Rozdział 1
Rzucam torbę sportową i kładę się na łóżko. W końcu spokój i chwila wytchnienia. Przynajmniej do póki do pokoju nie wpada Peter.
- Mam dość! Ubieraj się młody - mówi zdenerwowany. Zdziwiłem się. Ostatni raz odezwał się do mnie, z własnej woli gdzieś 3 miesiące temu, podczas naszej kłótni z latającymi talerzami w roli głównej.
- Spieprzaj Peter - nie silę się na miły ton.
- Widzę cię na dole za 10 minut i lepiej dla ciebie żebyś się nie spóźnił - ciekawe co mi zrobi, już się boję. Mimo, że nie mam na to najmniejszej ochoty schodzę na dół.
- Wsiadaj -otwiera drzwi do swojego samochodu.
- Planujesz mnie porwać? - pytam.
- Zastanawiałem się nad tym - odpowiada.
- Oho, czyżby Peterek mógłby planować coś tak okropnego?
- Zamknij się - warczy znad kierownicy.
- To ty chciałeś gadać - przypominam sobie.
- Ale nie tutaj - odpowiada.
Sam nie mam siły dłużej z nim gadać, więc jedziemy w milczeniu. Ciekawi mnie co on wymyślił w tym swoim chorym łbie.
Po około 10 minutach jazdy zatrzymujemy się na jakimś odludziu. No nie powiem to nie wygląda za dobrze. Może jednak planuje mnie zabić, albo co najmniej tu zostawić.
Wysiadamy z auta i stajemy na szczycie niewielkiej górki. Rozglądam się i uświadamiam sobię, że skądś znam to miejsce, ale jak na złość nie mogę sobie przypomnieć.
- Pamiętasz? - pyta Peter patrząc w dal nieobecnym wzrokiem.
- Nie - odpowiadam, choć już wiem co to za miejsce. To tutaj Pero uczył mnie jeździć, a potem skakać na nartach. Był dla mnie wtedy jak najlepszy przyjaciel, a nie tylko brat. To dzięki niemu osiągnąłem to co osiągnąłem.
Ale nie dam mu tej satysfakcji. Jestem okrutny chociaż nie chcę. Milczymy. Widzę że zmnieszał się po mojej odpowiedzi. Już nie jest taki pewny.
- Po co mnie tu przywiozłeś? - przerywam ciszę.
- Jeszcze nie zrozumiałeś o co mi chodzi? Jesteś aż taki tępy? - odpowiada pytaniem na pytanie.
- Nie mogę się doczekać aż mi powiesz - żartuję, bo wiem, że to go wkurzy.
- Domi... - kurwa. No to robi się ciekawie. Może jeszcze będzie śpiewał ,,Ulepimy dziś bałwana?,, - nie mam już siły. Nie wiem co się dzieje, ale chcę to skończyć. Chcę spowrotem mojego brata - na widok jego zbolałej miny coś we mnie pękło, ale nie pokazuję tego po sobie. To zaczyna wymykać się z pod kontroli. Miał mnie nienawidzić. Robię to dla jego dobra. Specjalnie go olewam i psuję to co było dobre między nami, choć widzę, że to go niszczy.
- Domen powiedz coś - mówi po jakimś czasie Peter, a ja przypominam sobie, że dalej nic mu nie odpowiedziałem.
- Nie nazywaj mnie swoim bratem. - nie wiem jak te słowa przeszły mi przez gardło. To chyba kolejny dowód, że staje się taki jak Manuel. Chyba zanikają we mnie jakie kolwiek uczucia. Widzę co tymi słowami wywołałem i jestem dumny. Może szybciej się ode mnie odczepi.
- Domen, nie wiesz co mówisz - niezły z niego gracz jeszcze o mnie walczy. Z jednej strony to słodkie. Ale ja już postanowiłem: dzisiaj się nie godzimy.
- To ty nic nie wiesz - gdybyś tylko wiedział...
- To mi wytłumacz!! - już nie jest spokojny.
- Daj sobie spokój dzisiaj jestem zmęczony - próbuję go zbyć, ale wiem, że to nie zadziała.
- Jaja sobie robisz?? Wogule nie jesteś poważny - dobra kończymy tą dramę.
- Czekam w aucie. Jak skończysz udawać kochającego brata i gapić się w kupę śniegu to przyjdź - odwracam się i wsiadam do auta. Po chwili dołącza do mnie Peter, cały czerwony ze złości i zimna. Ruszamy. To jakiś cud, że obyło się bez mocniejszych wyzwisk i walenia po mordzie, ale coś czuję, że się od tego nie wywinę następnym razem. Po moim smutku i wspołczuciu dla Petera nie zostało nic. Miejsce to zajęło uczucie beznadziejności i odmarzniętych części ciała.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top