Rozdział 6. Jesteś słaba
Wybór. Ponoć każdy człowiek ma wybór. Życie na tym polega. Wybieramy pomiędzy czymś, a czymś. Czasami wybory nie są łatwe. Ja czułam ostatnio jakbym to nie ja wybierała co się dzieje w moim życiu. Jakby ktoś mi dawał wybór, który i tak nie należał do mnie. Może moje życie nie było już tylko moją sprawą. A może to poprostu ja robiłam się już jakaś przewrażliwiona?
Patrzyłam na swoje zdarte kolano. Nie wyglądało to już tak źle. Zaczęłam zacierać krew palcem.
-Masz - powiedział i rzucił we mnie opakowaniem z plastrami. Złapałam je z trudem. Spojrzałam na niego kilka sekund. Wyjęłam jeden z opakowania i przykleiłam go na ranę.
-Może jakieś dziękuję lub coś?
-Dzięki... - odpowiedziałam, nie patrząc na niego. Odłożyłam resztę opatrunków na jego biurko. Chyba jego. Nie byłam nawet tego pewna.
-A teraz porozmawiamy - zaczął szukać czegoś w szufladzie. Po chwili wyjął jakaś teczkę i wziął z jej jakieś zdjęcie.
-Znasz tych ludzi? Na pewno znasz - pokazał mi to zdjęcie. Był na nim mój ojciec i jego dwóch wspólników. Cała trójka rozmawiała o czymś zażarcie. Jeden z nich trzymał jakieś kartki. Wydawało mi się, że zostało zrobione w dzień ostatniego spotkania integracyjnego. Pamiętałam, że tego dnia rano ojciec był ubrany tak samo.
-Znam - odpowiedziałam. Nie wiedziałam, że to dobrze czy źle.
-A czy widziałaś te dokumenty? - spytał, pokazując palcem na kartkę, którą trzymał Paterson, jeden z ważniejszych wspólników ojca, zaraz po Rogers'ach.
-Widziałam dużo dokumentów ojca, więc skąd mam wiedzieć czy te wiedziałam?
W domu, jak i w firmie, widziałam już ogromne ilości takich rzeczy. Tata chciał wprowadzić mnie trochę do tych sprawa, aby późnej nie została na lodzie.
-Nie pyskuj, Olsen - burknął - To są dokumenty, które dotyczą modernizacji czarnej dzielnicy. A dokładniej to jest główny dokumenty. To one zawierają decyzję.
Nie rozumiałam do czego zmierza. Ja sama wiedziałam o tym od kilku dni. Tak naprawdę to o modernizacji czarnej dzielnicy nie powiedziano mi nic. Dosłownie nic. Wiedziałam tylko, że ma się odbyć. I tyle.
-I tu pojawia się twoje zadanie - powiedział, a ja mało co nie zakrztusiłam się powietrzem. Zignorował to i kontynuował.
-Masz znaleźć i przynieść mi te dokumenty. Daje ci czas do... - nie zdarzył dokończyć, bo otworzyły się drzwi. Weszła przez nie dziewczyna, którą widziałam kilkanaście minut temu. To była Ines, o ile się nie myliłam.
-Leonardo! - krzykała, a on wywinął oczami. Czyżby to było jego imię? Nie pasowało do niego. Zdecydowanie nie. To imię kojarzyło mi się tylko z Leonardo DiCaprio, ewentualnie z Da Vinci, a nie z jakimś kurde gangsterem czy chuj wie kim!
-O ty jeszcze tutaj jesteś? - spytała wchodząc do pomieszczenia. Stanęła za fotelem, na którym siedziałam. Nie odezwałam się. Ta piętnastolatka (chyba piętnastolatka) mnie przerażała. Z resztą jak wszyscy tutaj.
-Czego chcesz? Streszczaj się - powiedział lejąc do szklanki kolejną porcję bursztynowego napoju, czyli na oko burbonu. Brunetka podeszła do niego i wyrwała mu to. Sama wzięła łyka, ale teraz to one zabrał jej szklankę.
-Ines! Kurwa! Masz piętnaście lat. Jak się ojciec dowie!
-Leonardo, po pierwsze to, mam szesnaście za miesiąc. Po drugie to ojciec się nie dowie, jeśli nikt mu nie powie - wzruszyła ramionami z uśmiechem. Ruszyła zadowolona w stronę drzwi.
-I tak powiem mu, że pijesz już! - zawołał, kiedy wychodziła.
-Jebana sześćdziesiona! Jebać konfidentów! - wydarła się i wyszła trzaskając drzwiami. On zaśmiał się pod nosem. A ja siedziałam, nie ogarniając coś się właśnie stało. Chciało mi się aż śmiać.
-To twoja siostra? - spytałam. Wywnioskowałam to z tego, że o ,,ojcu", a nie o ,,twoim ojcu" lub ,,moim ojcu". Wiem, jestem genialna w dedukcji (wyczujcie sarkazm).
-Yhm. Przyrodnia, na szczęście. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, Katherine - rzucił.
-Nazywasz się Leonardo?
Od razu zrozumiałam, że przesadziłam. Poczułam się za bardzo pewnie. Zachowałam się za bardzo swobodnie.
-Ponoć mi mniej wiesz, tym lepiej śpisz. Nie chcesz lepiej spać? Mi mniej będziesz wiedzieć, tym lepiej dla ciebie. Uwierz - odpowiedział z lekkim zabarwieniem. Ja spuściłam wzrok na moje kolana.
-Ale tak. Leonardo to moje imię. Mało kto go używa.
Kiwłam lekko głową. Naprawdę chciałam już z tamtą pójść. Ciągle martwiłam się o Bex.
-Wracając do tematu. Masz mi to przekazać w piątek o szesnastej. W zaułku, gdzie po raz pierwszy mnie zobaczyłaś - wiedział, że będę doskonale pamiętać gdzie.
-A co jeśli nie przyniosę? - spytałam cicho.
-Co jeśli nie przyniesiesz? Może samochód z twoim rodzicami spadnie w przepaść? Albo dom twojej przyjaciółki, Rebekah Collins, spłonie w nocy? A może soku Thomas'a Rogers'a znajdzie się trucizna? Jest tyle możliwości - zaśmiał się, lecz mi nie było do śmiechu. Zacisnęłam dłoń na telefonie i zacisnęłam powieki. Po policzku spłynęła mi łza. Podszedł do mnie, ale nie otworzyłam oczy. Dotknął mojego policzka, starł łzę.
-Jesteś słaba - wyszeptał, stając blisko. Za blisko. Klęczał przed krzesłem, na którym siedziałam.
-Za słaba na życie w takim świecie. Za słaba na to wszystko. Nawet jest mi ciebie żal.
-To dlaczego mi to robisz? - spytałam, otwierając oczy. Znajdował się nie wiele przede mną.
-Lubię patrzeć jak takie dobre dziewczynki się niszczą. Jak tracą zmysły i wszystko - odpowiedział bez uczuć, a ja poczułam jak śniadanie podchodzi mi do gardła.
Wstał i poszedł do drzwi.
-Idziemy - rozkazał. Wstałam i poprostu ruszyłam za nim. Nie było sensu dyskutować i pytać. Wszystko zaczęło tracić sens. Wyszliśmy z budynku. Nie rozglądałam się. Szłam bezmyślnie przed siebie. Weszłam do samochodu. Odjechał.
-Wracamy do twojej szkółki - powiedział. Spojrzałam na wyświetlacz telefonu. Dwadzieścia nieodebranych połączeń do Tommy'iego. Na pewno się martwił. On mnie udusi jak tam przyjadę. I nie tylko on. Boże, mogłam mu chociaż napisać, że nikt mnie nie porwał. Choć może to było porwanie? Nie byłam tu z własnej woli, więc mogłam powiedzieć, że to porwanie. Ostatnio prawię nic nie działo się z mojej woli. Nic już nie wiedziałam.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top