13. Tak blisko śmierci

Trzeciego dnia przestało być spokojnie.

Na Jowisz zaczęli przybywać Trybuci, niektórzy już mocno poranieni. Moim dotychczasowym celem było ukrywanie się i starałam się tego dopilnować. Jak na razie na Arenie zostało jeszcze szesnastu Trybutów, wliczając w to mnie i Prince'a.

Czternastu przeciwników, którzy na mnie czekają.

Rano ktoś przemknął niedaleko mnie, nie zwracając na mnie uwagi. Zaraz za nim pobiegł ktoś drugi. Może to któraś z par chciała jak najszybciej oddalić się od Ziemi i czyhającej na niej niebezpieczeństwach.

Później przybył Naveen - poturbowany i przestraszony. Już podczas treningu zauważyłam, że bez Tiany czuje się nieswojo. Po jej śmierci nie obstawiam, że wygra Igrzyska.

Chłopak chodził wokoło, rozglądając się i dysząc. Ledwo człapał, ale raczej nie miał zamiaru usiąść. Nagle zauważył mnie. Jego oczy zabłyszczały. Wyciągnął nóż i zaczął biec w moją stronę.

Zerwałam się na równe nogi i popędziłam w kierunku Marsa. Kątem oka zauważyłam podążającą w stronę Naveena dziewczynę. Dzięki długiemu, czarnemu warkoczowi, ciemnej skórze oraz charakterystycznemu łukowi rozpoznałam w niej Pocahontas.

Nie oglądałam się. Wpadłam na most i biegłam dalej, czując przy uszach głośny, szybki puls. W podświadomości wiedziałam, że Naveen jest zbyt osłabiony, aby mnie dogonić. Szybko pomyślałam jednak, że Pocahontas nawiązała z nim sojusz i może zaraz mnie zaatakować.

Przebierałam nogami tak szybko, że w końcu musiało się to stać - potknęłam się w zasadzie o... nic. Runęłam na most, szorując sobie nieosłonioną twarz. Moje ciało błagało, żeby już nie wstawać, ale rozum wygrał - podniosłam się, głęboko oddychając. Kręciło mi się w głowie, więc musiałam złapać się barierki ze sznura. Spojrzałam niepewnie w stronę Jowisza i zdążyłam zauważyć, jak Naveen upada ze strzałą Pocahontas w sercu, rozlega się huk armaty, a po chwili do Indianki podbiega złotowłosy John i obejmują się szybko.

Po tym wydarzeniu ocknęłam się i zaczęłam biec dalej, lekko się zataczając, ale nie tracąc tempa.

Gdy po całych latach świetlnych dotarłam na Marsa, marzyłam jedynie o odpoczynku i o łyku wody. Albo dwóch. Albo dziesięciu.

Moim problemem było to, że Bozia dała mi szybkość, a poskąpiła wytrzymałości.

Rozejrzałam się w poszukiwaniu innych Trybutów. Mój wzrok natrafił na leżące i zwijające się z bólu ciało. Po kilku sekundach rozpoznałam w nim Belle. Dziewczyna spojrzała na mnie z dość daleka, ale dostrzegłam w jej brązowych oczach złość i żal. Biedaczka, była tak pewna siebie i swojej ekipy.

Wtedy to do mnie dotarło. Wzdrygnęłam się. Nie to, że ktoś musiał ją zaatakować i zapewne był w pobliżu, to jeszcze jej sojusznicy mogli się pojawić w każdej chwili. W porównaniu z Beastem, Quasimodo i Esmeraldą jestem małą, kruchą dziewczynką.

"Okay, serce" - pomyślałam - "Wytrzymaj jeszcze chwilkę, dosłownie chwilkę".

Zdesperowana, zaczęłam szukać jakiegoś bezpiecznego miejsca. Zdawałam sobie sprawę, że w tych okolicach powinno być dużo Trybutów. Chyba, że wszyscy pouciekali.

Za sobą usłyszałam kolejny w tym dniu huk armaty. Zostało jeszcze dwunastu przeciwników, w tym ci najstraszniejsi.

Gdy w końcu gdzieś usiadłam i uspokoiłam oddech, zaczęłam myśleć o Herkulesie. O tym, kto go zabije, jeśli to możliwe. Właściwie, to nie jest herosem. Jest tylko chłopakiem, takim samym jak inni, tyle tylko, że otrzymał od Kapitolu bonusową siłę. Lecz czy siła to wszystko...?

***

Aż do zmroku słyszałam różne odgłosy, tupot, krzyki i ciężkie oddechy. Na szczęście nie musiałam z nikim walczyć. Siedziałam, mimo woli wytężając wszystkie zmysły. Trochę się napiłam i najadłam, ale oczywiście nie zaspokoiłam swoich potrzeb w całości. Tak bardzo pragnęłam dostać się do Rogu Obfitości. Zapewne strzegł go Hercules z Megarą.

Właśnie wtedy, gdy o nich pomyślałam, usłyszałam niebezpiecznie niedaleko od siebie kobiecy, ostry głos. Było w nim coś takiego, że włosy stawały dęba. Oczywiście kojarzyłam go, ale za nic nie mogłam go rozpoznać.

- Chodź, sprawdzimy jeszcze tamtą część i możemy wracać - poinformował Głos.

Szczęk, tupot. Oddechy.

Wcisnęłam się w jakąś śmierdzącą szczelinę najgłębiej, jak się dało. Starałam się zachować spokój, ale nigdy nie wychodziło mi to w stresujących sytuacjach.

- Jestem już zmęczony tym wszystkim - odezwał się drugi Głos.

Z przerażeniem uświadomiłam sobie, że należy on do Herkulesa. W jednej sekundzie stałam się spłaszczoną, bladą galaretą.

- Zachowujesz się jak dzieciak - syknęła Megara.

Byli tak blisko mnie. Wiedziałam, że zaraz mnie zobaczą.

Właśnie wtedy, gdy poczułam, jak wnętrzności podchodzą mi do gardła, rozległ się hymn Kapitolu, a fragment nieba pojaśniał.

Ukazały się zdjęcia Naveena i Belle.

"Zaraz do nich dołączę" - pomyślałam ze zgrozą.

Gdy nareszcie zapadła cisza, Hercules odchrząknął.

- Chodź, idiotko - mruknął. - Nie wystarczy ci jedna ofiara na dzień?

- Nie będę tak długo czekać, frajerze - odpowiedziała Megara. - Ale dobrze, wracajmy już. Może napotkamy kogoś po drodze.

Odeszli, a ja jeszcze długo nie mogłam uwierzyć w to, jak kolejny raz uniknęłam śmierci.

___________________

Przepraszam za dłuższą przerwę w publikowaniu rozdziałów. Nie miałam na to ochoty ani czasu, poza tym wyjechałam na ferie, gdzie nie miałam dostępu do komputera. Mam nadzieję, że o mnie nie zapomnieliście ;)

Pozdrawiam,

Alex098123



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top