Rozdział 6.

   Wykończona oparłam się o pień drzewa. Od jakiś trzech godzin uciekaliśmy przed... czymś, co miało duże rogi i wielkie pazury. Po prostu wyśmienicie. W każdym razie potwór dał sobie spokój, po tym jak Piper zaczęła rzucać w niego zawartością swojej torby sportowej, którą zabrała z rozwalonego autobusu.

Rozłożyliśmy obóz i dostałam pierwszą wartę. Ognisko skakało wesoło, w przeciwieństwie do mojego humoru. Piper przewracała się zboku na bok, nie mogąc zasnąć. Stwierdziłam, że zagadam.

- Umm... Piper? - trąciłam ją delikatnie w ramię.

- Rób co chcesz, ale nie będę z tobą rozmawiać - syknęła córka Afrodyty.

- Dlaczego mnie unikasz? - zapytałam. - Co takiego zrobiłam?

- Lepiej by było, gdybyś wróciła na wartowniczy pieniek - fuknęła córka Afrodyty.

- Piper, czemu taka jesteś? Co ja ci zrobiłam?Myślałam... myślałam, że się zaprzyjaźniłyśmy... - dokończyłam cicho.

- Nic nie zrobiłaś?! - wybuchnęła kpiącym śmiechem, ale zaraz znowu ściszyła głos. - Chyba sobie żartujesz!

- Piper...

- Zostaw mnie - zerwała się z koca. - Albo lepiej. Pójdę po drewno, a ty sobie tu stój. I masz szczęście, że nikt się nie obudził.

~*~

Po godzinie obudziłam Liv, która miała po mnie wartę, po czym zagrzebałam się pod ciepłym kocem. Jednak nie zmrużyłam oka, pomimo zmęczenia. Nie mogłam zrozumieć o czym mówiła córka Afrodyty, która nawiasem mówiąc wróciła dopiero koło drugiej nad ranem, kiedy wartę miał Jason. Sama zasnęłam dopiero gdzieś o piątej, gdy wyczerpanie pokonało galop myśli w mojej głowie.

Kompletnie niewyspana, obudziłam się dwie godziny później, dzięki Liv, która niezbyt delikatnie szarpnęła mnie na ramię i wręczyła kanapkę z... niczym.

Po tym niezwykle zdrowym posiłku, zebraliśmy obóz i wyruszyliśmy w dalszą drogę. Po kilkugodzinnej wędrówce przez las, znaleźliśmy małą, wąską ścieżkę, która zaprowadziła nas do jakiejś knajpy, która wyglądała jakby nikt do niej nie zaglądał od kilku lat. Sam fakt, że stała na środku odludzia był podejrzany, ale byliśmy zbyt wycieńczeni, żeby narzekać.

- Może mają tam coś do jedzenia - powiedział z nadzieją Chris, który od dłuższego czasu narzekał na głód.

- Warto sprawdzić! - zawołała Liv, która już stała przed restauracją.

Nagle drzwi wejściowe otworzyły się, a w nich stanęła jakaś starsza pani. Była to taka stereotypowa babcia z bajek dla dzieci. Białe włosy zawinięte miała na wałki do włosów, okrągłe okulary osadzone na rumianej i uśmiechniętej twarzy oraz ręcznie haftowany fartuszek.

- Ojojoj! Co wy tu dzieciaczki robicie o tej porze dnia? - zapytała przesłodzonym głosem - Wejdźcie proszę, jesteście akurat w idealny czas! Przed chwilą upiekłam moje słynne czekoladowe ciasto! - zatarła ręce i gestem zaprosiła nas do środka.

Byliśmy zbyt głodni i zmęczeni, żeby się nad tym zastanawiać i z chęcią weszliśmy do środka. Tylko Piper została na zewnątrz. Podobno nie była głodna. Podobno, bo nawet w środku słychać było burczenie jej brzucha. Kiedy tylko przekroczyliśmy próg, uderzyły nas cudowne zapachy jedzenia. Ciast, pizzy i wielu innych przepysznych rzeczy.

- To co byście chcieli zjeść? - uśmiechnęła się Babcia.

- A ma pani frytki? Albo Happy Meale'a z McDonalda? - zapytał Nico.

- Oczywiście kochany!

- Poprosimy wszystko, ja stawiam - Chris położył na stole sakiewkę pełną złotych drachm.

- Oj, nie trzeba, wystarczy mi wasza obecność. Tak rzadko mam gości. Moje dzieci dawno wyjechały. Nikt mnie nie odwiedza. Tylko czasami zdarzają się mi tacy przemili goście jak wy! - uśmiechnęła się nieco... przerażająco?

Po chwili wróciła z tacą pełną jedzenia. Wzięłam sobie wielki kawałek pizzy i colę.

- Piper, nie wie co traci! To jest po prostu pyszne! - wychwalała Liv wpychając sobie kawałek ciasta do buzi.

- Pójdę po nią - zaofiarował się Jason poważnym tonem, jakby miał porozmawiać z nią o czymś więcej niż o frytkach i coli.

Zza drzwi słychać było przygłuszoną rozmowę Piper i Jasona. Chyba się kłócili, bo córka Afrodyty ciągle na niego krzyczała. Liv chwaliła jakiś napój, ale jej głos zdawał się dobiegać z daleka. Czułam jak powieki powoli mi opadają. Potem urwał mi się film.

~*~

Następną rzeczą jaką pamiętam, było obudzenie się na zimnej, kamiennej posadzce. Z trudem się podniosłam się, czując silne zawroty w głowie. Obok mnie siedziała przerażona córka Eos.

- Co się stało? - wymamrotałam, czy raczej wyjęczałam.

- Raven! Całe szczęście wreszcie się obudziłaś! Ta babcia to nie babcia, tylko jakaś cyklopica! W jej jedzeniu był środek nasenny, uwięziła nas tu! - pisnęła ze strachem Liv.

Rozejrzałam się po pomieszczeniu, oprócz nas byli tu także Chris i Nico. Znajdowaliśmy się w pomieszczeniu z samego betonu. Drzwi były wykonane z szarego metalu.

- Gdzie Jason i Piper?!- zapytałam.

- Nie wiem, byli na zewnątrz, kiedy jedliśmy te zatrute potrawy.

W tym samym momencie ktoś przekręcił klucz w zamku i drzwi się otworzyły. W progu stali Jason i Piper.

- Szybko! - szepnął syn Jupitera.

- Gdzie jest cyklop? - zapytał Chris. - Zabiliście ją?

- Zemdlała po tym, jak Piper uderzyła ją w twarz krzesłem.

Wszyscy ze zdziwieniem popatrzyli na córkę Afrodyty.

- No co?

- Mamy mało czasu szybko! Ona zaraz się ocknie.- pośpieszył drużynę Jason. Na korytarzu rozległy się odległe kroki.- Tędy!

Jason poprowadził wszystkich wąskim korytarzem na lewo od schodów. Droga poprowadziła nas do jadalni. Rzuciłam się na drzwi, ale one ani drgnęły.

- Są zamknięte! - jęknęłam.

- W takim razie czas na walkę! - Liv wyciągnęła swój miecz, który świecił złotym światłem. Dotknęłam dłoniom mojego naszyjnika, który od razu przemienił się w łuk oraz kołczan pełen strzał. Ciekawe jakie rzeczy można znaleźć w obozowej zbrojowni.

W tym samym momencie do jadalni wpadła olbrzymia cyklopica. Już w niczym nie przypominała miłą babcię. Miała szarą skórę, długie pazury, a zza kępy potarganych, białych włosów wystawało jedno olbrzymie oko. Z krzykiem rzuciliśmy się na potwora. Wycelowałam deszcz strzał w stwora. Olbrzym zatoczył się wyjąc z bólu. Korzystając z okazji Chris wbił miecz w plecy bestii, która rozpłynęła się w nicość.

Staliśmy chwilę zdyszani, po czym Liv roześmiała się. Chyba jeszcze nikt nie śmiał się z ulgą w leżu cyklopów. Nagle zza lady wyłonił się Nico z kluczem w dłoni.

- Znalazłem! - powiedział potrząsając przedmiotem.

Kiedy wyszliśmy na świeże powietrze zdecydowaliśmy nie ufać ścieżkom i iść dalej przez las.

Przepraszamy za spóźniony rozdział, ale jedna z nas znowu zachorowała :(

Tak czy inaczej zapraszamy do komentowania i gwiazdkowania :) ^^

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top