11.Kou
Śniły mi się stare czasy. Gdy wszystko było dobrze...
Dzień, w którym go poznałem, był słoneczny, przynajmniej w moich wspomnieniach. Bardzo się denerwowałem i nie wiedziałem co mam robić. W porównaniu do innych dzieci, moich rodziców nie było. Nie wiem, czy mamy naprawdę wtedy tam nie było, ale jakoś nie potrafiłem jej sobie tak wyobrazić. Postanowiłem wyjść się przewietrzyć i na kogoś wpadłem.
- przepraszam- mówię, patrząc przestraszony na blondyna. Okulary prawie mi spadły, ale powstrzymałem się przed poprawieniem ich.
-Oh nie. To moja wina- wyszczerzył się w szerokim i bardzo szczerym uśmiechu.- Jestem Saki-
-Fajne imię- uśmiecham się lekko.
-A ty? Jak masz na imię?-
-Kou-
-Ale super! Zostaniemy przyjaciółmi?-
-Jasne!-
Odpowiadam i scena się zmienia. Jestem starszy, ale dalej niski, niezbyt umięśniony i mam krótkie włosy. Oczywiście okulary zajmują mi pół twarzy. Opieram się o drzewo. Nagle ktoś zeskakuje z drzewa, krzycząc: buuuu. Podrywam się na równe nogi.
-Ale masz minę!-
-O rany! Ale mnie przestraszyłeś- śmieję się i znowu siadam, a chłopak obok mnie.
-Nie chce, by wakacje się kończyły- mówi i ziewa.
-Ja też- przyglądam mu się ukradkiem.
-Hej, Kou- patrzy na mnie. Ma piękne oczy. Pełne radości i dobroci. Jedyne takie na świecie, najpiękniejsze - Już zawsze będziemy razem, prawda?- pierwszy raz brzmi tak poważnie, to lekko dziwne.- Znaczy ... No wiesz, przyjaciele.- ja nie chce być tylko przyjacielem.
- jasne- uśmiecham się szeroko, a on to odwzajemnia.
Następna scena dzieje się w podobnym zakresie czasowym. Żegnam się z Sakim na stacji. Jutro rozpoczęcie roku i zamierzam mu powiedzieć, co czuję. Uśmiecha się do mnie, a ja do niego. Nie zdaję sobie sprawy, że nie zobaczę go już nigdy w życiu (w teorii snu, który dodaje dramatyzmu). Nie zdaję sobie sprawy z tego, że nigdy nie powiem mu, co czuje, jak bardzo go kocham.
Budzę się gwałtownie, prawie krzyczę. Łzy powoli spływają po moich policzkach. Odchylam głowę i opieram ją o ścianę. Zamykam oczy i staram się uspokoić. Wolę jak budzi mnie puszka... Po chwili wstaję i idę do łazienki. Przemywam twarz zimną wodą i biorę głęboki oddech. Przez otwarte drzwi patrzę na pobity zegarek. Jest 6.03 i tak zaraz bym wstawał. Gdy wychodzę z łazienki, by wziąć moje rzeczy z walizki, orientuję się, że brata nie ma. Musiał wyjść wieczorem... Właściwie i tak mam to gdzieś, dobrze, że go nie ma. Wyjmuję moje kosmetyki i idę się myć.
Lodowata woda tym razem mi nie przeszkadza. Żałuję, że tak jak łez nie może zmyć strachu, bólu i smutku, który pozostał po tym śnie.
Myję zęby, suszę włosy (suszarką brata, ale i tak się nie dowie), spinam włosy w niedbały kucyk, zakładam kolczyki i robię jakiś tam, makijaż, bym nie wydawał się taki chudy i blady, no i by ukryć cienie pod oczami (dla jasności żadnych kredek czy czegoś tam). Ubieram Jansy, skarpetki, białą koszulkę i czarną, trochę za dużą koszulkę. Znowu patrzę na zegarek. Ciekawe czy on też oberwał puszką? Jest 7.06, idealnie, by wyjść do szkoły.
Łapię za torbę i wychodzę z domu, nucąc pod nosem jakąś nieokreśloną piosenkę. Staję na już znajomym przystanku i stwierdzam, że jest dużo lepiej niż wczoraj. Może wcale nie będzie tak źle?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top