29

"Nie bój się dużego kroku. Nie pokonasz przepaści dwoma małymi." 

D.L George

~~~

Joshua

~~~

Gwen odlatywała co kilkanaście sekund. Odzyskiwała i traciła przytomność. Wirus zabijał ją od środka, a ona wciąż walczyła. Złamana miednica również dawała znaki. Jeśli jej organizm wyleczy się z HvEvR, to nie będzie mogła chodzić przez długi czas, a to wyniszczy ją psychicznie. Siedziałem przy niej non stop, wpatrując się w jej twarz. Wszystko szło dobrze, to dlaczego akurat ona musiała iść do sali treningowej, wiedząc, że nie jest sprawna, bo to z czym walczymy, jest w środku niej? Czy ona miała myśli samobójcze? 

-Wiesz co, Collins? Wkurzasz mnie. Mam niesamowitą ochotę, żeby cię udusić. Ale tego nie zrobię, wiesz? A dlaczego?- prychnąłem.- Bo zależy mi na tobie. Czuję do ciebie więcej, niż myślałem, że mogę czuć.  Ale ci tego nie powiem nigdy, gdy będziesz przytomna- zaśmiałem się cicho. -I tak umrzemy. Pewnego dnia. Ty pewnie skończysz z jakimś przystojnym brunetem i z dwójką, może trójką dzieci, będziesz się spełniała w twoim wymarzonym zawodzie albo wstąpisz do wojska. Ja będę miał żonę, blondynkę, jedno dziecko zapewne, umrę szybciej, pewnie zachoruję na coś, bo skoro daję radę podczas wirusa, to los mi się przeciwstawi i podstawi mi coś innego. -Uśmiechnąłem się pod nosem. 

-En... Enzo...- Gwen zaczęła mamrotać pod nosem i niespokojnie się wierzgać. 

Jej parametry życiowe zaczęły podskakiwać. Wszystkie maszyny zaczęły wydawać donośne piski. Zacząłem krzyczeć. Przy windzie był jeden od Wrighta, który przez windę zawołał resztę. Dobiegli. Nastała cisza. Maszyny oznaczały koniec pracy organizmu Gwen Collins. Nagle dziewczyna się podniosła, a maszyny dalej nie dawały żadnych oznak. Collins zaczęła krzyczeć. Wyłapałem pojedyncze słowa, że się pali. Od środka. Płomienie. Rozsadzanie. 

-Odsuńcie się- powiedziała Harper, rozkazując zabójcom odejść za drzwi.- Zamknijcie drzwi- nakazała, a następnie spojrzała prosto w moje oczy.- Nie żyje. 

-Dzięki za przypomnienie- warknąłem.- Collins, jeśli to ty, to spójrz w moje oczy- zwróciłem się do dziewczyny. 

Zero reakcji. Odliczyłem pięć sekund. Ciało Gwen bezsilnie opadło na stół, a ręka opadła poza stół. Chwyciłem jej dłoń. Przyłożyłem palec do wewnętrznej strony nadgarstka. 

-Ma tętno- wydukałem, patrząc niedowierzająco na aparatury, a następnie na Wrighta. 

-A więc to prawda- szepnął, podchodząc do mnie. - Mutant- powiedział ze strachem w głosie. 

-Co z nią zrobimy?- zapytała Harper. 

-Zamkniemy ją w izolatce- powiedział słabo Enzo, ciągnąc nerwowo za włosy. -Joshua, zadzwoń do Sophii. Musimy się naradzić- nakazał, chodząc od ściany do ściany. Zatrzymał się i podniósł palec do góry. -Badania. Trzeba pobrać jej krew. Nie dopuszczać do niej nikogo poza nami. Będzie chciała Alexa. On przede wszystkim nie może jej zobaczyć. Ona mu namiesza w głowie. 

-A tobie nie namiesza?- prychnęła blondyna.- Ty jesteś w niej ślepo zapatrzony. 

-Nie- syknął.- Nie namiesza. 

-Wydaje mi się, że w tej sytuacji najlepiej będzie jak ja i Harper będziemy mieli do niej dostęp- powiedziałem, patrząc na ciało Collins. -May chce ją zabić. A ty, Wright, kochasz ją, więc będziesz bał się sprawić jej ból. 

Przytaknęli mi. W ciszy Harper otworzyła drzwi i gestem dłoni kazała odsunąć się zabójcom. Razem z Wrightem przenieśliśmy Gwen na łóżko szpitalne i wyjechaliśmy z pomieszczenia. Nie spojrzałem nikomu w oczy, gdy wyszedłem razem z ciałem dziewczyny. Za nimi szła Harper, która wzięła trójkę chłopaków, by nieśli sprzęt. Enzo otworzył pomieszczenie z szybą na korytarz, a następnie tam weszliśmy. Zabezpieczyliśmy łóżko, a następnie podłączyliśmy Collins do przyrządów medycznych. Wszyscy odeszli spod "nowego apartamentu" blondynki i zostałem sam z Wrightem. No i z Gwen, jeśli liczyć półżywą osobę. Chciałem wyjść, nie patrzeć na nią, bo każde spojrzenie sprawiało mi ból, wewnętrznie płonąłem, ale chłopak złapał mnie za ramię. 

-Jesteśmy obaj za to odpowiedzialni- szepnął, patrząc na mnie w napięciu. 

-Wiem, Wright. Obaj- mruknąłem, a następnie wyszedłem z pokoju. 

Skierowałem się prosto do windy, powtarzając sobie w głowie dwa zdania jak mantrę. Nie załamuj się. Jest silna. Nie załamuj się. Jest silna. Wszedłem do klatki, nacisnąłem przycisk i poczułem szarpnięcie w górę. Zatrzymała się, a ja wyszedłem. Wyszedłem z rezydencji i usiadłem na schodach. Wyciągnąłem telefon i wybrałem numer do Sophii. Szybko odebrała. 

-Przyjdź tutaj. Mutant- powiedziałem głucho. 

-Zabrać ze sobą resztę?- spytała. Po głosie i po szmerach w tle usłyszałem, że zaczęła się pakować. Zupełnie jakby wiedziała. 

-Możesz zabrać. Każde wsparcie będzie nam potrzebne- mruknąłem i się rozłączyłem. 

Musiałem zadzwonić jeszcze do wolnych zabójców. Albo wysłać kogoś do nich. Wstałem i wszedłem z powrotem do rezydencji. Gdzie może być ten przeklęty Adam Franco?

-Czy ty myślisz, Franco, że to odpowiedni moment, żeby teraz iść do Wrighta i zajebać mu sadzonkę zielska? 

Kuchnia. Skierowałem się w tamtą stronę i oparłem się o framugę drzwi. Przede mną, wokół stołu, stała grupka chłopaków i zagorzale o czymś dyskutowali. Jak się domyśliłem po tamtej wypowiedzi to chodziło o kradzież "środków dopomagających" Enza. 

-Czy wy serio nie wiecie, że on teraz nic nie zauważy?- warknął chłopak. 

-A czy ty serio nie wiesz, że nie można wykorzystywać chłopaka, który możliwe że traci ukochaną?- smarknąłem, czym cała uwaga chłopaków była skierowana na mnie. 

-A od kiedy z ciebie taki dobry Samarytanin?- warknął Franco. 

-Od wtedy, kiedy zobaczyłem w jakim stanie jest Collins. Też ją widzieliście na korytarzu. Nie jest dobrze- mruknąłem.- Franco, musisz iść do wolnych zabójców- powiedziałem. 

-Do tych przybłęd?- warknął Riley. 

-Te przybłędy wiedzą więcej od was- warknął Adam. 

-A skąd to wiesz?

-Bo jestem, kurwa, jednym z nich- warknął znowu.- Przyjdę ze wszystkimi- powiedział, patrząc na mnie, a następnie wyminął mnie w drzwiach. 

Nastała cisza. Chłopacy patrzyli na mnie w skupieniu. 

-Gdzie Alex?- spytałem. 

-Tutaj. 

Przy stole siedział młodszy "brat" Collins. Był przeraźliwie blady, a jego oczy błądziły nieprzytomnie po wszystkich zgromadzonych. Podszedłem do niego. 

-Chodź ze mną. 

Chwyciłem go za bluzę i wyprowadziłem z kuchni. Zjechaliśmy na dół windą, a następnie poprowadziłem go wzdłuż korytarza. Stanęliśmy koło Wrighta przy szybie. 

-Widzisz ją?- spytałem, wskazując na nią palcem.- Ona się nie podda, więc ty też nawet nie próbuj. Wiem, że byliście cholernie blisko i przeżywasz to gorzej od wszystkich, wiem o tym. Ale pomyśl sobie o tym, co ona by chciała w takiej sytuacji. 

-Kazałaby mi się uspokoić i spiąć dupę- szepnął. 

-No właśnie. A ty co robisz? 

-Przejmuję się. 

-Więc wyrzuć z głowy te wszystkie myśli. Nie daj sobie wejść na głowę. Musisz być silny, młody, rozumiesz?- Chwyciłem go za bluzę. -Dla niej, rozumiesz?- Potrząsnąłem nim. 

-Czemu nie zmienił jeszcze opiekuna?- spytał Enzo, patrząc na nas z niezrozumieniem. 

-Bo dotykam go przez bluzę, pacanie- warknąłem. 

-Ale... Pierwszy raz też był dotknięty przez bluzę i złapał kontakt z opiekunem. 

-Młody, miałeś już opiekuna?- spytałem, patrząc na niego w szoku. Nie odpowiadał, wpatrywał się w dziewczynę. -Kto go znalazł? 

Nie odpowiedzieli tylko wpatrywali się w szybę. Kurwa. Gwen była zarówno zabójcą, jak i opiekunem. Była pieprzonym mutantem i nic nie było w stanie temu zaprzeczyć. 


~~~

jejku, cały rozdział pisany oczami Josha, to było dla mnie wow 

i co do kurwy collins 

zaczynają sie problemy opiekunów ojej 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top