucić do gardła pierwszej lepszej osobie, która wejdzie mu w drogę.Echem w mojej głowie odbija się jedynie bicie mojego serca i ciężkie uderzaniepodeszwy butów o podłoże. Lewa, prawa, lewa, prawa. Czarny kaptur opada mi naoczy, osłaniając nieco od sączącego się deszczu i wiatru. Skręcam w jakąśuliczkę, aż dobiegam do obskurnego baru, niknącego w cieniu ogromnych budynków.Nigdy wcześniej tu nie byłam i niekoniecznie wiem, ile kilometrów jużprzebiegłam, ale kolana mam wyjątkowo miękkie. Rozglądam się i dopierozauważam, że zaczęło już zmierzchać.

I tak już jestem w dupie, myślę i wołając psa wchodzę dobaru. Mam ochotę zawrócić już w wejściu. Starsza pani z twarzą pooranązmarszczkami, podnosi na mnie smętne spojrzenie zza kontuaru. W kącie gratelewizor, dociera do mnie trzeszczący głos spikera relacjonującego mecz. Obokniego siedzi czterech chłopaków, w wieku około dwudziestu trzech lat. Śmiejąsię głośno, aby przypadkiem nikt nie zapomniał, że tu są. Na wybrakowanychstołach, uśmiechają się krzywo solniczki i pieprzniczki, zupełnie z innychkompletów. Serwetki wyglądają, jakby ktoś je już użył. Kobieta zerka na psa imacha tylko ręką, najwidoczniej doskonale zdając sobie sprawę z tego, jakwygląda jej 'biznes'. Siadam przy brudnym oknie, po drugiej stronie baru,byleby jak najdalej od głośnego towarzystwa. Kaptur zsuwam jedynie do połowygłowy i odwracam twarz do brudnego okna. Rozpadało się na dobre. Ciężkie odwody chmury bujają się groźnie nad miastem, które wbrew wszystkiemu świecimilionem świateł. A ja tkwię w podupadającym barze, w którym czuć przypalonymtłuszczem i tanim płynem do podłóg. Co chwila docierają do mnie głośneprzekleństwa z drugiego końca pomieszczenia. Kobieta w pochlapanym fartuszkupodchodzi do mnie z dzbankiem w pomarszczonej dłoni.

- Kawy? - pyta zmęczonym głosem i nawet zaczynam jejwspółczuć.

- Poproszę - odpowiadam cicho Unoszę drżącą ręką szklankę iupijam łyk gorzkiego płynu. Zmuszam się do dalszego picia, mimo wrażeniawypalanego przełyku. Na próżno czekam, aż deszcz przestanie uderzać z takąsiłą. Telefon ukryty w nieprzemakalnej kieszeni zaczyna wibrować.

- Tak?

- HOPE! Mam wyniki badań toksykologicznych kobiety z torów inie uwierzysz co znalazłem w jej żołądku - podekscytowany głos Christopherawierci mi dziurę w czaszce.

- Strzelam, że środki odurzające - zerkam smętnie w ciemnośćza oknem, nie rozumiejąc entuzjazmu patologa.

-Brawo, belladonna - wypowiada ostatni wyraz z przesadnądokładnością. Kamień spada mi na dno żołądka.

- Wilcza jagoda - wypalam, modląc się w duchu, aby niezaprzeczył.

- Bingo! Chyba nigdy nie zrozumiem jakim cudem ty towszystko pamiętasz. Studiowałaś medycynę trochę czasu temu - wzdycha z nutkązazdrości, po czym zaczyna się śmiać.

- Cholerny Jeffrey, że też zgarnął mi taką sprawę - odchylamsię do tyłu na czerwonej, obitej popękaną skórą kanapie i natychmiast wracam dopoprzedniej pozycji, czując pewne obrzydzenie.

- Słyszałem, że masz jakieś nowe dochodzenie? - nie potrafięrozpoznać po tonie jego głosu, czy było to pytanie, czy stwierdzenie.

- Dochodzenie - prycham i pociągam nieduży łyk kawy -Aktualnie brodzę w gównie po kolana. Na dodatek dostałam jakiegoś gościa dopomocy, czyli kogoś, kto będzie mi się pałętał pod nogami, wszędzie za mną lazłi chciał dostępu do wszelakich informacji - zaciskam dłoń w pięść, aż bielejąmi kłykcie.

- To się nazywa partner, Hope - parska śmiechem, za co mamochotę go trzepnąć.

- Muszę kończyć. Jestem jakieś piętnaście kilometrów oddomu, w eee... barze, a miałam tylko pobiegać - naciągam kaptur na czoło iodwracam twarz w stronę dziewczyny, której postać przemyka dziesięć metrów odbaru.

- Biegasz? W taki deszcz i to tak daleko? - słyszę ostryton, więc nie odpowiadam.

- Muszę kończyć - rzucam szybko i chowam urządzenie dokieszonki. Kątem oka obserwuję, jak towarzystwo sprzed telewizora wstaje,wypatrując kogoś za oknem. Pochylam się do szyby i patrzę na nastolatkę.Podarte rajstopy, czarna spódnica do kolan, skórzana kurtka, z której spływająstrugi deszczu. Blond włosy z różowymi pasemkami ma przyklejone do policzków,czarny tusz rozmazany dookoła oczu. Wyciągam dziesięć dolarów i kładę podkubkiem z resztką kawy. Przesuwam dłonią po wybrzuszeniu bluzy i z ciepłegownętrza widzę wychodzących chłopców. Podchodzą do dziewczyny zwartą grupą.Zaniepokojona robi krok w tył, mówiąc coś szybko. Najwyższy z niedawnychklientów, z niewielkim irokezem na głowie, chwyta nastolatkę za podbródek,unosząc jej twarz do góry, przez co krople wody atakują jej oczy. Otulam sięszczelniej bluzą, wołam psa i kiwając głową do kobiety, wychodzę na zewnątrz.Potencjalni oprawcy utworzyli ciasny krąg wokół blondynki. Wsuwam dłoń dokieszeni i palcem otwieram zawleczkę.

- Zostawcie ją - mówię spokojnym, lecz donośnym tonem. Jedenz nich parska śmiechem, lecz odwracają się wszyscy.

- Kochanie, nie wtrącaj się, a lepiej na tym wyjdziesz -głos zabiera ten z irokezem. Zdaję sobie sprawę, jak marnie się prezentuję.Czarne legginsy podkreślają moje długie i szczupłe nogi, Workowata bluza tegosamego koloru czyni moją postać jeszcze mizerniejszą.

- Wszystko w porządku? Nic ci nie jest? - wołam dodziewczyny. - Podejdź do mnie - przekrzykuję deszcz i macham ręką w swojąstronę. Nastolatka robi krok w moją stronę.

- Ani mi się, kurwa, waż! A ty masz nie wtykać nosa wnieswoje sprawy -  wskazuje na mniepalcem, ruszając w moją stronę. Chwytam lepiej niewielką buteleczkę i czekam naodpowiedni moment. Chłopak staje tuż nade mną, a wtedy wyszarpuję gaz łzawiącyi rozpylam go prosto w jego oczy.

- Sheeva! - wrzeszczę na psa, który został pod drzwiamibaru. Owczarek rzuca się do ataku na jednego z pozostałych. Mimo osłabionegozasięgu rozpylania przez deszcz, gaz i tak spełnia swoją rolę. Zostawiamgłównego dowodzącego na kolanach w błocie i z puszeczką w pięści, uderzam w nosnajniższego chłopca, następnie doprawiając jego oczy roztworem. Kątem widzę,jak Sheeva leży na chłopaku, w zębach trzymając kawał jego szyi.

- Pójdziesz stąd sam czy mam ci pomóc? - pytam oszołomionegomężczyznę. Wygląda na najstarszego z nich. Otwiera usta, po czym odwraca się napięcie i znika za rogiem baru.

- Wszystko dobrze? - odwołuję suczkę i ciągnę dziewczynę zarękaw w stronę z której przybiegłam.

- Ja... ja dzi-dziękuje. Nie trzeba było, ja mam u nichdług... - głos jej drży, lecz w deszczu i tak nie widzę łez. W świetle lampyświecą się jej powiększone źrenice.

- Narkotyki to syf, szkoda życia - mówię nieszczerze. Dajęjej taką radę, sama marząc, by choć przez chwilę na mnie podziałały. - Załatwto w inny sposób, nie wystawiaj się dobrowolnie na pożarcie - pouczam ją, choćwiem, że taką gadką z nałogiem nie wygram.

- Jeszcze raz bardzo dziękuję - mówi zapłakana, zatrzymującsię w pół kroku. Rzuca mi ostatnie spojrzenie i odbiega niezdarnie wnaderwanych martenach.

Czekam, aż zniknie za którymś z budynków i sama pędem ruszamdo domu, czując, że nawet nieprzemakalna kurtka długo nie wytrzyma.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top