i say i got heaven, well i say i am God

être pris entre l'enclume et le marteau

partire 2.5/3 •

×

Tył kurtki ma przyozdobiony literami słów „fear of god", wyszytych białymi nićmi na ciemnym materiale jeansu. Lekko przedarte łączenia świadczące o burzliwej naturze właściciela, dodają całości pozornej wiekowości, choć tak naprawdę jest tam nieobecna. Jego spodnie w czerwono-czarną kratkę mocno kontrastują z mrokiem nocy, ale również góry jego odzieży, której jedynym przebiciem jasności pozostaje napis na kołnierzyku golfu, wyszyty w języku rosyjskim kolorem jasnoszarym.

Дьявол.

Uśmiecha się delikatnie sam do siebie, wciąż trzymając w dłoni tlący się papieros, którego nie zamierza już dopalać. Zamiast tego wyrzuca go na powierzchnię bruku, dociskając powierzchnią ciężkiego glana biały niedopałek. Iskierki jeszcze chwilę żyją, przypominając nieco te obecne w palenisku jego willi, w którym subtelne płomienie zapewne wciąż liżą ważne dokumenty oraz zdjęcia, o których dawno powinien zapomnieć. Obecnie jednak woń palonego papieru w powietrzu zostaje zastąpiona unoszącym się zapachem straconej nadziei, co sprawia jedynie, że jego usta aż same błagają o smak czegoś słodkiego.

Krwi chociażby.

Oczy same mu lśnią, lekko podsycone światłem latarni. Zna tę okolicę, w końcu przychodził tutaj już od jakiegoś czasu. Zawsze po to, by samemu dowiedzieć się dokładnie tego, co potrzebował wiedzieć.

W końcu nie miał zamiaru pozwolić komukolwiek ze sobą wygrać. Dać się lekceważyć. Pozwolić spoglądać na siebie z góry.

Może tego nie przemyślał. Istniała taka możliwość. Z drugiej strony, ufał swoim przeczuciom, tym mniej lub bardziej pewnym. A obecne należą do tych drugich. Niemalże leniwie przesuwa opuszkiem palca po krawędzi noża, który trzyma w dłoni.

Nie skaleczył się jednak, poczuł tylko delikatne łaskotanie.

Robi pierwszy krok w kierunku posiadłości. Działa sam. W porządku, prawie sam, w końcu nie był głupi. Nie należy bowiem do tych nierozsądnych, działających w czystym afekcie emocji. Woli wszystko przemyśleć i odpowiednio przygotować się na jakąkolwiek ewentualność.

Choćby i tą najgorszą z możliwych.

Tym samym ma w kieszeni spodni wszyty nadajnik, którego naciśnięcie miałoby powiadomić czekających w zaparkowanym nieopodal mercedesie jego najlepszych ludzi. Gdyby cokolwiek miało pójść nie tak, miał pewność, że wyjdzie z tego cało.

Chociaż musiał przyznać, że nie bał się śmierci.

Wręcz przeciwnie, dziwnie go niekiedy kusiła, zwabiając go wizjami piekła w najbardziej zjawiskowy sposób. Wtedy jednak odzywały się w nim czysto ludzkie przeświadczenia. Zupełnie racjonalne i niewinne. Kompletnie pozbawione nuty niebezpiecznej granicy między szaleństwem a zupełną poczytalnością.

Wyciąga niewielki wytrych, wiedząc, że drzwi będą zamknięte. Po czasie jednak dochodzi do wniosku, że nie jest mu nawet potrzebny.

Są one bowiem otwarte.

Dziwi go to odrobinę, choć niezbyt mocno. Najwyraźniej czeka na niego. Z pewnością, w końcu wie doskonale, że Hoseok zazwyczaj dbał o bezpieczeństwo, nie pozostawiając niczego woli przypadku. Cieszy go jednak, że sprawy miały się w taki sposób.

Miło jest wiedzieć, że się nikt się go nie spodziewa.

Powolnie przymyka za sobą drewnianą powierzchnię, robiąc możliwie jak najmniej hałasu. Z jednego z pomieszczeń, które zaczynają się już po przejściu kawałka bogatego korytarza, dobiega muzyka klasyczna, pianino wymieszane z czymś w rodzaju harfy, ale Yongguk nie jest tego pewien. Podąża jednak w kierunku muzyki, mając nadzieję zobaczyć ofiarę.

Prawdopodobnie.

Pierwsze co dostrzega to odsłonięte plecy Hyungwona, przykryte od połowy koronką, ciągnącą się aż do kolan. Ma na sobie ciemnoczerwone body, z elementami jedwabiu, który zdobi również jego ręce. Jest na boso, choć stopy chowa w butach na obcasie. Włosy ma lekko rozwichrzone, jasne kosmyki zdają się tańczyć w złocie i srebrze pokoju, odbijając jednocześnie poświatę świec oraz ognia z kominka.

Stoi tyłem do niego, nie mając zapewne pojęcia, jak pięknie będzie wyglądać z krwią dookoła swojej łabędziej szyi ubranej obecnie w aksamitny choker o czarnym kolorze nocy dookoła.

Wystarcza jednak jeden, urywany i prawie niesłyszalny oddech Yongguka, podczas którego Hyungwon przerywa ciszę wypełniającą coś więcej niż tylko samo pomieszczenie, ale również serca dwójki.

- Przyszedłeś mnie zabić? – pyta, tak naturalnie i pewnie, jakby mówił o czymś zupełnie innym, niż możliwości stracenia własnego życia. – Jeśli tak, rób to śmiało – odpowiada, jego głos nieznacznie drży, jakby samo jego serce nie mogło już skrywać swoich intencji aż tak dobrze z każdą nową sylabą. – On i tak się nie pogniewa – kończy, czując jakby jego porcelanowa figura rozpadała się na tysiące odłamków.

Dokładnie tak jest.

- Nie często spotykam osoby gotowe na śmierć – odpowiada mu Yongguk, chwytając od niechcenia butelkę whiskey stojącą na jednej z komód. Otwiera ją jednym, sprawnym ruchem i rzuca zakrętkę w kąt pokoju, co sprawia, że Hyungwon wzdryga się na nagły dźwięk, którego nie oczekiwał. W akompaniamencie do jego chwilowego przerażenia, złocista ciecz już spływa po wargach, a potem w dół gardła Yongguka, przypominając mu o niektórych wieczorach.

Dopisując jednocześnie do listy również obecny.

Odstawia naczynie dopiero po paru łykach, nie przejmując się siłą z jaką to robi. Tym razem jednak Hyungwon pozostaje nieruchomy, jakby nagle nabrał obojętności na podobne dźwięki.

- Zawsze są wyjątki – odpowiada mu tylko Hyungwon, nie wiedząc do końca, czy ma grać na czas, czy zakończyć wszystko szybko i możliwie jak najmniej boleśnie.

- Najwyraźniej – potwierdza drugi mrukliwym tonem. – Aż tak dałem się zdradzić? – pyta jeszcze, zmniejszając odległość między nimi i posyłając każdym swoim krokiem ostre dreszcze w dół kręgosłupa jasnowłosego, coraz mocniej uświadamiając go tym samym, w jakim położeniu tak naprawdę się znajduje.

- Wiem lepiej niż dobrze, jak on się porusza – szepcze tylko Hyungwon, zgrabnie chowając strach między linijki, tak, że jest praktycznie niewyczuwalny w jego barwie, choć Yonggukowi wcale nie przeszkadza to od uformowania na ustach delikatnego uśmiechu satysfakcji.

Powoli go załamywał, a to lubił najmniej.

- Nie wątpię w to – stwierdza tylko chłodno. – Myślę, że jeszcze ci się to przyda – dodaje szybko, układając w głowie kolejne scenariusze, przepełnione coraz to bardziej czerwonymi odcieniami jego wnętrza, zbudowanego z cierpień oraz zapachu farb, które ciemnymi plamami tworzyły jedne z najbardziej mrocznych dzieł sztuki w dziejach.

Jego samego. Anioła upadłego w taki sposób, że można go było pomylić z diabłem.

- Co? – wyrzuca jedynie Hyungwon, nieco niepewny, czy dobrze zrozumiał, bo miał dość mocne wrażenie, że obecne chwile są ostatnimi, które słyszy.

- Nie psuj jeszcze zabawy, dowiesz się niedługo – głos, który słyszy jest zdecydowanie zbyt blisko jego ucha, co doprowadza go niemalże na skraj, wyciskając z oczu łzy bezsilności, oraz przyspieszając bicie serca o setki kilometrów na godzinę. – Kiedy nie będziemy już aż tak sami – dodaje, a potem Hyungwon widzi już tylko gwiazdy.

Te z własnych konstelacji wyszytych uczuciami na wewnętrznej stronie swoich powiek, kiedy te zamykają się nagle po tym, jak Yongguk przykłada mu do ust dłoń i wykonuje dość specyficzny ruch, który momentalnie doprowadza ciało jasnowłosego do bezwładu.

Sprawiając, że nawet niebo zaczyna płakać, zostawiając na szybach okien ślady z własnego smutku.

×


Noc pachnie tego dnia miodem i mlekiem, słodyczą, która kosztowała trochę zbyt dużo. Deszcz wypełniał pokój dźwiękami cięższej atmosfery przyniesionej przez niebo. Dwoje dusz zamknięte jest w tych czterech ścianach już od godziny, błądząc emocjami między jedną skrajnością, a drugą, przerywając ciszę słowami o byt dużym polu rażenia. Wymieniają nieśmiałe, przepraszające spojrzenia, choć jedno z nich zdecydowanie mocniej odczuwa również ból.

Zdradę w pewnym sensie.

Minhyuk stoi z twarzą przysłoniętą rękoma, ubranymi w delikatne bransoletki oraz pierścienie, które teraz tak żałośnie zasłaniają jego smutek. Wargi drżą mu od ilości myśli, od spięcia ciała. Nie wie już, którym sylabom drugiego może ufać, a którym nie. Jest zagubiony, błądzi między chęcią powiedzenia mu, że nic się nie stało, a uderzeniem go w policzek jak najmocniej umie.

Nie robi żadnej z tych rzeczy.

- Miałeś mi mówić o wszystkim... - szepcze ostatecznie, smakując po chwili resztek czerwonego wina z ust Jooheona, który wciąż ma na sobie ten biały garnitur, ulubiony bruneta. – Obiecałeś – stwierdza jeszcze, kiedy ich wargi ponownie się rozłączają, dając im kilka sekund na oddech.

- Wiem, wiem, słodki – odpowiada Jooheon, równie cicho. – Ale czasami to trudniejsze, niż myślisz – dodaje, przesuwając czuje kciukiem po policzku Minhyuka, z rozdzierającym się sercem obserwując, jak drugi płacze bezdźwięcznie, tuż na jego oczach.

I przez niego.

- Nie sądzisz, że to zbyt mało? – dodaje szybko, powstrzymując drżenie głosu i serca, wywołane emocjami oraz nieoczekiwanym pocałunkiem, o który w ogóle nie prosił, bo wprawił jego wnętrze w tylko większy bałagan.

- Przestań – ucina szybko, nie wiedząc, co innego powiedzieć. – Nie mów tak – mówi jeszcze, prawie desperacko, rozumiejąc zbyt dobrze, jak wiele zrobił źle, jak wiele chciałby naprawić.

- Ale to prawda, honey – Minhyuk znów ociera się barwą głosu o tą sfrustrowaną, stworzoną z dźwięków łamanych serc koronkę oplatającą mu emocjami każdą wypowiadaną sylabę. – To nie wystarczy, nie tym razem – choć ledwo mówi te słowa, wie, że działają aż zbyt dobrze.

Jooheon sam zaczyna tracić kontrolę nad sobą.

- Przepraszam – stwierdza nagle, zupełnie tak, jakby właśnie odkrywał przed drugim całe swoje wnętrze, co częściowo jest prawdą. – Przepraszam – powtarza jeszcze, ponownie wędrując palcami po skórze policzka bruneta, muskając go z taką uczuciowością, że Minhyuk byłby w stanie wybaczyć mu już w tej sekundzie.

Ale nie może tego zrobić. Ani jemu, ani sobie.

- Rozumiem – stwierdza jedynie, chłodno, acz nie kryjąc łez, wciąż zdobiących jego lica, niczym krople deszczu robiły to obecnie z szybami pomieszczenia. – Mimo to nie mogę ich jeszcze przyjąć. Potrzebuję czasu.

- Ile? – głos Jooheona jest zachrypnięty od emocji, przepleciony taką mieszanką żalu, gniewu do siebie samego i zupełnego poddaństwa pewnym czarnym scenariuszom, że słuchanie go tylko mocniej łamie serce Minhyuka, który z ledwością pozostaje przy swoim.

- Nie mam pojęcia – odpowiada szczerze po chwili. – Może kilka dni, może tygodni. Nie wiem – kończy, zarysowując całą porcelanową ideę drugiego, że cokolwiek mu jeszcze obecnie zostało.

Niektóre błędy były najwyraźniej zbyt duże.

- Ah tak... - stwierdza, trochę bardziej do siebie, niż do bruneta, wciąż topiącego się boleśnie pod jego dotykiem. – W porządku. Odejdź na jak długo chcesz. Tylko obiecaj mi kilka rzeczy – dodaje, wiedząc, że inaczej nigdy nie puściłby go wolno.

Nawet, jeśli teoretycznie miał wrócić. Skąd mógłby być tego pewien? Nawet jeśli to stało się obecnie jego jedyną nadzieją, jedyną kwitnącą w myślach różą, którą mógł podziwiać.

- Dlaczego miałbym, skoro ty nie mogłeś zrobić tego samego dla mnie? – odpiera Minhyuk, krusząc pozorną linię obronną drugiego, rozsypując na kawałki ich uczucia wobec siebie.

- Bo chciałem cię chronić – szepcze Jooheon drżąco, nie wiedząc już, czy ma to jakikolwiek sens.

- I widzisz, jak ci wyszło – odpiera brunet, trochę brutalniej, ale przy wypowiadaniu tego wplata swoje szczupłe palce w blond kosmyki drugiego, próbując nadać im choć odrobiny łagodności. – Mój drogi Joo... zobacz co zrobiłeś – jego głos nie brzmi jak jego, ale ma to gdzieś, obserwując tęczówki drugiego i zdając sobie sprawę, że oboje bardzo cierpią.

Bardziej, niżby chcieli.

Jooheon kiwa jedynie głową, niezdolny do słów po usłyszeniu znanego sobie zdrobnienia z ust Minhyuka. Na moment zatapia się po prostu w ulotnym kontakcie, w zapachu i dotyku drugiego. Ma wrażenie, że mógłby ich tak tutaj zatrzymać na zawsze, tak długo, aż wszystkiego by nie wyjaśnił.

Ale nie posiada takiej mocy. Chociaż oddałby za nią obecnie wszystko.

- W każdym razie... - zaczyna dopiero po kilkunastu sekundach, wypełnionych oddechem, łzami i ramionami zamykającymi w sobie kruchą sylwetkę bruneta. – Obiecasz mi? – pytanie przecina powietrze niczym skrzydła motyla, subtelnie acz znacząco, powodując poruszenie w ich ciałach.

- Postaram się – stwierdza ostatecznie Minhyuk, starając się trzymać w ryzach emocje.

- Powiedz mi, że będziesz o siebie dbał. Że będziesz bezpieczny. Że nie będziesz się pakował w żadne szemrane sprawy. Po prostu... bądź swoim stróżem, skoro ja nie będę mógł – zakańcza, uśmiechając się przy tym smutno i wywołując tym gestem kolejne kilka łez w oczach Minhyuka.

Będzie tęsknił za tym mężczyzną, jak słońce za księżycem, każdej nocy gotowe umrzeć, by pozwolić drugiemu oddychać.

- Oczywiście. Myślę, że dam radę to zrobić – w oczach ma małe iskierki, zupełnie podobne do tych, które zwykli dzielić między sobą tak naturalnie i bez żadnego bólu. Obecnie przypominają im jedynie, co właśnie tracili, choć możliwie, że nie na zawsze.

Aczkolwiek skąd mieliby mieć pewność.

- Na pewno? – pyta jeszcze Jooheon, chcąc w pełni zostać przekonanym.

- Tak, zaufaj mi. Ten ostatni raz – mówi cicho.

- Nigdy nie zamierzałem przestać – ucina mu Jooheon, zbliżając usta do czoła Minhyuka i składając na nim tęskny pocałunek odrzucanego kochanka. Drugi już mu nie odpowiada, jedyne, na co się zdobywa to krótkie spojrzenie, tęczówki pełne takich uczuć, że mogłyby rozerwać Jooheona na skrawki jego egzystencji i porzucić go w takim stanie na podłodze pod nimi.

Co w pewnym sensie właśnie się zdarzyło.

Gest ten ostatecznie daje brunetowi pozwolenie do odejścia, z którego korzysta już kilkanaście minut później, pakując niektóre swoje ubrania w cichym łkaniu, przerywanym słodkimi słowami Jooheona, które wcale mu nie pomagają, ale nie ma już siły czegokolwiek mu powiedzieć. Żegnają się krótko, prawie chłodno.

A potem oboje pozwalają swoim sercom poczuć, jak to jest być złamanymi.

Minhyuk przechodzi przez próg, trzęsąc się od całej rozmowy, od usłyszanych zdań i wszystkich wizji krzyczących mu w głowie. Odchodzi jednak, dla własnego dobra. Na tyle daleko, by mógł spędzić wieczór zawinięty w jedwab, swój smutek, łzy, oraz muzykę klasyczną. By mógł porządkować myśli i zastanawiać się jakim cudem pozwolił sobie na miłość do tego człowieka.

Jakim prawem oddał się w ręce mężczyzny, który ma krew na rękach.

Jooheon za to spędza noc w towarzystwie whiskey, muzyki starych winylów, otoczony zapachem rzadko palonego tytoniu, próbując w jakiś sposób zapomnieć o bólu, o odległości i dystansie, jaki sam sobie zbudował.

Oddając swoje całe, brudne ja, w delikatne dłonie sztuki, która miała go uleczyć.

Niestety najwyraźniej również swoim kosztem.

×

Odłamki szkła na ziemi odbijają jego szyderczy uśmiech i czy tego chce, czy nie, widzi go również w plamach krwi na podłodze, których źródła nie potrafi nazwać. Ale nie chce, nie zastanawia się nad tym wcale, bo jedyne, co ma w głowie, to sylwetkę Hyungwona, ubraną w najpiękniejszą bieliznę świata, okrytą jedynie cienkim płaszczem, przywiązaną do krzesła przed nim o zapłakanych policzkach i oczach opuchniętych od strachu. Jego tęczówki błagają go o cokolwiek, a Hoseok stoi bezsilny, bo nie może zrozumieć, czemu wcześniej widział w nich zdziwienie swoim pojawieniem się.

A potem rozumiał już tylko co raz więcej, z każdą mijającą sekundą oglądania tego, co rozgrywa się przed nim.

Na opuszkach palców wciąż ma resztki ciemnego tuszu, pozostawionego dla niego na specyficznym liście, który odnalazł w swojej posiadłości. Ostre pismo, przypominające grację kruków frunących po niebie wypełnionym burzowymi chmurami, gotowymi na spektakl piorunów wciąż odbija się w kątach jego myśli, niczym przekleństwo. Nie potrafi jeszcze stwierdzić, czy w pełni wie, co robić, by wszyscy wyszli z tego cało.

O ile to w ogóle możliwe.

Za paskiem spodni czuje chłód swojego pistoletu, która przeszywa każdą jego komórkę w cichej prośbie o użycie. Nie chce jednak psuć wrażenia, że przyszedł nieuzbrojony. Nie ma ku temu żadnych dowodów widocznych gołym okiem, ale może chociaż sprawiać potrzebne pozory.

Chociaż tyle.

Mimo, że najchętniej oglądałby już Yongguka jako martwą postać zdobiącą jasną posadzkę. Zapewne z resztą z niezwykłą subtelnością, bo nie ukrywa, że ten zapewne nawet bez życia wyglądałby niczym najciemniejsza z wizji obłąkanych artystów.

Z pewnością piękna, aczkolwiek ciężka do interpretacji przez zwykłego człowieka.

Milczenie prawie dusi przynajmniej dwie osoby znajdujące się w pokoju. Palce Hyungwona drętwieją powolnie, wystawione na zbyt brutalne więzy grubych sznurów. Ostrze Yongguka wciąż znajduje się niebezpiecznie blisko jego szyi, a oddech przeszywa powietrze zbyt blisko jego ucha. Umysł ma wypełniony przerażeniem, chęcią ucieczki, paraliżem oraz obrazek Hoseoka.

Bo jednak przyszedł. Dla niego. I z jakiegoś powodu wyglądał, jakby zamierzał ozdobić jego oprawcą ściany pomieszczenia. Co w pewnym sensie daje Hyungwonowi nadzieję, iż istnieje iskierka prawdopodobieństwa, by ten jeszcze zobaczył następny poranek.

Być może nawet razem ze swoim mężczyzną.

Rozchyla wargi z nagłym oddechu, kiedy ostrze przybliża się jeszcze mocniej, prawie raniąc skórę. Wzrok Hoseoka może zabijać, a odpowiedź tęczówek Yongguka – posyłać do piekieł. Oboje mierzą się ze sobą, jakby walka wcale nie polegała na tym, by odebrać sobie życia, a pokiereszować duszę samymi jedynie spojrzeniami.

- Myślę, że twoja obecność tutaj nie była wyczekiwana – mówi ostatecznie Yongguk, sprawiając, że każda sylaba lizała atmosferę w pokoju niczym płomień zapalniczki papierosa, którego właśnie wypalał, trując nie tylko siebie, ale i wszystkich obecnych.

W tym jednak jest najlepszy.

- Lubię zaskakiwać – odpowiada Hoseok spokojnie, choć jego oczy opowiadają inną historię. – Mógłbym powiedzieć to samo o tobie w moim domu – dodaje po chwili, obracając dłonią jeden z pierścieni na palcu.

Z wizerunkiem smoka.

- Zdążyłem dostrzec – odpiera tylko Yongguk, zmieniając uśmiech w obojętny wyraz. – Nie ja jednak chyba czuję się zaskoczony – mówi jeszcze, zerkając na Hyungwona i odsuwając broń od jego skóry, dając mu przestrzeń do śmielszego oddechu.

- Nie obchodzi mnie on – syczy Hoseok i słowa te łamią wszystko, co tylko możliwe w jasnowłosym, zostawiając go z gasnącymi iskrami w oczach, które kieruje wprost na mężczyznę przed sobą, w złudnej nadziei, że się przesłyszał.

Znajduje w nim jednak tylko pustkę i złość kierowaną na swojego wroga. Nic poza tym. Zastanawia się, czy nie lepiej byłoby jednak obecnie umrzeć, nie zdając sobie sprawy, że wypowiedzenie tych słów kosztowało Hoseoka cholernie dużo.

Może nawet całą odwagę, jaką miał.

- Ah tak? – podpytuje Yongguk. – Więc zapewne uszkodzenie go nie będzie problemem, co? – dodaje, wyjmując papierosa z ust i gasząc go tuż na oparciu krzesła jasnowłosego.

- Żadnym – ciągnie Hoseok, idąc w kłamstwo. – Ale nie będzie też koniecznie. Zrobię, co będziesz chciał. Nie chodzi tu o niego, tylko o interesy. O moje imię. Możesz równie dobrze go rozwiązać – kończy, nie zerkając nawet raz na Hyungwona, który patrzy tylko w dół.

Kryjąc załzawione oczy.

W odpowiedzi pokój wypełnia urywany śmiech Yongguka, trochę zbyt śmiały, ale również dziwnie wolny. Jakby nie powstrzymywał się wcale, ani nikogo nie grał.

- Jesteś jednak zbyt przewidywalny – dopowiada, wyjmując kolejnego papierosa. – Naprawdę sądzisz, że go puszczę? Gdybym chciał, już bym to zrobił – kontynuuje, zatapiając się w szarości dymu wypełniającej jego płuca słodką śmiercią.

- Nie mówię, że nie – odpowiada, równie spokojnie, trzymając wszystkie ujadające psy swoich myśli na grubych smyczach, by te nie zjadły drugiego żywcem. – Nie wiedziałem jednak, że lubisz wykonywać rzeczy tak... bezsensowne – dokańcza, przechodząc krok dalej, robiąc pierwszy czyn zmniejszający jakkolwiek odległość między nimi.

- Myślisz, że z tobą pogrywam? – Yongguk unosi brew i trzymając tlący się papieros w ustach podchodzi do Hoseoka na odległość paru metrów, łamiąc wszystkie zasady i spogląda na niego tak wyzywająco, że drugi ma ochotę złamać go w pół.

Powstrzymuje się jednak na rzecz czegoś innego.

Nie widać bowiem nawet, kiedy wyciąga broń zza paska i rozprostowuje ramiona, celując prosto w Yongguka, który zdaje się być tym posunięciem kompletnie niewzruszony. Jedyne, co robi, to kolejny krok, a jego uśmiech tylko się poszerza. Potem kolejny. Ostatecznie kończy swoim jabłkiem Adama tuż przy wylocie lufy pistoletu.

Mówiąc wzrokiem Hoseokowi, że może się czuć wolny do oddania strzału.

Czego ten nie robi, zszokowany tym, co widzi. W życiu nie doświadczył spotkania z kimś tak śmiało przekraczającym granice między życiem a śmiercią, jakby i jedno i drugie nie miało kompletnie żadnego znaczenia. Oddycha płytko, by nie dać po sobie poznać ani jednej oznaki zbicia z tropu, jednocześnie skupiając całą uwagę na mężczyźnie przed sobą, zasłaniającemu mu kompletnie widok Hyungwona.

Którego porcelanowa egzystencja dawno już przestała lśnić, rozkruszona słowami powiedzianymi tego wieczoru.

- Strzelaj – szepcze Yongguk, a Hoseok specjalnie poprawia lufę, jakby faktycznie zamierzał to zrobić.

I nie wie, czemu się waha.

- Ale wtedy – zaczyna Yongguk. – Nigdy już go nie zobaczysz – stwierdza, sprawiając, że Hoseok marszczy brwi.

Dopiero po chwili bowiem dostrzega czerwony punkt rozproszony po nieco falowanych włosach Hyungwona, oznaczający tylko jedno.

Wystarczyło słowo by ta czerwień zamieniła się w tą znacznie gorszą, niemalże bordową, przypominającą o tym, jak kruche jest istnienie i jak prosto je komuś odebrać.

Słowo, by odpowiednio wyszkolony snajper wystrzelił z odległości niemalże dwustu metrów, przez szyby pomieszczenia, aż do celu. Tak szybko, że nie zdążyłby nawet mrugnąć.

Hoseok opuszcza więc broń, przegrany, ledwo mogący pojąć, co właściwie się dzieje.

A potem w ułamku sekund zmienia ekspresję.

I strzela. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top