Rozdział dwunasty; Nie jesteś mi nic winna.

  Stojąc pod wielką ustrojoną choinką w centrum handlowym starałam się ignorować grającą od dziesięciu minut tę samą świąteczną melodię. Grudzień trwał zaledwie kilka dni, ale Nowy Jork już od połowy listopada wyglądał jak domek z piernika.
   Nie, żeby mi to bardzo przeszkadzało, po prostu ostatnio czas leciał mi jak piasek przez palce i usilnie starałam się przeciągać ostatnie tygodnie tego roku.

   — Scarlett! — przeniosłam spojrzenie na przyjaciółkę, która zbliżała się w moją stronę obwieszona papierowymi torbami.

   — Gdzie zgubiłaś Callawaya? — zapytałam, odchodząc od sztucznego drzewa mieniącego się na wszystkie kolory.

   — Siedzi już u góry, kwestionując swoją egzystencję po wczorajszym — zaśmiała się przekładając zakupy do jednej dłoni — Studenckie imprezy to inny poziom — rzuciła zaaferowana.

   Layla nigdy nie ukrywała, tego, że lubiła się bawić. Uwielbiała alkohol i szalone imprezy, które ja omijałam szerokim łukiem.
   I, mimo że jej ojcem był komendant policji jednego z posterunków na Manhattanie i mogłoby się zdawać, że została wychowana, aby stronić od tego typu rozrywki to prawda była zupełnie odwrotna.
   Może właśnie tak to działa – usilnie staramy się sprzeciwić rodzicom, chcąc wyłamać ze schematów powielanych przez lata, zapominając, że chociażbyśmy nie wiem, jak się starali to koniec końców jesteśmy tylko echem innych.
   Echem własnej rodziny i tego, jaki kształt nadało nam otoczenie.

    — Nareszcie — mruknął zmarnowany Will, gdy tylko dosiadłyśmy się do stolika.

   — Nie mów, że dopadł Cię kac morderca Callaway — spojrzałam na blondyna, zarzucając kurtkę na oparcie fotela.

   — Nie rzygałem od czterdziestu minut, więc chyba będzie dobrze — odparł, upijając jakiś zielony sok, krzywiąc się przy tym znacznie.

   — Mówiłam, żebyś nie mieszał wódki z piwem — Layla spojrzał na niego pobłażliwe, zajmując miejsce.

   Skrzywiłam się na same jej słowa. Raz w życiu piłam wódkę, a później zwracałam zawartość żołądka przez dwa kolejne dni.
   Nigdy więcej.

   — Dobrze wchodziło — westchnął, rozkładając ramiona po obu stronach fotela.

   — Gorzej w drugą stronę co? — mruknęłam, nie kryjąc rozbawienia jego wzdrygnięciem się.

   Will nie odpowiedział jedynie znów westchnął, jak ostatni męczennik i chwycił za swój zielony soczek na kaca, a rozmowa zeszła na temat zbliżających się świąt. W tym roku Layla spędzała je w Chicago z rodziną od strony matki, a Will w Bostonie ze swoim ojcem, do którego miał się przeprowadzić po skończeniu szkoły, by rozpocząć studia na jednej z tamtejszych uczelni.
   Jego rodzice rozwiedli się, gdy był jeszcze mały, w podobno dobrych stosunkach. Nie słyszałam, żeby kiedykolwiek narzekał na sytuacje rodzinną.

     — Słyszałaś, że Scarlett zaciągnęła kogoś do łóżka? — słowa siedzącego przede mną blondyna sprawiły, że rudowłosa zakrztusiła się kawą.

   Zgromiłam go wzrokiem. Miałam nadzieje, że zapomni o tej głupiej koszulce.
Nagle zrobiło mi się go mniej żal z powodu kaca.

   — Dobrze słyszę, czy dalej mam gorączkę? — zapytała Layla, przykładając teatralnie dłoń do czoła.

   — Nikogo nie zaciągnęłam do łóżka — pokręciłam głową, patrząc na niego złowrogo — Willa poniosła fantazja.

   — A ta męska koszulka? — zapytał, nie kryjąc rozbawienia. Magiczny sok z selera czy cholera wie, czego chyba naprawę pomagał, bo Will, jakby odzyskał formę.

   Zacisnęłam dłoń na kubku i spojrzałam na nich pobłażliwie. Odkąd oboje byli w związku usilnie starali się przekonać, że i ja powinnam była otworzyć się na nowe relacje.
   Jakby nie mogli zrozumieć, że samej było mi dobrze.

   — Pożyczyłam ją od brata Eriki, kiedy u niej spałam — odparłam spokojnym głosem — To chyba nie zbrodnia? — uniosłam brew, patrząc, jak Layla przygryza wargę, a jej usta wykrzywiają się w uśmiechu.

   — Ethan'a? — dopytała, zerkając w bok na blondyna. Skinęłam jedynie głową, biorąc łyka już niemal zimnej kawy.

   — Wtedy, kiedy z nim spałaś? — zapytał Call away z nutą uszczypliwości.

   Zacisnęłam usta w wąską linię, a na moją twarz zapewne wpłynął grymas.
   Cholerna Erika Wayne i jej cholernie niewygodna kanapa.

   — Kanapa była niewygodna — powiedziałam i odchrząknęłam, odgarniając włosy z twarzy.

  — I tak po prostu sobie spaliście? — rudowłosa zmarszczyła brew.

   Zapewne ciężko było im uwierzyć, ale przecież taka była prawda.
   Tylko spaliśmy.

   — Tak, dokładnie — skinęłam głową — Nie spotykamy się przecież.

   — A szkoda — mruknął Will, podpierając głowę na zgiętym łokciu — Może wtedy David, by się odczepił.

Och... znów zaczyna.

   — Teller znów cię nachodzi? — moja przyjaciółka skrzywiła się na samo nazwisko chłopaka.

    Nie byłam w stanie zrozumieć ich wręcz nienawiści do niego. W moim oczach David był nieszkodliwym znajomy ze szkoły, który tylko chciał czasami z kimś porozmawiać i spędzić czas.

    — Jeny, dajcie spokój — mruknęłam — Z Davidem spotykam się czysto koleżeńsko, a z Ethan'em nie łączy mnie nic poza tym, że mam w szafie jedną z jego zapewne setki koszulek.

    Moi towarzysze wymienili porozumiewawcze spojrzenia, ale nic nie powiedzieli.
   Czasami strasznie wkurzało mnie to, że znali się od małego, przez co powstała między nimi więź i forma komunikacji, której ja nie potrafiłam dostrzec.

    — Ale przyznaj, że Ethan jest przystojny — rzuciła niespeszona Layla i spojrzała na mnie z cwanym uśmiechem — W twoim typie, prawda?

  Powstrzymałam się od przewrócenia oczyma.

   — Jak przyznam to odpuścisz? — zapytałam, przenosząc wzrok na jej brązowo – zielone tęczówki.

   — Cóż, na jakiś czas — uśmiechnęła się najwyraźniej zadowolona.

   Potrzebowałam papierosa. Albo dwóch.

***

   — Podrzucić was do domu? — zapytałam, stając przy aucie, gdy tylko zgasiłam niedopałek w koszu na śmieci.

   Jakoś od razu było mi lepiej.

   — Głupie pytanie — rzuciła Layla, sięgając po klamkę od strony drzwi pasażera.

   Callaway wpakował się na tylne siedzenie, jęcząc pod nosem na stertę toreb, które wrzuciłam tam wcześniej dziewczyna.

   — Jeden z twoich kartonów wbija mi się w tyłek — zawył, przekładając zakupy na prawdą stronę siedzeń.

   — Tylko spróbuj coś uszkodzić — zagroziła mu, zapinając pas.

   Włączyłam playlistę z utworami Lany Del Rey i ignorując ich przekomarzanki odpaliłam silnik.
   Wyjechałam z podziemnego parkingu, nie przejmując się czymś, takim jak poprawna jazda — na Manhattanie coś takiego nie istniało.

   Dochodzący piątkowy wieczór oznaczał, że całe centrum było zakorkowane, ale na szczęście dwójka moich pasażerów mieszkała nieopodal centrum handlowego w urokliwej dzielnicy — SoHo.
   Przemierzałam kolejne przecznice miasta w żółwim tempie, wsłuchując, gdy dźwięk telefonu z tylnej kanapy wypełnił wnętrze auta.
   Ściszyłam muzykę, widząc w lusterku, jak Will przykłada smartfona do ucha.

   — Cześć Rii — mruknął z uśmiechem na twarzy, witając się ze swoją dziewczyną.

   Staliśmy w korku przy Time Square, więc nie miałam nic lepszego do roboty, niż obserwowanie go w lusterku. Często lubiłam obserwować ludzi, ich mimikę, czy oczy, próbując zgadnąć co chodziło im po głowie.
   Teraz patrzyłam, jak Callaway w milczeniu wsłuchuję się w monolog Eriki, a spokój na jego twarzy ustępuje miejsca wzburzeniu.

   — Spokojnie, powiedz mi, gdzie jesteś? — jego głos przybrał poważniejszy ton, przez co Layla oderwała wzrok od ekranu swojego smartfona i obróciła się w jego stronę, opierając dłoń na podłokietniku.

   — Co jest? — zapytała, zerkając na mnie ukradkiem, jakbym mogła znać odpowiedź.

   Nie odpowiedział. Wyprostował się pochylając lekko w przód i omiótł wzrokiem ulice, jakby szukał czegoś. Po chwili zacisnął wargi, marszcząc brwi.

   — Wyślij mi adres, zaraz będę — w jego głosie słychać było prawdziwe zdenerwowanie, na co i mój żołądek ścisnął się z niepokoju.

   To miał być spokojny piątkowy wieczór z przyjaciółmi.

   — Gdzie mam jechać? — zapytałam, gdy tylko się rozłączył i nachylił między przednimi fotelami.

   Bez słowa podał Layli telefon, a ta wbiła adres w nawigację samochodu, która za chwilę pokazała mi najszybszą możliwą drogę.
   Zmrużyłam oczy, próbując rozszyfrować miejsce docelowe, jednak mapa była przybliżona, przez co nie widziałam całej trasy.

   — Jesteś na złym pasie — zauważył Callaway, rozglądając się za możliwością zjazdu.

   Gdy tylko auta ruszyły zjechałam na prawy pas, wpychając się przed czarne maserati.
Klakson kwitowałam środkowym palcem wystawionym przez szybę i docisnęłam pedał gazu, ruszając przed siebie.
   Przecież włączyłam kierunkowskaz.

   — Co się stało ? — zaniepokojony głos Layli wypełnił wnętrze auta.

   — Nie mam kurwa pojęcia — odpowiedział szybko — Możesz szybciej? — zwrócił się do mnie, na co jedynie skinęłam głową, dociskając gaz.

    Resztę drogi spędziliśmy w przerażającej, której żadne z nas nie miało zamiaru przerwać. Starałam się zachować trzeźwość umysłu, przemierzając kolejne przecznice centrum miasta.

   Gdy tylko wjechałam na jedną z ulic znajdujących się niecałe pięć minut drogi od miejsca docelowego, które wskazywała nawigacja zrozumiałam, gdzie jedziemy, a po moim wewnętrznym spokoju nie było śladu.
   Jechałam do Tremont. Do domu Ethan'a.
   Niepokój zasiedlił się we mnie momentalnie, a serce zaczęło szybciej bić, gdy tylko ujrzałam stojącą na podjeździe jego domu Erikę.

   Obejmowała się ramionami ubrana jedynie w spodnie i cienką bluzę, chodząc niespokojnie w kółko po lekko zaśnieżonym podjeździe.
   Kiedy tylko stanęłam na krawężnik Will wyskoczył z auta i podbiegł do brunetki i chwycił ją kurczowo za ramiona. Erika niemal od razu przylgnęła mocniej do jego ciała.

Co tu się do cholery stało?

   Pośpiesznie zgasiłam silnik i wyjęłam kluczyk ze stacyjki, wymijając spojrzenie z Layl'ą. Rudowłosa nie miałam pojęcia co się działo ani, gdzie była, ale starała się tego nie ukazywać i twardo stąpała po ziemi, idąc w stronę podjazdu.

   — Znów to zrobił Will — słaby głos Eriki dobiegł do mnie, gdy tylko podeszłam bliżej.

   — O czym mówisz Rika? — zapytał, skupiając na niej całą swoją uwagę.

   Layla stała przy moim boku w totalnym szoku, ściskając pasek torebki w dłoni, patrząc na sąsiednie budynki z przerażeniem. Raczej nie bywała w takich dzielnicach zbyt często, a już na pewno nie wtedy, kiedy się ściemniało.

   — Znów go uderzył — załkała, wtulając się w blondyna — Nie mam pojęcia dokąd pojechał. Nie mogę znów go stracić.

   William skinął głową. Zdawało się, że tylko on w  pełni rozumiał słowa Eriki.
   Ściskając w dłoni kluczyk od auta podeszłam jeszcze bliżej mając wrażenie, że i i ja zaczynam rozumieć.

   — Rii, co się stało? — zapytałam, czując nieprzyjemny ucisk w gardle. Robiłam jednak wszystko, aby niepokój nie odmalował się na mojej twarzy.

   — Moi rodzice przyjechali — zamrugała powiekami, jakby, odganiając zbierające się pod nimi łzy i spojrzała na mnie — Nie wiedzieli, że Ethan jest u mnie. Ojciec się zdenerwował i... – urwała, kręcąc głową, jakby zbyt trudno było jej mówić.

    Jednak mnie musiała kończyć. Poskładałam wszystkie informacje, jakie od niej usłyszałam o jej rodzicach i ich kontakcie z synem jak pieprzone kawałki puzzli. Kiedy tylko to zrobiłam głos ugrzązł w gardle.

   Wszystko zaczęło się stawać niewyraźną plamą. Znowu przełknęłam ślinę. Chyba w ten sposób próbowałam opanować emocje. Mój wzrok padł na zamknięte drzwi domu, do którego nie sądziłam, że tak szybko wrócę.
   Szczerze to wcale nie myślałam o kolejnej wizycie tutaj.

    — Wiesz o tym miejscu? — skrzywiłam się na ton swojego głosu. Był twardszy, niż tego chciałam.

   W końcu powiedział mi, że nikt nie wie to tym miejscu. A ja mu uwierzyłam. Zrobiłam to bez najmniejszego zawahania.

   — Oczywiście, jestem jego siostrą — rzuciła i  spojrzała na mnie, jakby moje wybiło ją z rytmu — A ty, skąd o nim wiesz? — w jej oczach przez chwilę dostrzegłam przebłysk niepokoju — Scarlett?

   Spuściłam wzrok, nie odpowiadając na jej pytanie. Przełknęłam niespokojnie ślinę po raz pierwszy, odczuwając wielkie skrępowanie wiedzą, jaką posiadałam.

   — Wiem, gdzie on jest.

   Dwójka z trzech moich przyjaciół stojących na podjeździe spojrzał na mnie zaskoczeniem wymalowanym na twarzy.
   Ale nie Erika. Ona spojrzała na mnie z zaufaniem.
I już wiedziałam, co zaraz powie.

   — Potraktuj go tak, jakbyś ty tego chciała.

***

    Pędziłam na Long Island, łamiąc zapewne szereg przepisów drogowych. Oddech mi się nie uspokajał. Podjeżdżając pod lokal, w którym znalazłam się dwa tygodnie temu byłam wręcz bliska hiperwentylacji. Musiałam coś zrobić, ale próba liczenia oddechów, czy skupienia się na otoczeniu była daremna, gdy tylko mój wzrok padł na stojące przy chodniku czarne camaro.

   Zaparkowałam na wolnym miejscu obok i wyszłam z auta, wlepiając spojrzenie w drzwi. Nagle ogarnęła mnie niepewność mojego śmiałego planu. Jednak szybko przypomniałam sobie, że nie miałam przecież nic do stracenia.
   Złapałam za szeroki uchwyt poręczy drzwi i pchnęłam je z całej siły, wiedząc, że ostatnim razem ciężko się otwierały. Gdy tylko wpadłam do środka cisza, która mnie ogarnęła, była wręcz przerażająca. Nic się nie zmieniło poza zniknięciem kabli wystających ze ścian.
   Drzwi zamknęły się ze stłumionym trzaskiem, a ja bez ogródek wlepiłam wzrok w ring, wiedząc, że właśnie tam go znajdę.

Boże...

   Oddech ugrzązł mi w gardle, gdy ujrzałam Ethana.
Stojącego naprzeciw czarnego worka zawieszonego na środku ringu. Okładał go gołymi pięściami bez chwili wytchnienia. Przerwał ma chwilę zrobił głośny wydech i wymierzył tak silne uderzenie, że hak z sufitu musiał się poluzować, bo worek z łoskotem spadł na podłogę, na co brunet wydał z siebie jęk irytacji i kopnął go, jakby to on mu coś zrobił.

    Zaciskając dłoń w pięść ruszyłam przed siebie z każdym krokiem, zbliżając się w jego stronę. Stał do mnie tyłem, przez co nie mogłam ujrzeć jego twarzy. Widziałam jedynie pot, który błyszczał w świetle lamp i spływał wzdłuż jego szyi, aż do kołnierza czarnej bluzy.
   Sięgnął po worek i bez najmniejszego problemu zawiesił go ponownie nad ziemią i zamachnął się ponownie jednak nie uderzył w worek.
   Zastygł w bezruchu, bo właśnie wtedy mnie dostrzegł.
   W odbiciu wielkiego lustra na jednej ze ścian moja sylwetka była niemal całkowicie widoczna. On stał pod takim kątem, że widziałam jedynie fragment jego profilu.

    — Co tu robisz? — jego głos był tak chłodny i pozbawiony siły, że niemal go nie rozpoznałam.

   Nie czekał na odpowiedź tylko kolejny raz uderzył w worek. Uderzał bez przerwy niczym w transie. Zgrzyt chyboczącego się łańcucha, na którym wisiał worek roznosił się odbijając echem od ścian.
   Ignorując narastający niepokój podeszłam na tylko blisko, że mogłam zobaczyć jak po jego dłoniach, spływa jasnoczerwona krew. Byłam pewna, że on też ją widział i mimo to nie przestawał uderzać.

  — Ethan — tylko tyle zdołałam wydusić przez zaciśnięte z nerwów gardło. Bez zastanowienia chwyciłam za linę i uniosłam ją na tyle, żeby móc wśliznąć się na ring.

   Stanęłam za nim w odległości kilku kroków, widząc, jak na parkiecie tworzy się plama krwi, która skraplała się z worka za każdym uderzeniem.
Czy on nie czuł bólu?

   — Ethan przestań! — siła w moim głosie zdziwiła mnie samą.

    Nie mogłam nawet sobie wyobrazić co musiał czuć po tym, jak jego własny ojciec podniósł na niego rękę, ale nie mogłam dłużej patrzeć, jak się okalecza na moich oczach. Każdy normalny człowiek na moim miejscu chciałby go powstrzymać.

   — To tylko trochę krwi Scarlett — mruknął, chwytając worek w obie dłonie — To tylko trochę krwi — powtórzył, opierając o niego czoło. Jego ramiona opadały i uniosły się, gdy próbował unormować szalejący oddech.

   Byłam szczerze przerażona jego stanem, chociaż jeszcze nie wiedziałam jeszcze, czy bardziej tym fizycznym, czy psychicznym.
   Zrobiłam krok w przód, stając po jego prawej stronie. Miał spuszczoną głowę, przez co połowę twarzy zasłaniały mu ciemne kosmyki potarganych włosów.

    — Nie powinno Cię tu być — odetchnął ciężko nawet na mnie, nie patrząc.

   Zignorowałam jego słowa i wyciągnęłam dłoń w stronę jego twarzy. Coś mówiło mi, że zakrwawione dłonie nie były jedynymi jego obrażeniami.
   Kiedy tylko opuszki moich palców dotknęły jego    rozpalonego policzka złapał mnie za dłoń odciągają z dala od swojej twarzy. Był to mocny chwyt, prawie bolesny, jednak w ogólnie się tym nie przejęłam. Cała moja uwaga skupiła się na twarzy chłopaka, który w końcu zwrócona była w moją stronę.

Mój Boże...

   Słyszałam o złych relacjach dzieci z rodzicami, ale to, co teraz zobaczyłam sprawiło, że żołądek podszedł mi do gardła.
   Jedno oko chłopaka zdobiło potężne limo, od którego opuchlizna szła niżej, aż do policzka. Prawa strona twarzy była splamiona krwią płynącą z przeciętego łuku brwiowego. Zaciśnięte w wąską linie usta krwawiły, a ja nawet nie byłam w stanie określi, gdzie znajdowała się rana.

    — Dlaczego? — mój cichy szept rozniósł się echem, odbijając od ścian — Dlaczego Ci to zrobił?

   Serce ciążyło mi w piersi coraz bardziej z każdą kolejną sekundą.

   — Bo jestem jego największą porażką — zaśmiał się bez cienia wesołości, puszczając moją dłoń i odszedł do narożnika, gdzie zsunął się na ziemie, odchylając głowę w tył i przymknął oczy.

   Stałam bez ruchu, patrząc na krwawe ślady, które  zostawił wokół mojego nadgarstka. Żołądek znów podszedł mi do gardła, lecz przełknęłam ślinę. Nie było teraz czasu na słabości. Powtarzając w myślach słowa Eriki „Potraktuj go tak, jakbyś ty tego chciała." wzięłam głęboki oddech i na miękkich jak wata nogach podeszłam do niego.
  Jego tors unosił się i opadał gwałtownie, towarzysząc ciężkiemu oddechowi. Nadal miał zamknięte oczy, ale jego brwi marszczyły się i rozluźniały na przemian. Zaschnięta krew na jego dłoniach mieszała się z tą, która dalej sączyła się z ran. Palce mu drżały, a najmniejszy ruch zapewne sprawiał mu ogromny ból, czego oczywiście nie okazywał.

   — Idź stąd Scarlett — warknął, uchylając powieki. Jego spowite mrokiem tęczówki skrywały w sobie coś więcej, niż irytację i złość.

Były jak ocean skrajnie różnych emocji.

   — Nie — pokręciłam głową.

  — Idź — wychrypiał, po czym powtórzył bardziej desperacko: — Zostaw mnie.

   — Nie zostawię Cię w takim stanie — z tymi słowami zsunęłam się na ziemie, opierając plecy o napięte gumowe liny tuż obok niego.

   — Bo nie wypada? — zapytał głosem, który przypominał warknięcie, przez co stałam się jeszcze bardziej zdeterminowana, żeby postawić na swoim.

   — Przestań się zgrywać Ethan — pokręciłam głową. Nie miałam zamiaru dać się przegonić.

   Zamierzałam mu pomóc, tak jak on pomógł mnie. Na siłę i wbrew woli, bo wiedziałam, że inaczej się nie uda. Objęłam jego taktykę. Nie zadawałam pytań ani nie okazywałam żalu.

   — Chcę Ci pomóc — przekręciłam głowę w bok, przyciągając kolana do piersi.

   Ethan spojrzał na mnie, mrużąc oczy. Nie chciał okazywać słabości.

   — Nie potrzeb...

  — Potrzebujesz — wtrąciłam, nie dając mu dokończyć — Widzę jak drżą Ci dłonie. Potrzebujesz pomocy, chociażby, żeby dojechać do domu.

   Nie wyobrażałam sobie, żeby był w stanie  prowadzić auto, a raczej nie chciał spędzić tu nocy.

   — Nie jesteś mi nic winna Scarlett — mruknął i opuścił głowę.

   — Chociażby ludzką przyzwoitość — odparłam, splatając dłonie na kolanach — Mam czas Ethan.

   Domyśliłam się, że nie będzie miał ochoty na kłótnie ze mną ani sprzeciwianie się w nieskończoność. I wiedziałam, że w końcu, któreś z nas będzie musiało odpuści.
   I tym razem nie miałam zamiaru to być ja.

   Nie odrywałam wzroku od jego twarzy, a szczególnie sączącej się krwi z jego rany przy brwi. Nie wyglądała najlepiej. Ethan, jakby, słysząc moje myśli chwycił za przerzucony przez linę mały brązowy ręcznik i przyłożył do twarzy.
   Skrzywił się przy tym nieznacznie i odsunął materiał od siebie i nie odrywając wzroku od czerwonej plamy, jaka na nim powstała westchnął przeciągle.

   — Zawieziesz mnie do domu? — zacisnął usta w cienką linię, jakby zły na to, że musiał mnie o to zapytać — Do Tremont.

Gdy tylko skinęłam głową odrzucił od siebie poplamiony ręcznik i dźwignął z ziemi, wspomagając rękoma. Wybrudził przy tym krwią parkiet oraz jedną z lin.
  Miałam szczerą nadzieję, że nie urywał żadnych poważniejszych obrażeń pod materiałem bluzy.
Wstałam zaraz po nim, strzepując z ubrań kurz i omiotłam wzorkiem przestrzeń wokół siebie. Nie miał ze sobą żadnej torby ani kurtki, którą mogłabym za niego wziąć.

   Ethan szedł powoli w kierunki wyjścia, utykając lekko na jedną nogę. Przepuścił mnie w drzwiach, zamykając je z trzaskiem. Na dworze zdążyło się już ściemnić, a wiatr stał się znacznie bardziej porywisty.
   Kiedy musiałam pomóc mu z przekręcić klucz w zamku, bo nie był w stanie zacisnąć palców z odpowiednią siłą zaczęłam się zastanawiać, czy nie powinnam obrać kierunku szpitalach zamiast jego domu. Jednak wiedziałam, że już więcej, by się do mnie nie odezwał, gdybym to zrobiła.

   Gdy weszliśmy do mojego auta zdałam sobie sprawę jak bardzo waliło mi serce. Dudniło w klatce piersiowej na tyle mocno, że obawiałam się, iż odgłos niesie się echem po wnętrzu auta.
  Nacisnęłam na ekranie systemu multimedialnego ostatnio wybrany adres, którym był dom w Tremont. Odpaliłam silnik i wyjechałam gładko z miejsca parkingowego ruszając we wskazywanym przez nawigację kierunku.

    Wjeżdżając na jedną z mniej ruchliwych ulic zerknęłam na Ethan'a, który siedział z kapturem na głowie i rękoma schowanymi w kieszeni bluzy.
   Wyglądał nad wyraz spokojnie i chyba to mnie najbardziej przerażało – istniejąca możliwość, że kamienny wyraz twarzy nie był tylko przybieraną przez niego maską.

***

   — Mam wejść? — zapytałam, gasząc silnik na podjeździe jego domu.

   Spojrzał na mnie, ale nic nie odpowiedział. Jakby chciał, żebym sama zdecydowała.
   Przez kilka chwil po prostu wpatrywałam się w niego w milczeniu, zastanawiając się co powinnam zrobić, aż w końcu odepchnęłam od siebie rozsądek i pozwoliłam zadecydować czemuś innemu.

    — Masz gdzieś apteczkę? — zerknęłam przez ramię, gdy tylko przekroczyliśmy próg jego domu.

   Nie wiedziałam, skąd we mnie ten nagły przypływ empatii. Było to dziwne uczucie, którego nie czułam od dawna.

   — W łazience — odparł, zdejmując buty w przedpokoju.

    Zawiesiłam kurtkę na wieszaku i ruszyłam w tamtym kierunku. Wnętrze było ciemne, puste i przerażająco ciche tak jak ostatnio. Teraz jednak nie było w nim nawet psa.
   Znalazłam apteczkę w szafce pod umywalką. Była dość pokaźnych rozmiarów, jak na domowe zapotrzebowanie, ale z perspektywy naszej znajomości domyśliłam się, że często z niej korzystał.

   — Siadaj — poleciałam, wchodząc do kuchni, gdzie zastałam chłopaka ze szklanką wody w dłoni. Ledwo ją trzymał.

   Ku mojemu zdziwieniu zrobił to bez zająknięcia. Podeszłam do wyspy kuchennej kładąc na niej apteczkę i podciągnęłam rękawy bluzy najpierw swoje, później jego, żeby mieć lepszy dostęp do jego zmasakrowanych knykci.
   Stanęłam między jego nogami i chwyciłam za brodę, unosząc mu głowę bardziej w stronę światła.
Rana nad okiem wyglądała paskudnie.
   Nasączyłam wacik wodą utlenioną i przyłożyłam do jego brwi, z której nadal sączyła się krew za co zostałam nagrodzona syknięciem.

   — Za mocno przycisnęłam? — odsunęłam dłoń ostrożnie, oglądając ranę. Była głębsza, niż się spodziewałam.

  — Nie — odparł krótko przymykając na chwilę powieki — Nie przerywaj.

   Patrzył mi teraz w oczy, a jego usta zaciśnięte były w stanowczą, wzburzoną linię zupełnie, jakby był zły, że mu pomagałam albo że mi na to pozwalał.
   Nie miałam pojęcia co kryło się w jego głowie i szczerze chyba nie chciałam wiedzieć.

Bałam się tego, co mogło się tam znajdować.

   — Potrzebujesz szycia — oznajmiłam, gdy kolejny raz krew zabarwiła śnieżnobiały wacik w mojej dłoni — Powinniśmy jechać do szpitala.

Ethan westchnął.

   — Nie, zrób to tutaj — rzucił i wreszcie przestał patrzeć na mnie morderczym wzrokiem.

   Zmarszczyłam brwi, odsuwając się.

   — Nie potrafię — pokręciłam głową.

   Nie skomentował moich słów tylko sięgnął do apteczki tą mniej zmasakrowaną dłonią i wyjął z bocznej kieszonki igłę oraz nić chirurgiczną.
Na sam ich widok zaczęłam gorączkowo kręcić głową.

   — Postaraj się nie wydłubać mi oka — dodał, wsadzając mi je w dłoń.

  — A jak zrobię coś źle? — zapytałam, zaciskając z nerwów usta w wąską linie.

  Westchnął ciężko.

   — Wpakujesz mnie do piachu.

   Otworzyłam szerzej oczy, czując, jak przepełnia mnie przerażenie. Ethan nie wydawał się ani trochę przejęty scenariuszem, jaki mi przedstawił. Nie chciałam tego robić, ale nie mogłam zostawić go z krwawiącą raną. Nie była duża, ale głęboka.     
   Zacisnęłam usta i wzięłam głęboki oddech przez nos.
Pieprzyć to. To był jego pomysł.

   — Żeby nie było, że nie ostrzegałam — mruknęłam, stając znów między jego nogami.

   Oczyściłam ranę jeszcze raz i wzięłam potrzebne przybory. Musiałam się uspokoić, tak, by ręce przestały mi się trząść.

   — Zaboli — ostrzegłam go sięgając po igłę.

    Uśmiechnął się ponuro, jakby właśnie tego oczekiwał. Przełknęłam ślinę, przygryzając wargę i przebiłam jego skórę igłą, a on nawet się nie wzdrygnął. Ku mojemu zdziwieni nie wydał z siebie nawet najmniejszego dźwięku.
   Próbowałam w pełni skupić się na jego ranie, lecz jego twarz była tak blisko, tak że czułam jego ciepły oddech na policzku.
   Czułam jak mnie obserwował, a kiedy kolejny raz wbiłam igłę w jego skórę nasze oczy spotkały się na dwie sekundy.

   — Zostanie blizna — rzuciłam, przeciągając nić po raz ostatni.

   Ethan patrzył na mnie w milczeniu z miną, której nie potrafiłam rozszyfrować. Zapewne miał to gdzieś. Na jego twarz było sporo blizn, które oprócz tej na skroni widoczne były tylko z takiej odległość, w jakiej ja znajdowałam się teraz.

   — Skończone — odsunęłam się od niego i sięgnęłam po kompres leżący na blacie.

   Niespiesznie przechwycił go ode mnie, muskając moją dłoń zimnymi opuszkami palców. Odłożyłam zakrwawioną igłę na wacik i chwyciłam za plaster, chcąc zabezpieczyć ranę jak najlepiej, zanim zajmę się jego dłońmi.

   — Widzisz, poradziłaś sobie — w jego głosie rozbrzmiało coś więcej, niż zmęczenie i rozdrażnienie — Powinnaś bardziej w siebie wierzyć.

   Nie mogłam powstrzymać swojego kącika ust, który uniósł się w górę, gdy tylko te słowa padły z jego ust.
   Na szczęście równie szybko zdołałam dopuścić do głosu zdrowy rozsądek, wiedząc, że nadal dzieliła nas ogromna przepaść, a łączyła tylko seria niezaplanowanych zdarzeń, która krzyżowała nasze drogi w dziwnych okolicznościach.

***

   Ulewa szalejąca za oknem sukcesywnie przerywała panującą w domu przygnębiającą ciszę.
  Stałam w sypialni, patrząc na kołyszące się zza oknem korony drzew, ściskając w dłoni tabletki przeciwbólowe, które znalazłam w szafce kuchennej.
   Pomyślałam, że Ethan może ich potrzebować.

   Szum wody dobiegający z uchylonych drzwi łazienki nie ustawał od kilkunastu minut. Usiadłam na skraju łóżka, spuszczając wzrok na swoje dłonie, które jeszcze kilkanaście minut temu miałam ubrudzone jego krwią.
   To było dziwne uczucie, znów mieć na rękach czyjąś krew. Tym razem jednak w dosłownym tego znaczeniu.

   Zerknęłam na zegar wiszący na ścianie. Dochodziła dwudziesta pierwsza, chociaż mrok panujący za oknem dawał poczucie, jakby było znacznie później.
   Biłam się z myślami o to, czy powinnam zostać, czy jechać do domu. Zrobiłam już wszystko, co mogłam, żeby mu pomóc. Wszystko, co mogłam zrobić fizycznie, psychicznie nawet nie próbowałam, bo wiedziałam, że po pierwsze mi na to nie pozwoli, a po drugie, że nie miałam pojęcia jak.

    — Możesz iść Scarlett, dam sobie radę — uniosłam wzrok i wyprostowałam się jak struna, gdy jego głos rozniósł po pokoju.

   Ethan wszedł do sypialni w samym ręczniku dookoła bioder. Jego sylwetka nie była dla mnie niczym nowym, ale teraz stała się mocno dekoncentrująca. Obserwowałam jak podchodzi do szafy i otwiera drzwi. Mój wzrok padł na jego dłonie, które wyglądały znacznie lepiej. Kilka palców, gdzie skóra była najbardziej zdarta od uderzeń owinęłam mu bandażem.

   — Kulejesz — zauważyłam, kiedy od szafy przeszedł w stronę komody znajdującej się dokładnie naprzeciw mnie.

   — To nic — odparł jedynie i bez żadnego wstydu opuścił ręcznik.

   Nie odwróciłam wzroku wystarczająco szybko, więc dostrzegłam jego nagie pośladki. Jednak jakoś ucieszył mnie fakt, że stał do mnie tyłem. Nie znosiłam bym chyba, tego, gdyby zobaczył moje zawstydzenie na twarzy.
   Kiedy znów skierowałam wzrok na jego sylwetkę miał już na sobie dresowe spodenki.

   — Przyniosłam Ci okład — zwróciłam się do niego łapiąc za leżący do tej pory na stoliku nocnym zimny kompres.

   Ethan podszedł do mnie i wziął go ode mnie, a następnie usiadł tuż obok mnie na łóżku. Pochylił się znacznie, opierając łokieć na kolanie i przyłożył okład do opuchniętego oka.
   Jego oddech był ciężki, jakby dalej znajdował się na ringu na Long Island.

   — Mam zostać? — zapytałam po pewnym czasie, wiedząc, że mu nie przeszkadzało siedzenie w kompletnej ciszy.

   Znów nic nie odpowiedział, jednak gdyby mnie tu nie chciał, to by zaprzeczył. Prawda?
  Zerknęłam ukosem na bruneta, a mój wzrok mimowolnie powędrował na jego nagą klatkę piersiową. Do tej pory dotknęłam go zaledwie kilka razy, w dodatku na krótko. Złapałam się na tym, że zaczęłam się zastanawiać, jakie, to by było uczucie, gdybym przejechała palcami po każdym jej centymetrze.
   Przymknęłam na chwilę powieki, odganiając od siebie niepoprawne myśli i przeniosłam wzrok nieco wyżej zdając sobie sprawę, że Ethan nie spuszczał już wzorku na ziemie.
Patrzył wprost na mnie.

   Jego oczy były skupione na moich przez długie sekundy, zanim się odezwał.

   — Nienawidzisz mnie?

  Zmarszczyłam brwi, starając się rozszyfrować uczucie, jakie usłyszałam w jego głosie. Brzmiał prawie smutno.

   — Czemu bym miała Cię nienawidzić? — zapytałam z zaciekawieniem, przechylając głowę.

   — Jestem dupkiem.

   Nie mogłam powstrzymać się od parsknięcia. Na chwilę spuściłam głowę i zerknęłam na nasze kolana, które stykały się już od jakiegoś czasu.

   — To za mało, żeby Cię nienawidzić — rzuciłam ponownie, unosząc głowę.

   Mówiłam prawdę. Nienawiści była mocnym słowem i zdecydowanie niepasującym, do tego, co we mnie wzbudzał.

   — Niektórym, by wystarczyło — patrzył na mnie jakoś inaczej, już nie tylko z oziębłą przenikliwością.

   Nie odrywałam wzroku od jego twarzy. Bezwiednie zwilżyłam wargi i spojrzałam na jego usta.
   Powinnam była się odsunąć, ale tego nie zrobiłam. Nie tylko pozwoliłam sobie na brak reakcji, także pozwoliłam mu zbliżyć się bardziej.

   — Dlaczego wciąż tu jesteś? — zapytał cicho, niemal szeptem pełny opanowania.

   Nasze twarze znajdowały się tak blisko, że moje policzki owiał jego oddech.
  Nic nie odpowiedziałam, byłam zbyt przytoczona jego bliskością i tym dziwnym uczuciem, które ogarnęło mój umysł i ciało.

   — Nie chcesz wracać do domu? — jego oddech muskał moje wargi, łaskocząc kąciki ust.

   Przygryzłam wargę, patrząc w jego oczy świdrujące mnie na wylot, a następnie znów przeniosłam spojrzenie na jego usta, które były tak blisko. Zastanawiałam się, jakie, to by było uczucie, gdybym tak po prostu go teraz pocałowała.

   — Nie — pokręciłam głową.

   Jego wargi ułożyły się w coś na kształt uśmiechu. Uniósł dłoń i odgarnął z mojej twarzy kosmyki włosów. Nie mogłam skupić się na niczym poza muśnięciami mojej skóry przez jego palce. Nigdy do tej pory mnie nie dotknął mnie z taką delikatnością.

   — W takim razie, czego chcesz? — patrzył na mnie, jakby potrafił zajrzeć w najgłębsze, najmroczniejsze zakamarki mojej duszy.

   — Nie mam cholernego pojęcia — odparłam niemal, muskając jego wargi — Ale czuję, że ty możesz mi pomóc to zrozumieć.

   Wpatrywałam się w jego oczy, a on patrzył na  mnie, jakby czekał, aż zmienię zdanie.

   — To się źle skończy — stopniowo zniżał głos do szeptu, owiewając moje usta oddechem.

   Ujął w dłoń tył mojej głowy, przytrzymując mnie w miejscu, a ja mu na to pozwoliłam. Byłam zmęczona ciągłym powstrzymywaniem się i ignorowaniem rzeczy, których pragnęłam z obawy przed potępieniem.
Przez całe życie uczono mnie, że powinnam robić to, czego ode mnie oczekiwano. W końcu miałam zamiar postąpić wbrew temu wszystkiemu.

   Tamtego dnia nie obchodziły mnie żadne konsekwencje.

   — Pocałujesz mnie wreszcie?

XX

Chyba fajny wyszedł ten rozdział...🖤

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top