24⚡️w ukryciu

••Nakoa••

          — Bracia i siostry Równościowcy, oto nastał dzień naszej chwały. Amon obalił rządy magicznych tyranów i zdelegalizował plugastwo, jakim jest uprawianie magii, a co najważniejsze — zmusił Avatara do ucieczki z naszego wolnego miasta. Nasz wspaniały przywódca ofiarowuje nam wizję przyszłości, w której każdy z was będzie równy. Magia przestanie istnieć i skończy się era ciemiężców! Właśnie w tej chwili Zjednoczone Siły zmierzają do tego wspaniałego miasta, by uniemożliwić naszemu mistrzowi urzeczywistnienie marzenia o równości, lecz my, uczciwi ludzie, zwyciężymy! — Za ostatnim słowem przemawiającego na mównicy Hiroshiego Saty, tłum zebranych przed ratuszem cywili zaczął głośno wiwatować. Nakoa kątem oka zerknął na stojącą obok niego Korrę; może i skrywała twarz pod maską dryblasa Równościowców, ale i tak przeczuwał, że najpewniej zgrzytała już zębami. Aplauz popleczników szaleńca w masce podsycał jej wściekłość i poczucie bezsilności — znając ją zakładał, że najchętniej wystrzeliłaby teraz przed siebie, załatwiła Hiroshiego, zdjęła maskę i krzyknęła „To kłamstwo, wciąż tu jestem i nie zamierzam uciekać". Ale wtedy Janevia, czatująca na nich przy spalonym furgonie w pobocznej alejce, rzuciłaby się na nią i paroma precyzyjnymi uderzeniami zablokowała dostęp do wszystkich trzech opanowanych przez Korrę żywiołów. Gdy zacisnęła dłonie w pięści i zrobiła krok w przód, Nakoa delikatnie chwycił ją za nadgarstek. Przysunął się odrobinę i szepnął:

          — Zbyt ryzykowne. — Avatar dyskretnie omiotła wzrokiem plac; wszędzie roiło się od mechów i furgonów Saty, wszystkie dumnie oznaczono symbolem ruchu Amona. Szturchnął ją ramieniem i machnął głową w kierunku uliczki, w której czekała Janevia. — Dochodzi południe, musimy się zwijać.

          Dzięki przebraniom zwinnie pokonali główną barykadę, szli jedno za drugim, na wypadek gdyby coś poszło nie tak i musieli się bronić. Przy stoisku, na którym pan Saburo — sympatyczny mag ognia z wyspy Czerwonych Piasków — sprzedawał owoce i warzywa importowane z Narodu Ognia, teraz ogołoconym i zrujnowanym, postawiono tablicę obklejoną orędziem Amona i paroma listami gończymi, zapieczętowanymi przez Radę Równości — samozwańczych liderów Miasta Republiki, na czele z Hiroshim i rzecz jasna założycielem ruchu. Nakoa zawiesił oko na podobiźnie Błękitnego Ducha. Pod całkiem ładnie wykonaną ilustracją umieszczono podpis „Koniecznie żywy". „Czyżby Amon chciał go zwerbować? Jakby nie patrzeć, Duch od samego początku brał sobie na cele zbirów z magicznych Triad. Z drugiej strony parę razy walczył już przeciwko Równościowcom...albo Amon ma na niego haka, albo przygotował z Hiroshim wyjątkowo ciężki worek złota", pomyślał.

          Czekająca na nich Janevia stukała paznokciami w osmoloną maskę zniszczonego furgonu, w drugiej dłoni obracała ogryzek po zielonym jabłku. Nie zatrzymali się, gdy obok niej przechodzili. Odstawiła ogryzek na maskę, wyprzedziła Korrę i pokierowała niewielką kolumnę przezeń stworzoną w stronę parku, w którym to pierwszego dnia w mieście Nakoa i Korra nielegalnie łowili ryby. Przechodząc obok grupy Równościowców demolujących restaurację starego Narooka, Janevia zwolniła kroku.

          — Przysięgam, nie ukrywam żadnych magów! — Krzyk właściciela restauracji niemal wytracił ją z równowagi. Obróciła się na pięcie, stanęła przed wejściem do knajpy i gdyby nie Korra, w porę zakleszczywszy dłoń na ramieniu akrobatki, pewnie wpadła by do środka i urządziła awanturę. Stary Narook dostrzegł ich, wyskoczył zza lady i pokuśtykał do nich. Potykał się o własne stopy, ale jakoś zdołał dobiec do Janevii, złączył dłonie w modlitewny sposób i wyjęczał łamiącym się głosem: — Błagam, nie niszczcie mojej restauracji! — Gdy ci, którzy napadli na starszego człowieka zaczęli krzywo na nich patrzeć, Nakoa uznał, że musi interweniować. Choć nie sprawiało mu to najmniejszej przyjemności, zdjął z pleców elektryczne pałki i uderzył Narooka w brzuch. Mężczyzna zgiął się wpół, upadł na kolana i zakasłał. Równościowcy wewnątrz restauracji zaklaskali.

          — Odsuń się, włóczęgo! — warknął, szybko szarpnął Janevię za ramię i skierował się z nią w kierunku parku. — Janevia, nie spieprz tego — szepnął do niej, gdy byli już w bezpiecznej odległości od knajpki. Westchnęła cicho i wyrwała się z uścisku maga wody. Schowała ręce do kieszeni i przez resztę drogi nie odezwała się do nich ani słowem. Może to i lepiej — czasem milczenie jest lepsze niż powiedzenie kilku słów za dużo.
          Od dwóch dni cała ekipa była w gorącej wodzie kąpana: Janevia i jej cyrkowcy dwoili się i troili by przemycać magów do kryjówek w kanałach, Asami i Mako torturowali się wzrokiem, Kenna nawet na chwilę nie zmrużyła oka, biegając od telegramu do wylotu kanałowego by wypatrywać okrętów Zjednoczonych Sił, Tadashi co prawda pomagał w przemycie kontrabandy, ale nikt mu w zasadzie nie ufał, zaś Bolin...on w zasadzie znosił to najlepiej. Dość szybko zaaklimatyzował się wśród żyjących w kanałach bezdomnych. Ba! Nawet zaczął im budować nowe chaty i naprawiać drewniane rusztowania. Nakoa nie mógł wyzbyć się przeczucia, że Drużyna Avatara, jaką przez ostatnie tygodnie budowała Korra, zaczęła się rozpadać i nie miał zielonego pojęcia, jak to zatrzymać. Jeśli tego właśnie chciał Amon, to mogli facetowi pogratulować bo póki co szło mu wręcz koncertowo.

⚡️

          Główna siedziba bezdomnych mieściła się w wysokim na cztery piętra betonowym zejściu kilku tuneli kanałowych, które — na ich szczęście — wyłączono z użytku na rzecz nigdy nie dokończonych prac renowacyjnych. Dwie trzecie powierzchni zajmowały tu namioty uszyte z różnokolorowych szmat oraz drewniane rusztowania, na nich jeszcze więcej namiotów. Resztę przestrzeni od niespełna dnia wypełniały kamienne domki tworzone przez Bolina i dwóch innych magów ziemi, których to Wanvei — przybrany ojciec Janevii i właściciel cyrku z Omashu — zdołał przemycić, nim Równościowcy zgarnęli go i większość trupy cyrkowej za rzekome konszachty z Avatarem i nieposzanowanie prawa delegalizującego magię. Dowody, jakie Sato im zaprezentował, były rzecz jasna sfabrykowane, więc nawet gdyby ulegli błaganiom Janevii i puścili ją do ratusza, gdzie zeznałaby na rzecz swojej przybranej rodziny, nikt jej nie uwierzy. Mało tego — Nakoa śmiał nawet twierdzić, że już by stamtąd nie wyszła. Oczywiście nie mogli jej samej wypuścić i chociaż Mako dwoił się i troił by jakoś wyjaśnić, dlaczego zgłaszanie sprzeciwu decyzji Rady Równości to czysty debilizm, uparcie stała przy swoim. Musiały upłynąć trzy godziny wzajemnego przekrzykiwania, szarpania i siłowania się z cyrkówką, zanim zdołał wybić jej z głowy taką samobójczą misję. Od tamtej pory unikała maga ognia jak żywiołu, którym tak biegle się posługiwał i żadne prośby czy argumenty nie były w stanie zmienić jej podejścia. Koniec końców Korra przekonała go, aby dał sobie spokój, przynajmniej na razie.

          Około północy Nakoa położył się na starym, brązowym śpiworze, jaki wyłożył sobie przy kontenerze służącym mu za ognisko i zaczął obserwować kręcących się po kryjówce ludzi.
Asami pomagała Gommu — komuś na kształt lidera tutejszych bezdomnych — w przenoszeniu i rozpakowywaniu skrzynek z kocami, nowymi bądź używanymi ubraniami i naparami leczniczymi, jakie pani Wong zdążyła im podarować, zanim Równościowcy odkryli, że ukrywała na strychu nastolatków mogących tkać. Gromadka dzieci z kanałów w mig okrążyła ich i zaczęła się przepychać oraz kłócić, kto dostanie czapkę a kto sweter czy koc. Nakoa nie przywykł do takich widoków: jasne, w Południowym Plemieniu Wody panowały surowe warunki naturalne i niekiedy ciężko było z pokonaniem chłodu, ale w życiu by się nie spodziewał, że przyjdzie mu patrzeć na dzieci gotowe pobić się za ubranie, zwłaszcza używane. Te wszystkie historie o Mieście Republiki — wielkiej stolicy sukcesu, w której każdy żyje w dostatku — nawet nie stały obok prawdziwego obrazu codzienności wielu tutejszych mieszkańców.
          Tadashi koczował przy starym telegramie, którego dni świetności już dawno minęły i w wielkim skrócie streszczał Mako wszystko, czego zdołał dowiedzieć się o najnowszych planach Amona. Na pytanie „Dlaczego pomaga" odpowiedział, że razem z ojcem dołączyli gdyż wierzyli w wizję równości pomiędzy magami i niemagami, zaś ostatnie poczynania Amona i jego świty coraz mocniej odbiegały od pierwotnej idei, jaką człowiek skrywający oblicze za maską przedstawił im parę lat temu w starej spelunie na obrzeżach dzielnicy podporządkowanej Triadzie Agni Kai. Im dłużej przebywał wśród magicznych uciekinierów, tym więcej wątpliwości z siebie wyrzucał. Zdaniem Amona magowie nie są w stanie pohamować swojej agresji i uczynią wszystko, aby pokazać, że są lepsi. Dlatego gdy jego ojciec przeżył spotkanie z Kenną i Shilą, nie mógł dłużej ślepo wierzyć w tezy wielkiego przywódcy — nie kiedy manifestacja ich zaprzeczenia stanęła tamtej nocy w jego kuchni.

          Mag wody chrząknął i sięgnął ręką pod brudną poduszkę. Zacisnął dłoń i wyciągnął spod niej swój skarb — biało-niebieski bumerang. Delikatne żłobienia naśladujące wzór morskich fal zdążyły się już zatrzeć, w kilku miejscach farba kompletnie się zdarła, odsłaniając ciemne, stare drewno. Przeciągnął palcami po całej jego długości, badając nowe wgłębienia i cienkie pęknięcia. Nie pamiętał już, ile razy wyciągał z dłoni drzazgi — efekt wielogodzinnych treningów ze słomianymi manekinami. Przez te wszystkie lata traktował go jako relikwię — swoistą świętość. Korra do dziś potrafiła wypominać mu atak paniki przeplatany przebłyskami agresji, gdy dla żartów razem z Kenną wykradły mu go z chaty i schowały w poidle Nagi. Nie pamiętał, co wtedy im powiedział: był za to pewien, że pobił się z Korrą na gołe pięści. Dopiero Kenna, dzięki solidnemu podmuchowi powietrza, rozdzieliła ich i powrzucała w śnieżne zaspy.

          Z wiru wspomnień i myśli wyrwała go wilgoć. Zamrugał kilka razy, pokręcił głową, zerknął na dłonie zaciśnięte na bumerangu. Pabu szturchnął go głową, otarł się o rękę chłopaka.

          — Cześć, Pabu. Co u ciebie? — Czerwona panda przekręciła łepek w lewą stronę, pokręciła uszami. — Tak, też mam dość czekania, okrętów nie popędzimy...ale nie martw się, Iroh to kawał twardego skurczybyka. Królewskiego, ale twardego. — Machinalnie zerknął w stronę kanału z wylotem na zatokę; Kenna maszerowała w tę i we w tę, dłonie zaciskała do czerwoności. Co kilka kroków zatrzymywała się i zwracała twarz ku zatoce Yue, jakby miała nadzieję, że akurat w tym konkretnym momencie dostrzeże flotę Zjednoczonych Sił bądź bizona, szybującego po niebie. Niestety jedynym, co mogła tam ujrzeć były szybujące ponad Wyspą Świątynną sterowce. Czasem go to irytowało. Było parę momentów, w których miał ochotę zatargać ją do namiotu, przywiązać do ściany i napoić jakimś usypiającym specyfikiem, byle tylko się uspokoiła. Raz niewiele brakowało, aby nie przycisnął jej do twarzy szmaty nasączonej czymś o podobnym działaniu i gdyby nie Asami — dość dobitnie wyjaśniwszy mu, że ten pomysł jest tragiczny — pewnie już dawno by to zrobił.
          Ścisnął bumerang jeszcze mocniej.
          Sam zachowywał się podobnie, kiedy Sokka zmarł. I chociaż Kenna działała mu na nerwy, postanowił dać jej spokój. Jakby nie patrzeć, mieli teraz większe problemy na głowie: Amona, hordy Równościowców grasujące po ulicach i co najmniej czterdziestu magów potrzebujących jedzenia, ubrań i leków.
          Powoli opadł na śpiwór i wbił wzrok w brudny sufit. Pabu wślizgnął się pod ramię Nakoi, zatoczył koło i położył się, torsem przyklejony do żeber chłopaka.

          ,,Trzeba było zostać na południu", pomyślał i zamknął oczy.

<•>

••Kenna••

          Kenna nie potrafiła znieść ciężaru potwornego poczucia winy, więc ze wszystkich sił próbowała odciąć się od rzeczywistości. Chciała wyciąć tę część siebie — słabe, bezużyteczne chuchro — w której zagościłyby wyrzuty sumienia kształcone bezlikiem cierpień i niesprawiedliwości, jakie dochodziły do jej uszu wraz ze zrywami wiatru i szumem słonej wody, tak aby pozostało tylko to lepsze oblicze: duchowa machina zniszczenia, której nikt nie pokona...ale nie była do tego zdolna. Przeczucie, że odpowiadała za to, co przytrafiło się Beifong, policjantom oraz strażnikom chroniącym Wyspę Świątynną obciążało ją od dwóch dni. Owe obciążenie nie było tylko psychiczne — gdy stawała na nogach miała wrażenie, że dźwiga na plecach kilka potężnych worów z mąką ryżową.

          Gdy zamykała oczy, widziała ich — Jinorę siedzącą na parapecie z nosem pomiędzy wyblakłymi stronicami tomiszcza „Miłości Wśród Smoków", Meelo ganiającego lemura na powietrznej kuli, Ikki biegającą za Zim z wielką, żółtą kokardą, wreszcie mamę podcinającą pędy fasoli, z małym niemowlęciem w chuście na plecach. Wbijała paznokcie w skronie, wrzeszczała w myślach „dajcie mi spokój". Zwykle działało, lecz wraz z zachodem słońca myśli Kenny nawiedzało oblicze ojca.
          W jej myślach nigdy się nie uśmiechał — stał prosto z rękoma ukrytymi pod czerwoną peleryną, światło odbijało się od złotej przypinki sygnalizującej jego przynależność do Rady, poważny i oficjalny, a mimo to naznaczony łuną smutku, którego źródła nigdy nie potrafiła odkryć. Poza wyglądem w niczym nie przypominał jej Aanga — gdy w podziemnym sanktuarium poszukiwała wskazówek we wspomnieniach dziadka, wprost nie mogła się nadziwić, że taki kawalarz i lekkoduch mógł wychować kogoś takiego, jak Tenzin. Kiedyś też taka była, zanim Amon wparował z buciorami do jej życia, zmiażdżył jego podstawy i odszedł, ona zaś patrzyła, jak wszelkie szanse, nadzieje i marzenia rozsypują się niczym pierwsza wieża strażnicza w Południowym Plemieniu Wody, którą wuj Sokka uparcie starał się zbudować bez niczyjej pomocy. Może dlatego tak trudno było im się zrozumieć?

          Podniosła się z betonu i wróciła do głównej kryjówki. Musiała stąpać ostrożnie, z ręką blisko ściany, gdyby przypadkiem znów przyszło jej zemdleć. Nie ze smutku, choć ten uczepił się jej jak pijawka — z wycieńczenia. Dotarła do stołu, na którym rozłożono telegram oraz mapę, przetarła oczy, podkrążone, zapewne zaczerwienione i palące żywym ogniem. Chciała przełknąć ślinę by jakkolwiek nawilżyć gardło, lecz jedynie je tym podrażniła. Kiedy ostatni raz coś wypiła?

           — Jakieś wieści od mamy? — Mako uniósł wzrok znad mapy, gdy ich spojrzenia nawiązały kontakt przywarł plecami do oparcia drewnianego krzesła, rozchylił lekko usta. Nawet wycieńczona Kenna potrafiła jeszcze wyłapać, kiedy ogarniało go zmartwienie.

          — Ciągle cisza — odpowiedział.

          — A generał Iroh i Zjednoczone Siły?

          — Póki co brak odpowiedzi. — Chciał coś dodać, ale wyprzedziła go tą samą odpowiedzią, jaką rzucała doń od dwóch dni:

          — Powiedz mi, jeśli się odezwą. — Obróciła się na pięcie i już miała odejść, gdy zaczęła słaniać się na nogach. Nie miała już nawet siły by chodzić. Serce bez przerwy waliło jak młotem, gonitwa myśli wraz z poczuciem winy i lękiem skracały każdy jej oddech. Zdążyła przenieść ciężar ciała w tył i uderzyła plecami w stół. Łapczywie nabrała powietrza i zacisnęła zęby, w jej głowie rozległ się głośny pisk. — Kenno, tak dłużej być nie może. Musisz się przespać.

          — Ależ ja czuję się wręcz wybitnie, nie widać?

          — Kiedy ostatni raz patrzyłaś na siebie w lustrze? — zapytał i oparł dłonie na biodrach. Zdziwiła się, ale też zirytowała; do tej pory Mako trzymał język za zębami i z rozmysłem unikał rzucania uwagami, podobnie jak pozostali dawał Kennie święty spokój. Pojęcia nie miała, jakim sposobem, ale takie podejście zadowalało ją równie mocno, co drażniło. — Wyglądasz jak chodzący trup.

          — A jak mam niby wyglądać? Od dwóch dni mieszkam w kanałach, chodzę po kolana zanurzona w szambie, dodatkowo nie mogę spać bo cały czas czekam, aż ktokolwiek z moich bliskich da jakikolwiek znak życia! Jak tak bardzo przeszkadza ci mój wygląd to wciśnij nos z powrotem w mapę i po kłopocie! — W zasadzie nie wiedziała, dlaczego zaczęła na niego krzyczeć. Widocznie jej własna frustracja osiągnęła poziom krytyczny. Miała wrażenie, że wszystkie te lęki zbierają się w jej gardle i przybierają postać gęstych bąbelków, które lada moment ją uduszą. Nie zwróciła na to uwagi, ale palce Kenny zaczęły drzeć. Zamknęła oczy, w duchu liczyła każdy kolejny wdech byle tylko się uspokoić. Głosy rodzeństwa rozebrzmiały w jej głowie i zlały się ze sobą w wir dźwięków nie do zniesienia. Bolin, zatrzymawszy się przy biurku ze stosem pozrywanych listów gończych w rękach, w porę wyczuł, na co się zanosi, w mig zbliżył się do Kenny i gdy ta pochyliła się w przód, odgarnął jej jasne włosy i przytrzymał je, kiedy zwymiotowała resztki wczorajszego śniadania, swojego ostatniego posiłku.

          — Spokojnie, nie śpiesz się. — Cichy i spokojny ton głosu chłopaka zadziałał. — Korra, chodź tu! Jest strasznie zimna!
          Nawet się nie zorientowała, kiedy to Avatar znalazła się tuż obok nich. Po wszystkim wyprostowała się, Korra zaś delikatnie przyłożyła dłoń do czoła przyjaciółki, zmarszczyła brwi. Może i preferowała agresywną stronę magii, ale lata spędzone na nauce pod skrzydłami mistrzyni Katary wykształciły u Korry zdolności uzdrawiania. Szczątkowe, lecz wystarczające by stwierdzić, że organizm Kenny nie funkcjonuje już tak, jak powinien.

          — To z wycieńczenia, musi odpocząć.

          — Nic mi nie będzie, dajcie mi sekundę i...

          — Nie będzie żadnych sekund — przerwała ostro Korra. — Z ostatniej wiadomości od Zjednoczonych Sił wynika, że przybędą jutro, przed południem. Do tego czasu nie chce cię nawet widzieć poza łóżkiem. A ty — Tu zwróciła się do Mako. — Masz tego dopilnować, Tadashi usiądzie za ciebie przy telegramie.

          Kenna otworzyła usta by się temu sprzeciwić, lecz z podrażnionego gardła nie wyrwał się ani jeden dźwięk. Korra rzuciła jej stanowcze spojrzenie, zacisnęła więc nieco usta i spuściła głowę. Avatar odmaszerowała do bocznej komory kryjówki bezdomnych, Kenna zaś powłóczyła nogami do drewnianego rusztowania podpartego na południowej ścianie. Mako w ciszy szedł za nią, dość blisko, z rękami wysuniętymi lekko do przodu, jakby tylko czekał, aż znowu się wywróci. Wymagało to trochę wysiłku, ale pokonała dwie drabiny i trafiła na drugą kondygnację rusztowania.
          Czub namiotu jej przydzielonego przywiązano do kolejnej kondygnacji, boki przymocowano do litej skały za pomocą grubych śrub, powbijanych doń prowizorycznie i krzywo za pomocą młotka. Rozsunęła szary materiał i znalazła się w środku. Drewniane deski robiące za podłogę przykryła warstwa starych koców i kołder, znalazło się nawet parę poduszek, które Janevia przemyciła specjalnie dla niej, Asami i Korry, z którymi dzieliła ów namiot — tylko teoretycznie, gdyż Korra razem z Nagą od pierwszego dnia sypiała w starym śpiworze przy prowizorycznym ognisku Nakoi, zaś Asami przeniosła się do namiotu Janevii by dać Kennie trochę przestrzeni. W zasadzie to jeszcze ani razu tu nie zajrzała i szczerze nie zdziwiło jej tak skromne wyposażenie wnętrza. Z miejsca, w którym środek materiału piął się ku górze, zwisała niewielka latarnia ze szklanymi ściankami, zawieszona na sznurze spuszczonym do środka przez dziurę. Usiadła, podczas gdy Mako otworzył maleńkie drzwiczki latarenki, jednym pstryknięciem wzniecił płomień na szczycie wskazującego palca i podpalił nim knot na wpół zużytej świecy. Zawiasy drzwiczek zaskrzypiały cicho. Usiadła na niedbale wyścielonym posłaniu i w ciszy patrzyła przez szczelinę między płachtami materiału, jak mag nalewa trochę wody z zawieszonego na zewnątrz wiadra do żeliwnego kubka, wraca do środka i staje przed nią, z ręką trzymającą naczynie wyciągniętą przed siebie.

          — Może lepiej przepłucz sobie gardło, wiesz, żeby nie szczypało. — Powoli, chybocąc się na boki, wstała, wyszła z namiotu, nabrała wody w usta i po krótkim płukaniu wypluła resztę do prowizorycznej rynny, którą ciecz spływała w dół z samego szczytu rusztowania, prosto do kanałów. Resztę wody z kubka wypiła. Symfonia ciepła i nieprzyjemnego drapania oblała jej gardło. Dolała więcej wody i ponownie się napiła; każdy kolejny łyk wchodził lżej, aż wreszcie odczuła błogie ukojenie po godzinach znoszenia suchoty. Wróciwszy do namiotu nie zaszczyciła Mako ani jednym słowem; nie była w nastroju na pogawędki. Wcisnęła prawy policzek w stos poduszek, westchnęła cicho. Gdy poczuła na plecach nieintencjonalne muśnięcie dłoni, gwałtownie usiadła i rzuciła mu wrogie spojrzenie. Ściskał w palcach krawędź czerwonego płaszcza. Rozchyliła lekko usta. Ten krój...

          — Skąd go wziąłeś? — Ton, jakim zadała pytanie, był ostry.

          — Tenzin zgubił go, kiedy wyspę zaatakowano. Złapałem go w biegu.

          — Po co ci jego peleryna? — Machinalnie zacisnęła dłoń na krawędzi czerwonego materiału, niemal wyszarpując go z dłoni chłopaka.

          — Pomyślałem, że jeśli dam ci coś, co należy do Tenzina, będzie ci się lepiej spało. Wiem, że to pomaga zachować więź. — Sięgnął lewą ręką w stronę czerwonego szalika, zawiązanego wokół jego szyi.

          — Ja nie jestem w żałobie.

          — Nie o to mi...

          — Mój ojciec żyje, rozumiesz? — powiedziała, podnosząc ton. — On żyje. Tak jak mama, Ikki, Jinora i Meelo! Nie porównuj mnie do siebie! Nie jestem sierotą! — Kontynuowała, teraz krzykiem. — Wynoś się, zrozumiałeś? Nie potrzebuję waszej łaski! Dajcie mi wszyscy święty spokój! — Mako nie reagował na zmiany tonu Kenny; zachował spokój, zupełnie jakby był na to przygotowany. Z drugiej strony przez wiele lat opiekował się młodszym bratem. To normalne, że jest przyzwyczajony do takich wybuchów emocji. Cierpliwie czekał, aż skończy. Wzięła głęboki wdech. Poczuła jego palce, skryte pod płaszczem, szukające spodu jej dłoni. Rozłożyła ją lecz palce zachowała lekko zgięte. Zrobił to samo i chwycił palce Kenny.

          — Oddychaj spokojnie. — Wdech, wydech. Minęła co najmniej minuta, nim serce Kenny zwolniło. Przełknęła ślinę, podniosła wzrok na przyjaciela. — Lepiej?

          — Już lepiej. Ja...przepraszam, nie mam prawa na ciebie naskakiwać. Nie zasłużyłeś na to.

          — Nie jesteś pierwszą osobą, która wyładowuje na mnie swoje nerwy. I zapewne nie będziesz ostatnia. — To rzekłszy, Mako zabrał dłonie i zajął miejsce pod ścianą przebijającą się spod materiału namiotu. Kenna przeciągnęła kciukami po pelerynie ojca. Momentalnie poczuła wewnątrz przyjemne ciepło. W przepełnione po brzegi zmartwieniami myśli wlało się kilka kropli błogiego spokoju. Położyła głowę na poduszce i owinięta peleryną ojca obróciła się plecami do maga ognia. Zamknęła oczy i czekała, pierw minutę, potem pięć, wreszcie pół godziny. Około trzydziestej szóstej minuty zaczęła przewracać się z boku na bok, zaś gdy wybiła pełna godzina przekręciła się na brzuch i wcisnęła twarz w poduszkę. Burknęła w materiał. Najwyraźniej to usłyszał bo chrząknął i zagaił:

          — Znam pewną sztuczkę, która może pomóc. — Kenna odkleiła twarz od materiału i spojrzała na Mako spod pasm przysłaniających jej twarz włosów.

          — Oderwiesz sobie kciuk czy wciągniesz kluski nosem?

          — A wyglądam na Bolina? — Kenna wydała z siebie niekontrolowane prychniecie, poczuła, że się uśmiecha. W zasadzie to była zaskoczona, że zdołał ją rozbawić. — No dawaj, co ci szkodzi?

          — Co to za sztuczka? — zapytała, przewróciwszy pierw oczami. Może myślami chęci do tego nie miała, lecz w rzeczywistości każdy mięsień w ciele Kenny błagał o sen. I prawda jest taka, że bez niego długo już nie pociągnie, o udziale w wojnie Amona już nie wspominając — obecnie była dla nich mniej, niż bezużyteczna.

          — Całkowicie bezpieczna. — To powiedziawszy, Mako zsunął się na koce. W ciszy patrzyła, jak chwyta dwie żółte poduszki, układa je sobie na kolanach a gdy stwierdza, że więcej nie ma co kombinować, klepie prawą dłonią jedną z poduch. — Musisz się położyć.

          — Ale że na kolanach?

          — Tak będzie najwygodniej. — Normalnie Kenna wyrzucałaby już z siebie tonę zmyślnych argumentów, dla których jej zdaniem leżenie mu na kolanach to pomysł conajmniej fatalny. Tym razem zmęczenie przeważyło i choć dwoiła się i troiła, ani jeden nie wpadł jej do głowy. Zrezygnowana przysunęła się do Mako, obróciła doń plecami i powoli położyła głowę na poduszkach. Czuła cię co najmniej niezręcznie, gdy dostrzegła go wiszącego nad sobą, ale nic nie powiedziała. W ciszy patrzyła, jak wyciąga lekko ugięte w łokciach ręce przed siebie, pstryka palcami: dwa płomienie błysnęły mu wewnątrz dłoni. Zwinnie rozdzielił je na sześć części. Niewielkie kule ognia zaczęły krążyć ponad jej głową, dość niewyraźne za sprawą zmęczonych oczu. Parę razy Kenna miała wrażenie, że łączyły się ze sobą w ognisty pierścień. Owy widok działał na nią kojąco; czuła, jak jej mięśnie się rozluźniają, pisk męczący jej głowę ustał.

          — Milutkie. Ktoś cię tego uczył? — zapytała cicho. Chciała powiedzieć coś więcej, ale głośne ziewnięcie stanowczo w tym przeszkodziło. Mako uśmiechnął się lekko, wzrokiem wodził za tańczącymi w powietrzu płomieniami.

          — Sam to wykombinowałem, ale założę się, że inni też to potrafią. — Zrobił dłuższą pauzę. Dałaby słowo, że w jej trakcie płomienie straciły na sile. Czyżby coś go zmartwiło? — Gdy byliśmy mali i żyliśmy na ulicy, Bolin często miał problemy z zaśnięciem. Shila brała go wtedy na kolana i robiła coś podobnego, tyle że z wodą. Mówiła, że to technika Szamanów Wody, czy czegoś takiego...

          — Szamanów Ducha — poprawiła go, przecierając oczy. Zmarszczył brwi i spuścił na nią wzrok. Chciał chyba zadać jej pytanie, lecz wyraz jego twarzy szybko uległ zmianie; zamknął na chwilę oczy, prychnął z rozbawienia i pokręcił głową, znów skupiając się na ogniu.

          — No jasne, że o nich słyszałaś.

          — A niby co to ma znaczyć?

          — Nie znam bardziej oczytanej osoby, niż ty...no, może poza Bolinem.

          — Proszę? — Rzuciła mu pełne obudzenia spojrzenie. — Ja czytam znacznie więcej, niż Bolin. Ulotki i restauracyjne menu się nie licz...— przerwała i wbiła wzrok w uśmiech Mako, coraz szerszy i szerszy. — Wkręcasz mnie.

          — Wkręcam cię. — delikatnie szturchnął ją kolanem w plecy. — Nie udawaj, że cię to nie bawi.

          — Może trochę...babcia nauczyła się czegoś podobnego od swojej przyjaciółki, ona zaś od Szamanów Ducha. Podobno wykorzystywali uzdrawiające aspekty wody oraz niektórych kryształów by pomóc innym się zrelaksować. Z ogniem nie eksperymentowali, cóż...z wiadomych powodów.

          — Kiedy zwinęliśmy się z szeregów Triady Potrójnej Groźby, musiałem wymyślić coś na jej zastępstwo. Ta sztuczka działa podobnie jak hipnoza, może nie uleczy przeciążonej głowy, ale przy odrobinie szczęścia pomoże ci zasnąć. — Nim zdążył dokończyć zdanie, Kenna ziewnęła potężnie. Nagle jej powieki stały się bardzo ciężkie. Zamknęła oczy, na chwilę. Czym jest jedna chwila w obliczu dwóch nieprzespanych dni?

          Już ich nie otworzyła. Mag ognia rozproszył płomienie w powietrzu, opuścił powoli ręce i przyjrzał się Kennie. Przy wciąganiu powietrza przez nos zdarzało jej się lekko pochrapywać, wsunął dłonie pod poduszki i delikatnie na nie naparł; Kenna mruknęła głośno, przekręciła się na lewy bok, jedną z rąk chwyciła go za kciuk. Nie reagował, gdy wsunęła palce pomiędzy jego palce i ścisnęła je lekko. Gdy zaczęła się miotać również ścisnął jej palce, drugą ręką pogładził wilgotne czoło niemaga. Była strasznie blada. Sięgnął w bok, po krótkim wysiłku zdołał chwycić krawędź czerwonej poduszki. Wcisnął ją sobie za głowę, oparł się o twardą ścianę i okręcił jeden z kosmyków jej jasnych włosów dookoła palca. Wbił wzrok w latarnię wiszącą pod sklepieniem namiotu; płomyk przygrzewał jedną z szybek. Wziął głęboki wdech, zamknął oczy i skorzystał z chwili spokoju, ucinając sobie drzemkę.

____________________
Na Kyoshi, to jest dla mnie niepojęte: nie umiem już produkować tylu rozdziałów, co kiedyś. Kiedy jednak już zabieram się za pisanie to w dwie godziny potrafię wyprodukować cztery tysiące słów mających jakiś tam sens. Co się zmieniło? Pojęcia nie mam. Może to przez to, że staram się nie używać takiego stricte prostego języka (pewnie tego nie widać, ale wierzcie mi, próbowałam).

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top