21⚡️fałszywe dowody

••Min••

          Kolejny zwykły dzień w pracy, mówiła sobie Min, kiedy rano parzyła herbatę dla siebie i swojego opiekuna, Chana. Jednak im bliżej ratusza była, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że ten dzień będzie zupełnie inny. Przed przekroczeniem progu budynku, Min poprawiła złotą odznakę policyjną, jak zwykle przekrzywioną. Właściwie, to nie wiedziała, jak na stałe przytwierdzić taki przedmiot. Magiem metalu nie była, zaś majstrowanie przy roboczym stroju, który — na domiar złego — jest tylko jeden, nie było do końca rozsądne. Praca w policji, a zwłaszcza w oddziale komendant Beifong, choć stanowiła wielkie wyróżnienie, była niekiedy potwornie przytłaczająca i męcząca. Już samo zakładanie munduru, w większości metalowego, sprawiało jej problemy. Na szczęście, pozwolono jej nieco zmodyfikować swój roboczy strój, jednak metalowy napierśnik i rękawy wciąż stanowiły wyzwanie przy porannej zmianie stroju. Ponownie poprawiła spięte w kok czarne włosy i wzięła głęboki wdech, kilkukrotnie mrużąc złote oczy. Tak...pracowanie nocą, zwłaszcza po wielogodzinnym pilnowaniu Wyspy Świątynnej, była jednak fatalnym pomysłem. Szkoda, że nie wziąć sobie wolnego — jeszcze nie wykorzystała żadnego dnia przysługującego jej urlopu.

          Po wejściu do środka, Min trafiła na niewielką grupę bliskich przyjaciół Avatar Korry, z Tenzinem na czele. Chrząknęła i przeszła pomiędzy braćmi walczącymi w Ognistych Fretkach, próbując dotrzeć do szefa i komendant Beifong. Fakt, Lin została zdegradowana, lecz nawet teraz, Min nie mogła nie nazywać jej "komendantem". W końcu, Lin była nie tylko jej szefową, ale również mentorką, opiekunką i inspiracją, przez którą to w ogóle złożyła dokumenty do policji Miasta Republiki.

          — Szefie. — Min przywitała się ze swoim szefem. Ten skinął głową...a przynajmniej tak jej się wydawało. Trudno powiedzieć, co tak właściwie próbował zrobić, skoro przez ostatnie dwa tygodnie, non stop narzekał na obolały kark, ograniczający mu ruchy głową.

          — Min — odpowiedział jej, oschle.

          — Lin. — przywitała się również z Beifong. Kobieta, jak zwykle zresztą, zachowała profesjonalne, poniekąd oschłe podejście, ograniczając się do skinienia głową. Min, poprawiwszy wypływający spod metalowych elementów munduru szary rękaw, stanęła obok swojego szefa i po raz dziesiąty poprawiła pojedynczy włos, śmiący opaść na jej twarz. Nie było tajemnicą to, że Min miała lekką obsesję na punkcie doskonałości. Nawet jeden włos mógł sprawić, że miała ochotę pójść do łazienki i na nowo uczesać swoje włosy, tym razem jeszcze ciaśniej. Wyprostowała plecy i spojrzała przed siebie, natrafiając na spojrzenie towarzyszącego Lin i reszcie Nakoi. Gdy ich oczy się spotkali, oboje skinęli do siebie głowami na powitanie i spojrzeli w inne strony, akurat w chwili, w której to do ratusza wszedł Radny Tarrlok, z nowym kompletem ubrań i nienaganną fryzurą.

          — Dzięki duchom, jesteście cali. Macie jakieś wieści o Avatar Korze? — zapytał, wsadzając lewą rękę do kieszeni niebieskiego, lekko wpadającego nawet w fiolet płaszcza. Jego aktorskie popisy były, co najwyżej, mierne, ale jeszcze na Wyspie Świątynnej, Radny Tenzin i pozostali ustalili, że nie odsłonią przed nim wszystkich kart na raz.

          — Mamy, i to niesamowite. — rzekł Tenzin, wychodząc przed szereg. Powiedział to w sposób kpiący, choć w miarę łagodny. — Wychodzi na to, że przez cały czas nas zwodziłeś, Tarrloku.

          — Słucham? — zapytał Tarrlok, szerzej otwierając oczy. Min bardzo uważnie badała mowę jego ciała: choć starał się udawać szok, nerwowa gestykulacja, w szczególności machanie palcami lewej dłoni, zdradzały, co tak naprawdę czuł mężczyzna. Tenzin darował sobie w jednej chwili budowanie napięcia i wybuchł, nadmiernie gestykulując:

          — To ty ją porwałeś! Przyznaj się! — krzyknął, zaś jego krzaczaste brwi uniosły się w górę. Tarrlok, otworzywszy szerzej oczy, prychnął z zaskoczenia.

          — To...to jest wstrząsające! Nie mam pojęcia, skąd w ogóle myśl, że mógłbym coś takiego zrobić! — zawołał Radny, chcąc dalej brnąć w swoje kłamstwa. — Avatar została porwana przez Równościowców!

          — Równościowcy nie napadliby jej w miejscu publicznym, a nawet jeśli, to usunęliby wszelkie ślady. — swoje trzy grosze do konwersacji dodała również i Shila. Tarrlok, zrobiwszy parę kroków w stronę niej, zmierzył maga krwi uważnie swym spojrzeniem. Dziewczyna zachowała kamienny wyraz twarzy.

          — A ty to kto, jeśli można wiedzieć? — zapytał kpiąco Tarrlok, stając tuż przed Shilą. Teraz dzieliły go od niej zaledwie centymetry. Mag krwi uniósł nieco brwi i podbródek. Cóż, zdecydowanie nie wywarł na niej wrażenia.

          — Shila, sir — przedstawiła mu się. Tarrlok, z szerokim bananem na twarzy, zaśmiał się głośno. Był to śmiech, od którego aż trąciło sztucznością.

          — Ach, już pamiętam. Jesteś pomiotem Amona, czyż nie? — zapytał, dźgając Shilę palcem w lewy obojczyk. Shila, nie kryjąc już dłużej swojego powiązania z Amonem, skinęła głową. Właśnie na to liczył Tarrlok. Radny z Północnego Plemienia Wody zdecydował się wykorzystać jeden z najstarszych trików, znanych w świecie polityki — postanowił podważyć wiarygodność osądu maga krwi, wyciągając na forum publicznie niezbyt przychylne dla niej elementy, w tym przypadku jej pochodzenie i relacje rodzinne. Co ciekawsze, gdy to powiedział, Shili nawet powieka nie drgnęła. — Naprawdę ktokolwiek wierzy komuś takiemu, jak ona? To jasne, że próbuje ratować swojego ojca! Pewnie jest Równościowcem, tak jak on! — Shila zacisnęła skrytą za plecami dłoń w pięść. Gdy zaczęła machać palcami i nadgarstkiem, rozpoczynając tkanie wody w pobliskich fontanienkach, Asami powstrzymała ją przez chwycenie jej nadgarstka.

          — Shila, nie. — Shila, choć niechętnie, posłuchała. Min rozejrzała się po sali, zatrzymując spojrzenie na miejscach największych zniszczeń: popękane ściany, zawalona kolumna, dziura w podłodze, do tego roztrzaskana ławka...Równościowcy posiadali różne gadżety Hiroshiego Sato, ale nawet takimi gadżetami nie potrafiliby wyrządzić tak wielkich zniszczeń. Chyba, że mowa była o tych metalowych mechach, które widzieli w podziemnym warsztacie. Takie machiny musieliby przetransportować bezpośrednio przez miasto, co nie wchodziło w grę, bowiem od trzech dni, w mieście panowała godzina policyjna, w trakcie której po ulicach kręciły się dziesiątki policjantów.

          — To prawda. — Oczy wszystkich zwróciły się ku zrujnowanemu piętru, na którym — za jedyną trzymającą się jeszcze w całości kolumną — chował się sekretarz Tarrloka. Był to chuderlawy jegomość z siwymi włosami i wyjątkowo niemęskim głosem. Jego ciało pokrywała gęsia skórka. — Byłem tu wczoraj wieczorem, kiedy Avatar odwiedziła Radnego Tarrloka. Zażądała uwolnienia swoich przyjaciół. Radny rozkazał mi odejść, tak więc uczyniłem. Właśnie wychodziłem, gdy zobaczyłem, jak Radny zaciąga Avatar Korrę go garażu i wrzuca ją do pojazdu. — Min uniosła lekko brwi. Cóż, to by potwierdzało wersję Kenny. Wychodziło na to, że mieli teraz dwóch wiarygodnych świadków. Tarrlok, niczym małe dziecko, tupnął i zaprzeczył, wskazując palcem sekretarza:

          — Co za paskudne oszczerstwa! Wszyscy dobrze wiedzą, że jesteś notorycznym kłamczuchem! — zawołał, wywołując u Shili atak pełnych poirytowania prychnięć. W tejże chwili, Radny jedynie się pogrążał.

          — Można wiedzieć, dlaczego skrywałeś prawdę? — zapytała Lin Beifong, wychodząc przed szereg. Min uważnie obserwowała reakcję Tarrloka. Nie spuszczała go z oczu nawet na sekundę, badając jego reakcję, mowę ciała.

          — Bałem się, co zrobi Radny. On...on jest magiem krwi! Nie potrzebował pełni, aby skorzystać z tej umiejętności! — oczy Shili rozszerzyły się, podobnie jak oczy Mako, który spojrzał na nią, gdy tylko usłyszał słowa "mag krwi". A więc nie tylko ona tak dobrze rozwinęła tę technikę. To sprawiło, że Tarrlok — ze zidiociałego Radnego, któremu nikt już nie wierzył — zmienił się w wielce niebezpiecznego maga wody, który w każdej chwili mógłby zwrócić swą największą broń przeciwko nim. Sapphira sięgnęła w stronę swego paska, do którego przyczepione miała metalowe kajdanki.

          — Panie Radny, radziłabym nie pogarszać swojej sytuacji i oddać się w ręce policji. — to powiedziawszy, chwyciła kajdanki i zrobiła krok w stronę Tarrloka.

          Nagle poczuła, że nie ma już władzy nad własnym ciałem.

——————————

••Shila••

          Shila, przygwożdżona już do podłogi, mogła jedynie patrzeć, jak Tarrlok — za pomocą magii krwi — bawi się zebraną w ratuszu Radą oraz Drużyną Avatara, jak steruje nimi, niczym kukiełkami. Zacisnęła zęby i zamknęła oczy, biorąc dwa głębokie wdechy. Krzyki i jęki, towarzyszące atakowi Radnego, wypełniły jej głowę, nie dawały jasno myśleć. Tarrlok zacisnął mocno pięści, zaś wszyscy, których krew tkał, stracili przytomność. Wszyscy, poza Shilą, opierającą się jego magii, oraz Bolinem, którego cały czas trzymała za nadgarstek.

          „Wszystko na mojej głowie", pomyślała, zmuszając swoje ciało do podniesienia się, pierw na kolana, potem na nogi. Przy tej drugiej czynności, napotkała opór, ale nie ze strony swego ciała — opór wyszedł od Bolina, wciąż leżącego na ziemi.

         — S-hila, n-nie rób t-tego. — wydukał.

           — Przepraszam, Bo. — wyszeptała, i wyrwawszy nadgarstek z jego uścisku, Shila skierowała się biegiem w stronę wyjścia z ratusza. Po drodze zatrzymała się na moment przy wciąż nieprzytomnej Kennie i zmarszczyła nos. W sumie...Kenna i Korra były połączone. Z nią, Shila miała większe szanse na dorwanie Tarrloka. Westchnęła więc i chwyciła Kennę za ręce, ciągnąc ją w stronę wyjścia. — Mam nadzieję, że efekt minie w miarę szybko, bo coś czuję, że będziesz mi potrzebna. — mruknęła sama do siebie, ciągnąc Kennę w stronę szaro-fioletowego satomobilu, którym tu przyjechała, a który otrzymała od Zolta Błyskawicy w dniu, w którym dołączyła do specjalnej grupy Cieni. Shila otworzyła drzwi pasażera, wsadziła do środka Kennę, zapięła jej pas i zamknęła drzwi, po czym pognała szybko na miejsce kierowcy, odpaliła pojazd i ruszyła częściowo zaśnieżoną ulicą, za śladami, jakie pozostawiła sflaczała opona satomobilu Tarrloka.

          Mijały dzielnicę za dzielnicą, a im bliżej granic miasta się znajdowały, tym uboższe stawały się budynki. Porównując centrum i okolicę, w której mieszkała Shila, a przez którą właśnie przejeżdżały, można śmiało rzec, że największe marzenie Avatara Aanga, dotyczące równości w Mieście Republiki, nigdy się nie ziściło. Właściwie, to Miasto Republiki stanowiło wręcz książkowy przykład miejsca zdominowanego przez podział klas społecznych, w którym nie brakło ani biedy, ani braku równości, ani — tym bardziej — idiotów, bogacących się na nieszczęściu biedniejszych mieszkańców, do których zaliczyć można chociażby wszelkie Triady. Wyjątek stanowić mogła Triada Czerwonego Monsunu, bowiem oni — z własnej, nigdy nie wymuszonej inicjatywy — zakładali na swoich terenach schroniska, gdzie dokarmiali bezdomnych i wydawali rzeczy niezbędne do przeżycia, głównie w sezonie zimowym. Kiedyś, jeszcze przed czasami patriarchatu Zolta Błyskawicy, Triada Potrójnej Groźby urządzała podobne zbiórki, głównie przed świętem Przesilenia. Potem przerzucili się na wymuszanie haraczu i "ochronę", której nie było, poziomem starczając się do Triady Agni Kai. 
Kenna obudziła się mniej więcej w połowie najbiedniejszej dzielnicy Miasta Republiki, z której blisko już było do granic miasta.

          — Moment, gdzie...dokąd my właściwie jedziemy? I gdzie pozostali? — zapytała córka Tenzina, mrugając oczami i zaciskając dłonie na skroniach. Była zdezorientowana i obolała, to zrozumiałe. Skręciły w lewo, na długi, niebieski pomost, prowadzący do rozdroży. Tutaj ślad się urywał.

          — Musiałam ich zostawić, Tarrlok obezwładnił was magią krwi. — wyjaśniła Shila, ruchem ręki odgarniając poprzyklejane do blizny włosy na bok. Oblizała usta i uspokoiła oddech. Odkąd ruszyły, Shila miała dziwne przeczucie, że gonitwa za Tarrlokiem nie skończy się w sposób, w jaki by sobie tego życzyła. Wcisnęła odpowiedni przycisk, włączając ogrzewanie. ,,Ten Hiroshi miał niezły łeb do gadżetów", pomyślała, gdy w pojeździe zaczęło się robić odrobinę cieplej.

          — Jasne...a tobie nic się nie stało?

          — Powiedzmy, że magia krwi rzadko działa na magów krwi. — odpowiedziała jej Shila, włączając wycieraczki, gdyż — ku jej niezadowoleniu — za granicą miasta rozpętała się właśnie burza śnieżna. Gdy znalazły się na rozdrożach, Shila zatrzymała satomobil, oparła dłonie na kierownicy i spojrzała oczekująco na Kennę. — Musisz mi trochę pomóc.

          — Mów.

          — Mogłabyś wejść w Stan Ducha i spróbować namierzyć Korrę, tak jak ostatnio? — Kenna uśmiechnęła się, zakładając na dłonie czarne rękawice Shili, znalezione w schowku.

          — Z wielką chęcią. — To powiedziawszy, Kenna wzięła głęboki wdech, zamknęła oczy i zaczęła medytować, w pozycji nieco ograniczonej. Nagle otworzyła lśniące bielą i błękitem oczy. — W lewo — powiedziała. Shila była pod wrażeniem" chyba po raz pierwszy, Kenna weszła w Stan Ducha, zachowując przy tym pełną świadomość. Satomobil ruszył dalej, skręcając za każdym razem, gdy tego zażyczyła sobie Kenna. Dziwne...ale z każdym kolejnym metrem, który pokonywały, Shila czuła, jak jej ciało — stopniowo — pochłania gęsia skórka. Cokolwiek tam napotkają, nie będzie to dla nich przyjemne.

——————————

••Janevia••

          Janevia, tak jak każdy człowiek, miewała swoje nawyki i rytuały, bez których nie mogła uznać swego dnia za w pełni wykorzystany. Jednym z takich rytuałów było wieczorne opuszczanie rozbitego poza miastem cyrku i przechodzenie główną ulicą do smoczej alei, gdzie mieściła się knajpa Narooka. Stamtąd, o ile nie wypadała jej kolei w przynoszeniu obiadu pozostałym cyrkowcom, skręcała w prawo, w ulicę pełni, na której gromadziła się głównie wodna nacja, w tym i niemagowie. Domy urządzane były w stylu Plemion Wody, co oznaczało masę niebieskich dekoracji, białe budynki i wyłożony szarą kostką chodnik, z niebieskimi zdobieniami. Szła prosto przez parę minut, trzymając ręce w kieszeniach zielonego płaszcza ze złotym paskiem, aż do gmachu Kapuścianej Korporacji. Tam zawsze odbijała w lewo, w stronę centrum. Za każdym razem, gdy trafiała na róg ulicy żelaznej, Janevia zatrzymywała się, zdejmowała kaptur z głowy — bez względu na pogodę — i podziwiała potężne ściany Muzeum Czterech Nacji, w którym to gromadzone były eksponaty ze wszystkich stron świata. Tak jak miała to w zwyczaju robić przez ostatni miesiąc, przeczytała wielki, wiszący nad wejściem bilbord ,,Patroni i obrońcy Królestwa Ziemi", który — być może dla lepszego odbioru — zdobiły dwie podobizny: czarno-biała głowa Wan Shi Tonga, którego to znała wyłącznie z tej wystawy, oraz maska Błękitnego Ducha. Ta druga podobizna wywołała krótką retrospekcję, której nigdy nie była w stanie powstrzymać:

          Ma osiem lat.
          Znów włóczy się po otaczającym jej wioskę z trzech stron lesie, nie może wrócić. Jak zwykle, zapomniała zaznaczyć odpowiednie drzewa kredą. Mama ma rację: kiedyś zapomni z domu własnej głowy. Janevia chodzi po lesie i nawołuje ojca.

          — Tato! — krzyczy, ale ojca jak nie było, tak nie ma. Wzdycha i idzie dalej, w stronę światła. Gdy słyszy jakieś przerażające dźwięki, rusza w ich kierunku. W końcu, dociera do granicy lasu, na wzgórzu.

          Widzi ją.
          Rodzinną wioskę, którą nagle — ni stąd, ni zowąd — zalewa tsunami. Nie takie naturalne, wiedziała o tym. Gdyby było naturalne, ucierpiałaby także zewnętrzna część zatoki. Spogląda w dół i widzi ludzi. Niemalże wszystkich mieszkańców wioski, ratujących siebie i swój dobytek przed żywiołem. Niedaleko od nich, na drugim wzgórzu, stoi czterech magów wody, wywołujących to tsunami. Mieszkańców wioski gania dwóch magów ognia.

          W końcu, widzi ojca.
          Choć chodzi o lasce, stawia się najeźdźcom.
          Dziewczynka nie wytrzymuje.
          Wbiega z powrotem do lasu i pędzi w stronę krzyków. Ogień bucha ponad drzewami, dziewczynka czuje smród palonego drzewa. W końcu dociera do jakiejś ścieżki, z której widzi unoszący się nad wioską dym. Chce tam pobiec, ale wtedy ktoś ją łapie.

          — Poczekaj! — woła mężczyzna w dziwnej czapce. Za nim stoi masa powozów, przewożących różne rekwizyty i zwierzęta, a także cudacznie ubranych ludzi. — Nie idź tam, dziecinko — dodaje.

          Nadciąga kolejna fala, tym razem większa. Jeden z cyrkowców wybiega przed nich, wykonuje parę ruchów i zatrzymuje wodę, rozpryskując ją na boki. Cyrkowiec, który ją trzyma, podnosi dziewczynkę i odciąga na bok. Mała, wciąż wpatrzona w dym unoszący się nad wioską, wyrywa się i biegnie do domu. Cyrkowcy biegną z nią, nie zwalniając nawet na minutę.

          Nie ma już nic.
          Jedynie ruiny wioski, na których wciąż tli się ogień. Nie ma tu ani mieszkańców, ani najeźdźców.

          — Nie...— jęczy dziewczynka, wskakując do wody i szukając rodziny. Cyrkowcy stoją przy granicy wody, tylko ten z dziwną czapką wchodzi za małą do wody. Janevia zdziera sobie gardło, szukając bliskich. Ale nie ma tu nikogo. Ani mamy, ani taty, ani brata — została sama, pośród ruin. Dziewczynka płacze, jeden z cyrkowców bierze ją za rękę i wyprowadza z wody. Wysoka kobieta w niebieskiej sukience kuca na brzegu i wyciąga dłoń do dziewczynki. Ociera łzę z jej twarzy.

          — Już dobrze. Nie zostawimy cię tu.
          I faktycznie, nie zostawili.

          Janevia poprawiła kołnierz swego płaszcza i ruszyła w dalszą drogę, na drugą stronę ulicy. Stamtąd skręciła kilka razy w lewo bądź prawo, wcisnęła się w wąską przestrzeń między dwoma budynkami dzielnicy, w której to mieszkali głównie ludzie niemagiczni, wyszła na niewielkie podwórze i stanęła przy klapie prowadzącej do piwnicy. Podniósłszy ją, Janevia zeszła po schodach na dół, pokonała długi korytarz i pchnęła znajdujące się na jego końcu drzwi, wchodząc do dużej, pomalowanej na brzoskwiniowo sali, w której — poza proporcami i plakatami przedstawiającymi podobiznę Amona — znajdowało się wiele rekwizytów niezbędnych do ćwiczeń fizycznych i gimnastycznych. Jedną ze ścian w całości pokrywały lustra, przy których — w parach — ćwiczono blokowanie Chi. Zdjęła płaszcz i powiesiła go na wolnym wieszaku. Zielono-szare ubrania, które nosiła, odrobinę wyróżniały ją z tłumu. Jedynym, co miała wspólnego z pozostałymi ludźmi, była czarna opaska z czerwonym kołem, na jej lewym ramieniu.

          Tak, była Równościowcem. Od roku, zresztą, i choć nigdy nie podpisywała się pod odbieraniem daru magicznego, to idea równości magów i niemagów bardzo jej się podobała. Gdy była mała, wielu magów — wciąż żyjących porządkiem, jaki ustanowiła Stuletnia Wojna — uważało się za lepszych, przez co ludzie tacy, jak ona, potracili nie tylko rodziny, ale i prawo do świętego spokoju i normalnego życia. I choć nigdy otwarcie by tego nie powiedziała, popierała działania Błękitnego Ducha — naśladowcy mitycznej postaci, walczącej o sprawiedliwość.
Wiedziała, że jej ojciec, nigdy nie pochwaliłby popierania takich przedsięwzięć. Był dobrym człowiekiem, któremu daleko było do walczącego o wolność mściciela, jakimi byli przecież Równościowcy.  A mimo to, Janevia czuła, że właśnie tu powinna teraz być. Miała nadzieję, że nie wszyscy Równościowcy chcą ślepo podążać za ideologią Amona. Że są w tym mieście ludzie, którym naprawdę zależy na równości.

          Rozejrzała się po sali i podwinęła rękawy, szykując się do ćwiczeń. W końcu, namierzyła wzrokiem swojego trenera i stanęła przy ściance wspinaczkowej, czekając, aż w końcu ją zauważy. Kiedy tak się nie stało, Janevia rozmasowała nadgarstki i podbiegła do ściany, po to by odbić się od niej, podskoczyć i wspiąć się odrobinę wyżej. Potem, gdy znalazła stabilny uchwyt, zrobiła fikołek do tyłu i zawisła stopami na dużym, metalowym kole, wiszącym pod sufitem. Tak jak zawsze, wsunęła się na drewniane belki, trzymające cały sufit, i usiadła na nich, wykonując lekki ukłon. Ludzie, którzy byli na dole, przerwali jakiś czas temu ćwiczenia i zaczęli klaskać. Teraz nawet trener, który przerwał ćwiczenia, skrzyżował ręce i prychnął, z szerokim uśmiechem podziwiając wybryki cyrkówki. Tak...zdecydowanie warto było od czasu do czasu się popisać. Dzięki temu, Janevia wciąż przypominała im, że daleko tym ludziom do profesjonalnych gimnastyków. Ześlizgnęła się na dół dzięki czerwonym szarfom i wylądowała, z pełnią gracji. Z taką sprawnością fizyczną, miała z głowy ponad połowę szkoleń.

          — A więc jednak wróciłaś — powiedział jej trener, stając przed nią. Poprawiwszy rękawy, Janevia podała mu rękę na powitanie.

          — Obiecałeś, że pokażesz mi kilka dodatkowych trików.

          — Oczywiście...to jak, cyrkówko? Dasz mi dzisiaj fory? — zapytał, stając przed jednym z luster. Chłopak podciągnął rękawy i przyjął odpowiednią postawę. Janevia pokręciła głową i wyprostowała plecy. Kiedy Tadashi zaatakował, Janevia — bez problemów — zablokowała atak.

          — Zapomnij, Tadashi. — To powiedziawszy, Janevia wykonała unik i podcięła Tadashiego. Gdy uderzył plecami w podłogę, dziewczyna wyciągnęła rękę w jego stronę i pomogła mu wstać. — Ja nigdy nie daję nikomu forów.

          — Tata kazał mi przekazać, że dostałaś udział w następnej akcji. O ile wreszcie zdecydujesz się wyściubić nos poza ten pokój i faktycznie oddać się sprawie. — Janevia przewróciła oczami. Odkąd Hasuk został napadnięty w jego własnym domu, obowiązki szkolenia nowych rekrutów przelał niemalże w całości na swojego syna.

          — Chociaż ciekawa ta wasza akcja? — zapytała, blokując atak Tadashiego. Chłopak skinął głową i prędko przeczesał ciemnobrązowe włosy.

          — Dużo nie wiem. Powiedzieli nam tylko, że po raz pierwszy wykorzystamy do tego sterowce Saty. — Skinęła głową. Cóż...mimo przyjaźni, jaka łączyła ją z panną Sato, dziewczyna wolała pominąć to, skąd tak właściwie czerpała swoje informacje odnośnie Równościowców. Kto wie? Może kiedyś się na to zdobędzie?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top