11. Ofiary Rogu Obfitości

Pędziłam najszybciej, jak mogłam. Po drodze chwyciłam nóż i pełny termos. Nachyliłam się po namiot, ale czerwonowłosa Ariel była szybsza. Przemknęła przede mną, wciskając zwiniętą zdobycz pod pachę i popędziła dalej.

Odetchnęłam z ulgą, że nie musiałam z nią walczyć. Trudno, obędę się bez namiotu.

Ruszyłam w stronę czarnego plecaka, przy którym na szczęście nikogo nie było. Zarzuciłam go na plecy i szybko się rozejrzałam. Niemal w środku Rogu Obfitości leżał piękny łuk ze strzałami. Poczułam, że muszę go zdobyć.

Moje serce biło jak szalone, a nogi powoli robiły się miękkie, ale biegłam nadal, chyba szybciej niż kiedykolwiek w życiu. Ktoś przemknął obok mnie, specjalnie lub niechcący popychając mnie na tyle mocno, że straciłam równowagę i zrobiłam fikołka. Zanim się podniosłam, stanęła nade mną Jasmine z piorunami w oczach i wielkim tasakiem w dłoniach. Całe życie przeleciało mi przed oczami, gdy nagle z brzucha dziewczyny wyłoniło się jakieś ostrze, Trybutka zalała się krwią i upadła na ziemię.

Skoczyłam na równe nogi i spojrzałam na swoją wybawicielkę. Kida wyjęła zakrwawioną włócznię z ciała Jasmine i uśmiechnęła się do mnie szybko. Odwzajemniłam uśmiech.

Moja sojuszniczka.

Nie było czasu na rozmowę. Kida pognała w przeciwną stronę, niż zamierzałam, więc wiedziałam, że raczej nikt więcej nie uratuje mi życia. Na szczęście udało mi się dotrzeć do Rogu i chwycić łuk. Przeleciał nade mną jakiś nóż, ale nawet mnie nie drasnął. Kątem oka zauważyłam wielkie, włochate cielsko, które mogło należeć tylko do Beast'a, pędzące wprost na mnie.

Zaczynałam tracić siły, serce niemal podchodziło mi do gardła, ale nieustannie biegłam co sił w nogach. Beast był szybki. Zbliżał się coraz bardziej, chociaż oddalałam się od Rogu. Może zależało mu na moich łupach, a może akurat zachciało mu się mnie zabić, nie wiem. W każdym razie wiedziałam, że ta bestia pokona mnie gołymi rękami. Obejrzałam się na chwilę i zdążyłam zauważyć, jak jakiś wielki, umięśniony trybut rzuca się z boku na Beast'a i zaczynają walczyć. Po chwili uświadomiłam sobie, że to Hercules.

Sama jego obecność mnie przerażała, co dodało mi sił do dalszego biegu. Dotarłam do wiszącego mostu. Jakie to szczęście, że ta oryginalna makieta Układu Słonecznego jest nieruchoma. Zaczęłam pędzić w stronę Marsa, od którego dzielił mnie około kilometr, może trochę mniej.

Nigdy nie byłam dobra w biegach długodystansowych, więc zaczęłam poważnie się obawiać, że nie wytrzymam. Poza tym słyszałam, że ktoś biegnie za mną, a za jedną z wielu średniej wielkości skał na Czerwonej Planecie dostrzegłam ruch. Zaczęłam rozpaczliwie błagać Boga, żebym nie musiała już z nikim dzisiaj walczyć. I żebym spotkała całego i zdrowego Prince'a. O tak, żebym spotkała Prince'a.

Wbiegłam na skalistą powierzchnię Marsa i odważyłam się obrócić. Biegła za mną Cinderella. Zatrzymałam się na chwilę, przecież to nasza sojuszniczka. W opłakanym stanie, tak, jak się spodziewałam. Była niemal cała we krwi i zataczała się, ale dzielnie biegła. Gdy była już przy mnie, podała mi kawałek mięsa i jakąś bardzo malutką buteleczkę, może pięciomililitrową, napełnioną przezroczystym płynem.

- To wszystko, co udało mi się zdobyć - załkała. - Przepraszam.

- Chodź, musimy się oddalić, zaraz zaczną tą przybywać inni trybuci.

- Ja umrę - wychrypiała Cinderella. - Umrę za chwilę i wiedziałam, że tak będzie, dlatego postarałam się przynajmniej o coś przydatnego dla ciebie i Prince'a, bo byliście tacy dobrzy i mili.

- Daj spokój, wyliżesz się - warknęłam, pomagając jej iść w stronę kolejnej planety, która wydawała się znajdować tak cholernie daleko, i to za pasem planetoid. Jeszcze trochę się pomęczę, ale na Jowiszu będę bezpieczniejsza.

- Nie ciągnij mnie za sobą, Snow!  - Cinderella wyrwała mi się i osunęła na ziemię. - Zostaw mnie tutaj, błagam. Chciałabym tylko powiedzieć... W tej buteleczce jest silna trucizna. Schowaj ją na czarną godzinę. Jeśli wylejesz ją na grot strzały i trafisz kogoś, ten umrze od razu, nawet, jeśli będzie to Beast, Tarzan albo Hercules... Rozumiesz?

- Rozumiem - odpowiedziałam. - Nie mam serca ciebie tu zostawiać.

- Jeśli będę martwa, nie będziesz miała po co mnie ciągnąć. - Cinderella uśmiechnęła się krzywo i położyła się na skalistej powierzchni. - Powodzenia, Snow.

- Co ty... - zaczęłam, ale dziewczyna wzięła jakby ostatni haust powietrza, zamknęła oczy i po dwóch sekundach usłyszałam huk armaty.

Równie dobrze mógł to być ktoś z Rogu Obfitości, ale...

- Dziękuję, przyjaciółko - wyszeptałam, uświadamiając sobie, że nie zrobiłam tego wcześniej, po czym udałam się szybkim krokiem w stronę Jowisza, bo cóż innego miałam robić.

Na szczęście większość trybutów walczyła dzielnie przy Rogu, ewentualnie została na Ziemi albo pobiegła na Wenus, w każdym razie nikt mnie nie gonił i nikt na mnie nie polował. Przeszłam most mierzący może ze trzy kilometry, Pas Planetoid okazał się nie taki zły - oberwałam tylko kilkoma małymi skałkami, przed większymi udało mi się uchronić. Dotarłam na wielkiego Jowisza. Powierzchnia tam była dziwna i miękka, czułam się nieswojo, poza tym czułam, że jestem mokra od potu i zaschło mi w gardle. Jednocześnie było mi coraz zimniej. Znalazłam sobie miejsce za jakąś wyżyną i nareszcie usiadłam.

Buteleczkę od Cinderelli schowałam w bezpiecznym miejscu - za paskiem kombinezonu. Zaczęłam rozpakowywać plecak. Znalazłam tam chleb, koc, maść na oparzenia, niewielki nóż, okulary z ciemnymi szkiełkami i rękawice. Nie było źle, ale mogło być lepiej. Dobrze, że miałam jeszcze termos z wodą i mięso.

Owinęłam się w koc i założyłam rękawice. Było mi nawet trochę za ciepło, więc zdjęłam te drugie. Przydadzą się na dalszych planetach. Wypiłam tylko dwa niewielkie łyki wody, chociaż walczyłam ze sobą, by upić więcej. Mój żołądek też zaczynał się buntować, ale nie odczuwałam jeszcze dużego głodu. Pozwoliłam sobie na drzemkę, ściskając w obu dłoniach noże, a pod policzkiem czując łuk.

***

Obudziłam się, zdziwiona. Zapadł już mrok, a ja drzemałam sobie bezpiecznie i spokojnie. Jutro zapewne to się zmieni.

Po kilku minutach zabrzmiał hymn Kapitolu i na czarnym niebie zaczęły wyświetlać się zdjęcia poległych.

Jasmine - o tym wiedziałam. Milo - zrobiło mi się przykro, bo był to partner Kidy, poza tym świetnie się zapowiadał. Eric, Ariel. Tiana. Charming i Cinderella - nasi sojusznicy. Podejrzewałam, że nie wytrzymają długo, ale miałam nadzieję, że nie zginą już pierwszego dnia.

I to tyle. Od dawna nie zginęło tak mało osób podczas rzezi przy Rogu. Siedem osób.

Ulżyło mi, że Prince jednak przeżył, choć nie wyobrażałam sobie, by było inaczej. Poza nim i mną pozostało piętnaście osób. W tym Kida, która przecież nie może wygrać z nami, choć bardzo bym tego chciała.

Muszę ją znaleźć. Ją i Prince'a.

Oby los zawsze nam sprzyjał.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top