Rozdział 32 - Zemsta Cazadore...
Skurwiel darł się, jakbym go obdzierał ze skóry. Ja pierdolę! Kwiczenie Franca irytowało mnie jak nie wiem co. Jak zaraz nie zamknie tej parszywej jadaczki, to obetnę mu język.
- Franc, kurwa, przestaniesz się w końcu wydzierać? – warknąłem kopiąc gnoja w skroń. W dusznym pomieszczeniu czuć było zapach krwi, strachu i moczu. – Chryste! Ty się naprawdę zlałeś? Ile ty masz, do chuja, lat?
Spojrzałem z góry na alfonsa, leżącego w kałuży krwi i szczyn, w której pływały kawałki jego fiuta. Chyba nie do końca kontaktował. Oczy miał rozbiegane, jakby jego przeklęte ślepia chciały spierdolić z oczodołów, zanim wpadnę na pomysł wydłubania mu ich śrubokrętem. Nie przeczę, przyszedł mi do głowy ten pomysł, ale jestem w chuj cierpliwy i postanowiłem zostawić sobie tę przyjemność na później. Zabawa przecież dopiero się zaczęła.
Wyprostowałem się i wolnym krokiem podszedłem do tych dwóch kutasów, których chłopcy przykuli obok ciągle wrzeszczącego Franca. Poza obitymi ryjami nic im w zasadzie nie było, a wyglądali, jakbym co najmniej wypatroszył ich i zostawił z wnętrznościami na wierzchu. Patrzyli na mnie z takim przerażeniem w oczach, jakby zbliżał się do nich sam diabeł. Uśmiechnąłem się słysząc jak zaczynają dyszeć.
- My się chyba jeszcze nie znamy – powiedziałem tonem pogawędki.
Zupełnie jakbyśmy właśnie zasiedli do stołu popijając whisky i paląc kubańskie cygara. Z tą małą różnicą, że ich imiona miałem w dupie. Te zawszone kutasy są odpowiedzialni za zmarnowane życie dziesiątek kobiet, które dla szmalu i jebanej pozycji w mafijnych szeregach, skazali na życie w upodleniu.
Doskonale wiem jak wyglądają burdele, nawet te obsługujące gości z wyższej półki, pod tak zwaną rosyjską opieką. Dziewczyny są bite, gwałcone i ciągle na haju, żeby nie sprawiały problemów. Jak mają szczęście, to upatrzy je sobie jakiś bogaty skurwiel i zapewni sobie prawo wyłączności do jakiejś cipki, płacąc przy tym od chuja kasy. Jednak z zasady dziewczyny przyjmują tylu klientów dziennie, że równie dobrze mógłby nie wychodzić z łóżek, tylko leżeć z rozłożonymi nogami czekając, aż kolejny klient spuści sobie z krzyża.
Jednak tych trzech pojebanców miało na sumieniu większy grzech. Chciałbym moc delektować się zemstą całymi dniami. Torturować i słuchać ich krzyków, jak najlepszej muzyki, którą wspominałbym do końca życia. Wypełnić ich śmiercią tę cholerną pustkę we mnie i w końcu nakarmić wewnętrznego potwora. Ale nie mam, kurwa, czasu!
Dlatego właśnie zmieniłem plany, jakie miałem względem nich, a zasada oko za oko okazała się być niewystarczająca. Początkowo chciałem wywieźć ich do Kolumbii. Znam kilku właścicieli obskurnych burdeli, którzy z miłą chęcią wzięliby ich do swoich przybytków, gdzie za kilka peso nadstawialiby swoje białe tyłki. Po roku ich dupska byłyby zerżnięte tak, jak na to zasłużyli. Zniknęliby na drugim kontynencie i nawet pies z kulawą nogą nie domyśliłby się, gdzie są.
Ale ja chciałem zostawić widoczny i czytelny znak. Dla Philipe i dla tego ich zafajdanego bossa, kimkolwiek jest. Jebać ich i ruską swołocz. Wtargnęli na mój teren i zniszczyli życie mojej kobiety. Zanim do niej wrócę zdechną tak, jak na to zasłużyli. Nazwijcie mnie chorym sukinsynem, który czerpie radochę z tego co robi. Mam to w dupie. Dla mnie to tylko wymierzenie sprawiedliwości i tyle.
Zerknąłem za siebie, a widząc Gusa i chłopaków podpierających ściany z wielkimi uśmiechami na twarzach, pokręciłem głową. Już to mówiłem, są jak dzieci, które teraz czekają na przedstawienie. Rozochocili się obijając im ryje, a teraz jak w teatrze, zajęli miejsca w pierwszym rzędzie, aby nie stracić nic z widowiska.
- Dobra, panienki. Wiecie, dlaczego tutaj jesteście? – zapytałem ponownie skupiając się na leżących mężczyznach. Jęki Franca, choć już nie tak wkurwiające jak chwilę temu, wciąż rozbrzmiewały w pomieszczeniu.
- Pożałujesz tego, psie – warknął numer jeden.
- Straszysz mnie, młody? – parsknąłem podchodząc do niego. – Jakoś nie wydaje mi się, żebyś był w stanie zrobić mi cokolwiek.
- Nie wiesz, z kim zadarłeś, skurwielu.
- A ty nie wiesz na co mnie stać – wyszeptałem i z całej siły nadepnąłem gówniarzowi na nogę poniżej kolana.
Trzask łamiącej się kości piszczelowej był ledwo słyszalny poprzez dziki wrzask, który z siebie wydał. Kucnąłem przy jego twarzy tak, aby dokładnie widział moje oczy.
- I jak tam, panienko? Nóżka boli?
Usłyszałem śmiech i poklepywanie się po ramionach, nieomylny znak, że moi ludzie dobrze się bawią. Ponownie zerknąłem na nich i uśmiechnąłem się, widząc jak pieniądze przechodzą z rąk do rąk. Dranie, jak zwykle się zakładają.
- Który obstawiał odstrzelonego fiuta? – zapytałem z ciekawością.
- Ja, szefie – parsknął Gus.
- Czego ty, kurwa, chcesz? – wydyszał numer dwa, zerkając na wrzeszczącego kolegę. – Chcesz kasy? Udziału w zyskach? Panienek? Możemy się dogadać...
Zacisnąłem szczękę powstrzymując się przed rozpierdoleniem mu twarzy. Ma kutasina szczęście, że jego życie już zostało zaplanowane i to do ostatniego jebanego oddechu.
- Przykujcie ich do ściany. Alfonsa też – rzuciłem z zimnym uśmiechem. – I obmyjcie ich bo walą, kurwa, na kilometr.
Przyjemniaczek prawie posikał się ze strachu widząc wyraz mojej twarzy. Gdyby nie był przywiązany spierdalałby stąd, aż by się za nim kurzyło. Groźniejsi skurwiele od tego mięczaka woleli zakopać się po uszy w mrowisku, niż wejść mi w drogę.
Wyciągnąłem z kieszeni telefon. Do cholery, czas zapieprza jak szalony, stwierdziłem widząc, że jest już pierwsza w nocy. Starałem się nie myśleć w tej chwili o Danielle i skupić się na tych trzech gnojach. Nie wie, że wyjechałem, chyba, że Ariela przekazała jej tę wiadomość. Niestety podejrzewam, że nawet nie zauważy mojej nieobecności. Przykre, ale prawdziwe...
Choćby nie wiem jak mnie od siebie odganiała, wyzywając na czym świat stoi, nie ma takiej opcji, abym ją teraz zostawił. Przez ponad osiem lat wegetowałem, zamieniając własne życie w jakiś pierdolony czyściec. Potrzebuję jej i tak cholernie kocham, że jestem w stanie znieść wszystko. W końcu zmęczy się ciągłą walką i dostrzeże, że ja wciąż jestem obok. Zmieniłem się. Życie dało mi zajebistego kopa w tyłek i odebrało na długie lata jedyną kobietę, na punkcie której zwariowałem z miłości.
Dlatego teraz, właśnie z tej miłości, rozprawię się z trzema spośród pięciu potworów, które ją tak skrzywdziły. Philipe jest następny. Muszę odzyskać to jebane nagranie. Nie wiem, czy będę w stanie obejrzeć to co się tam znajduje, ale nie mogę pozwolić, aby wpadło w niepowołane ręce. A już nie daj Boże, żeby ten skurwiel wysłał je właśnie do niej.
- Szefie? Tych dwóch ledwo trzyma się na nogach.
Spojrzałem na Gusa, potem na Franca, z małym fiutkiem, Bouera, a następnie na tego ze złamaną nogą. Faktycznie, wisieli jak zdechłe ścierowo.
- Jak nie są w stanie ustać, to ich, kurwa, przybijcie – rzuciłem zdawkowo.
- Moreau, pojebało cię? – wycharczał Franc. Przynajmniej skończył już jęczeć jak pizda, choć zaczynał mnie wkurwiać niewyparzoną jadaczką. – O co ci, do chuja jasnego, chodzi?
Zmierzyłem go wzrokiem. Facet miał czterdziestkę na karku i od gnuśnego życia, wódy i prochów przybyło mu sporo kilogramów. Wyglądał raczej jak tatusiek, a nie właściciel kilku burdeli. Pewnie uważa, że gwałcenie kobiet zastąpi mu ćwiczenia na siłowni. Ciekawiło mnie, kim jest ten ich boss, o ile faktycznie istnieje. Franc nie lubił dzielić się władzą i wpływami. Jeżeli dopuścił do biznesu kogoś z zewnątrz, musiał mieć w tym dobry interes.
- O co mi chodzi? – podszedłem bliżej i szarpiąc gnoja za włosy walnąłem jego głową o ścianę. – Przypomnę ci, chuju. Osiem lat temu, razem z tymi dwoma skurwielami i Philipe, zgwałciliście dziewczynę, pamiętasz?
Zbladł, jakby w jednej sekundzie stracił całą krew. Poczułem w powietrzu ten specyficzny zapach przerażenia, gdy w końcu dotarło do niego, o czym mówię.
- Ja? Nigdy...
- Nie, kurwa, ja! Przestań pierdolić, Franc, bo jak Boga kocham, rozpierdolę cię tu i teraz, a twoje ścierowo rozrzucę po ulicach miasta.
- Moreau, przysięgam...
- Kurwa jebana mać!
Sięgnąłem za plecy wyciągając broń i przystawiając do policzka pociągnąłem za spust. Huk wystrzelonego pocisku odbił się od kamiennych ścian, zagłuszając wrzask bólu.
- Rozjebałeś mu gębę, szefie – zarechotał Luis.
Ścierając z twarzy krew, z niesmakiem spojrzałem na swoje ubrania.
- Franc, kurwa, jesteś mi winien nowe buty.
Nie oczekiwałem odpowiedzi od kogoś, kto właśnie stracił część twarzy. Przynajmniej nie będzie mnie wkurwiał. Dość miałem zabawy ze skurwysynem.
- Gus, zbierz chłopaków i jedzcie do wszystkich klubów tego jebańca – wydałem rozkaz. – Macie zgarnąć dziewczyny, przeszukać pomieszczenia i zabezpieczyć dokumenty i nośniki przekazu.
- Co z ochroną?
- Rozjebcie, jak się będą stawiać. Luis, przypilnuj naszych gości. Muszę się ogarnąć – rzuciłem okiem na Franca. – Twój biznes właśnie poszedł się pierdolić, Bouer.
Wiedziałem, że z niego już nie będzie żadnego pożytku. Bulgotał jak naćpany indyk, nie potrafiąc sformułować jednego bodaj słowa. Tych dwóch koleżków Philipa wyglądało, jakby właśnie stał przed nimi demon. Chyba w końcu dotarło do nich, że żywi stąd, kurwa, nie wyjdą.
W swoim apartamencie wziąłem szybki prysznic, z ulgą zmywając z siebie krew Franca. Poniosło mnie, przyznaję. Powinienem pobawić się z nim, doprowadzając do szaleństwa z bólu i przerażenia. Swoją drogą, chyba mnie prowokował. Franc doskonale zna moją reputację i choć nie ma pewności, podejrzewam, że w niektórych kręgach ludzie doskonale wiedzą, kim jestem i czym się tak naprawdę zajmuję.
To, że mamy z Raulem ekskluzywne sekskluby sprawia, że obracamy się w kręgu bardzo wpływowych ludzi. Mam zamiar dowiedzieć się, czy to właśnie z tego powodu te jebane licytacje odbywały się u nas.
Tym razem postanowiłem nie narażać się na niepotrzebne straty i wybrałem z garderoby zwykłe jeansy i T-shirt, a zamiast butów Hugo Bossa, założyłem wysłużone adidasy. Jak tak dalej pójdzie nie będę miał w czym wrócić, pomyślałem smętnie, wracając do piwnicy.
Usiadłem na krześle, przyglądając się przykutym do ściany mężczyznom. Na Franca tylko rzuciłem okiem, po czym skupiłem się na dwóch pozostałych. Cisza przedłużała się, a wraz z nią narastało uczucie strachu. Przerażenie dosłownie wypełniało każdy gram powietrza. Pewnie spodziewali się, że jak tylko się zjawię, od razu wezmę się za nich. Amatorzy, jak Boga kocham!
Minęło jeszcze kilkanaście minut wypełnionych ciszą, zanim w końcu zdecydowałem się odezwać.
- Tęskniliście?
- Wszystko... Powiem wszystko... - wysapał numer dwa.
- Zamknij, kurwa, jadaczkę – syknął numer jeden rzucając ostrzegawcze spojrzenie.
Stał praktycznie na jednej nodze, jak jebany bocian w stawie, oszczędzając złamaną nogę. Najwyraźniej dotarło do niego, że nie żartowałem mówiąc o przybiciu go do ściany.
- Pierdol się, Isaak. Nie mam zamiary nadstawiać za ciebie karku.
- Powiedz tylko słowo, a boss cię wypatroszy – ostrzegł.
Przysłuchiwałem się rozmowie z uśmiechem na ustach. Ten kutas, któremu złamałem nogę, najwyraźniej jeszcze nie do końca zrozumiał, że ich boss to ich najmniejszy problem. Jego kolega najwidoczniej był mniej odporny na ból, a widząc w co zrobiłem pozostałej dwójce, doszedł do wniosku, że współpracując oszczędzi sobie cierpienia.
No powiedzcie... Kim ja jestem, aby obdzierać chłopaka z marzeń i złudzeń?
Jestem pierdolonym aniołem śmierci!
- Licytacje – rzuciłem.
- To był pomysł Philipe. Najpierw mieliśmy mieć z tego tylko kasę. Potem złapał kontakt z jakąś grubą rybą z Rosji. Za procent w zyskach, zapewnił nam ochronę. Philipe decydował, którą dziewczynę wystawimy i kiedy. My mieliśmy tylko je namierzać.
- Morda w kubeł! – wrzasnął numer jeden, czyli Isaak.
- Nazwisko waszego szefa.
To co powiedział zgadzało się z tym, czego dowiedziałem się od małego chujka, którego przesłuchiwałem na początku. System przypominał piramidę, gdzie podrzędne jednostki nie znały nikogo powyżej i poniżej jednego szczebla od nich. Miało to na celu zapewnienie organizacji bezpieczeństwa w razie wpadki.
- Nie znamy – pospieszył z wyjaśnieniami numer dwa. – Tylko Philipe ma z nim kontakt.
Przez następnych kilkadziesiąt minut wyśpiewał wszystko, przy wtórze krzyków i gróźb Isaaka, i dopiero wówczas dotarło do mnie, że praktycznie sami udostępniliśmy im nasz klub. Przez tyle lat działalności nigdy nie było problemów i nie zakazaliśmy wnoszenia telefonów komórkowych do piwnic, czy lochów. Każdy z gości doskonale zdawał sobie sprawę, czym grozi nagrywanie i jakie czekają ich za to konsekwencje. Kto by się spodziewał, że czterech młodych sukinsynów wykorzysta to, żeby załatwiać sobie tym sposobem klientów.
Co jeszcze nam umknęło? Wśród naszych gości byli członkowie mafii. Temu problemowi będziemy z Raulem musieli się przyjrzeć. Nie obchodziło mnie, gdy działali poza naszym terenem. Ale za chuja nie pozwolimy, żeby panoszyli się w naszych klubach.
- Ja pierdolę! Czy możesz w końcu zamknąć tę swoją parszywą jadaczkę? – warknąłem podchodząc do Isaaka.
- Jesteście już trupami – syknął wbijając we mnie nienawistny wzrok.
- A tak w ogóle, to wiesz, chłoptasiu, kim jestem? – zapytałem.
- Moreau – prawie wypluł moje nazwisko przez zaciśnięte zęby. – To w twoim klubie i pod twoim nosem zorganizowaliśmy sobie licytacje – zaśmiał się drwiąco.
Miałem dość tego kutasa. Zmiażdżyłem mu kość, chłopcy zrobili z jego twarzy jesień średniowiecza, a ta jebana menda pyszczy, jakbym bawił się z nim w pierdolonej piaskownicy. Posłałem mu zimny uśmiech i podszedłem do stołu, gdzie chłopcy rozłożyli wszystkie zabawki. Kurewskie DIY dla znających się na rzeczy.
Biorąc do ręki myśliwski nóż, przesunalem kciukiem po ostrzu i wsunąłem za pasek spodni. Przyda mi się nieco później. Od czego by tu zacząć? Tak, aby w końcu skurwysyn zrozumiał. O tak... To zdecydowanie będzie lepsze, pomyślałem.
- Powiedz mi, Isaak... Słyszałeś kiedyś o kolumbijskich Cazadores*? – zapytałem idąc do niego wolnym krokiem.
Starałem się kontrolować, aby nie zabić sukinsyna od razu. Wkurwiał mnie bardziej niż Franc, który skończył jedynie z odstrzelonym kutasem i zmasakrowaną twarzą. Pojękiwał od czasu do czasu, ale nie zwracałem na niego kompletnie żadnej uwagi. Nie potrafiłby mi odpowiedzieć werbalnie na żadne pytanie i jak dla mnie był już bezużyteczny.
Z kolei numer dwa, wciąż nie wiem jak się chłopaczyna nazywa, okazał się rozśpiewanym słowikiem. Bał się mnie jak cholera i to mi się naprawdę podobało. Niestety, jego zachowanie nie zapewniło odpowiedniego poziomu wkurwienia, abym mógł choć w niewielkim stopniu nakarmić potwora, którym byłem. Obiecałem sobie krew i ją, kurwa, dostanę.
A teraz moja wisienka na jebanym torcie... Isaak. Tego gnoja postanowiłem nieco bardziej zmiękczyć. Nie wiem dlaczego, ale odnoszę wrażenie, że jest zaraz po Francu najgorszą mendą i brutalem. Zacisnąłem szczękę starając się nie dopuścić do siebie obrazów tego, co robił Danielle. Nie wyrzeknę się jebanej zemsty!
- Cazadores? - wyszeptał, a przerażenie prawie wypływało z jego wytrzeszczonych oczu.
Chyba w końcu udało mi się uzyskać jego uwagę. Nie ma chyba na świecie człowieka, który nie wiedziałby kim są Cazadores. To słowo jest powtarzane szeptem i brzmi groźniej niż mafijna vendetta.
- Wiesz co zrobi Cazadore*, gdy ktoś skrzywdzi jego kobietę? Zapierdoli gnoja – wyszeptałem patrząc mu w oczy.
Podniosłem ręce, tak aby widział dokładnie co mam zamiar zrobić. Chłopak zaczął wrzeszczeć i rzucać się, próbując ze wszystkich sił odsunąć się ode mnie jak najdalej. Przycisnąłem długie dłuto do jego prawego barku czekając, aż pojawi się pierwsza kropla krwi.
- Danielle Martin jest moją kobietą – powiedziałem uderzając młotkiem raz za razem. Metaliczny zapach krwi wypełnił moje płuca przy wtórze agonalnych wrzasków Isaaka. – Zgwałciliście ją.
- Kurwa! To nie ja! Przestań, błagam...
- Czy ona też was błagała? No powiedz, kurwa... Błagała?
Nie przerwałem, dopóki nie wbiłem dłuta w ścianę, przybijając skurwysyna do zimnych kamieni. To i tak nic w porównaniu z tym, co musiała przeżyć Danielle. Nie jestem w stanie cofnąć czasu. Nie jestem w stanie odebrać jej tych wszystkich wspomnień. Jedyne co mogę zrobić, to sprawić, aby zdychali w męczarniach na jakie zasłużyli. Minuta po minucie będą słuchać własnych wrzasków i błagań, gdy kropla po kropli będzie uchodzić z nich życie.
Cofnąłem się patrząc na trzech mężczyzn. Każdy z nich został przybity do ściany, a nożem rozciąłem ich od pępka, aż po mostek, ale w taki sposób, aby nie naruszyć żadnych organów wewnętrznych. Patrzyłem na nich i nie czułem żadnej ulgi. Mój potwór wciąż dyszał żądzą krwi, równie zniecierpliwiony oczekiwaniem jak ja. Nie zaznam spokoju, dopóki ostatni z tej pierdolonej piątki nie zdechnie w męczarniach.
- Szefie?
Odwróciłem się słysząc za plecami kroki Gusa, który wraz z czterema chłopakami z Kolumbii właśnie wszedł do piwnicy.
- Zrobione. Dziewczyny są bezpieczne – zerknął ponad moim ramieniem na trzech przybitych i zakrwawionych mężczyzn. – Co z nimi?
- Załaduj ich do ciężarówki. Czeka nas mała podróż.
- A co z tym czwartym?
- Na razie zostanie tutaj – zadecydowałem. – Może się nam jeszcze do czegoś przydać. Potem przetransportujesz go do Bogoty.
Tylko ten jeden miał szansę przeżyć, o ile w burdelu, do którego w końcu trafi, nie rozerwą mu tyłka. Powinien dołączyć do swoich kumpli, ale póki co będę go trzymał przy życiu. Gus ze swoimi ludźmi wycisną z niego wszystkie informacje o chłopcach, których wystawił na licytacji.
Ponad godzinę później byliśmy już na miejscu. Każdy wiedział co ma robić i po kilku minutach wszystko było dokładnie tak, jak tego chciałem.
Stojąc nad wykrwawiającymi się mężczyznami pomyślałem o Danielle. O jej cudnych ciemnoniebieskich oczach. O mojej miłości do niej. Nie było mnie przy niej, gdy mnie potrzebowała. Nie było mnie, gdy umierało nasze dziecko. Położyłem dłoń nad lewą piersią, wyobrażając sobie ciepło jej ust na mojej skórze.
To dla ciebie, księżniczko...
- Podpalcie – rzuciłem wychodząc na zewnątrz.
***
Dwanaście dni piekła, w którym czekałyśmy na jakikolwiek znak.
Jedna rozmowa telefoniczna i nasz świat rozsypał się jak domek z kart...
Raul odnalazł Gabi, która od kilku dni przebywa w szpitalu. Lekarze zdecydowali się utrzymywać ją przez kilka dni w śpiączce farmakologicznej z uwagi na rozlegle rany. Michaił Rostov postrzelił ją zanim uciekł, ale to nie z powodu ran postrzałowych znajduje się w tym stanie. Ten diabeł okazał się sadystycznym psychopatą, który katował Gabi przez wiele dni.
To kolejny grzech, który zagnieździł się w mojej duszy. Nie wiem, czy kiedykolwiek wybaczę to sobie. Za każdym razem, gdy jadę do szpitala zobaczyć Gabi, czuję się jakbym odbywała swoją pokutę. Niewielką jej część, ponieważ mój grzech zostanie ze mną do końca moich dni. Nie rozmawiałam z dziewczynami o tym. Mają wystarczająco dużo spraw na głowie, żebym nie zwalała na nie własnych problemów.
A tych, niestety nie brakuje. Gdy wróciłam dzisiaj ze szpitala, Jack czekał na mnie przed wejściem do klubu. Od razu wiedziałam, że coś się stało. Nerwowo dreptał w miejscu, rozglądając się dookoła. Może po tym co się stało jesteśmy przewrażliwieni na punkcie bezpieczeństwa, ale żadna z nas, jak nigdy wcześniej, nie łamie zasad. Nadajniki stały się dla nas integralną częścią ciała, tak jak dłoń czy stopy. Gdzieś tam w ciemności czai się potwor, który tylko czeka, aby dorwać któraś z nas.
Michaił Rostov... Nikt nie wie, gdzie teraz jest i co planuje. Tak długo jak żyje i oddycha, Gabi jest w niebezpieczeństwie. Ona i my. Dlatego na każdym kroku towarzyszą nam ochroniarze. Zdążyłam się już do nich przyzwyczaić, choć za każdym razem, gdy wychodzę, wciąż czuję ciarki na ciele. Nie wyglądają jak pozostali. Ich milczące i poważne twarze zniechęcają mnie do jakichkolwiek interakcji z nimi. Z całą pewnością nie są to mężczyźni, którzy pracują w ochronie klubu, czy też lotniska. Tych znam, przynajmniej z widzenia, ale Malcolm ściągnął do Edynburga prawie wszystkich naszych ludzi. Część z nich została w kraju, wzmacniając ochronę klubu i nas.
Wiecie, jakie to dziwne uczucie, gdy nie możesz zrobić swobodnie jednego kroku? Gdy z chwilą wyjścia z apartamentu, dopada cię czterech wielkoludów, eskortując jak głowę państwa? Jest cholernie ciężko... Powiedziałabym nawet, że z każdym dniem mam coraz mniejszą ochotę wychodzić, po to tylko, aby nie czuć na sobie ich zimnych spojrzeń. Zaszyć się w czterech ścianach własnej sypialni i przeczekać ten zły czas.
Problem w tym, że i tak coraz częściej jestem skazana na własne towarzystwo. Arii i Lucy ganiają po mieście, ale nie mam im tego za złe. Jak wspomniałam wcześniej, są problemy, z którymi walczą każdego dnia. Gdy już mamy chwilę czasu, aby porozmawiać, koncentrujemy się głównie na Gabi.
Widząc jak Jack szybkim krokiem podchodzi do SUV-a, zanim jeszcze moi ochroniarze wyjdą na zewnątrz, od razu oblałam się zimnym potem.
- Cześć, Dani. Jak czuje się panienka Gabi?
- Jutro ją wybudzają. Coś się stało?
- Dlaczego pytasz?
Chryste! Czy wszyscy mężczyźni są aż tak tępi?
- Jack, przestać – powiedziałam tupiąc nogą. – Już chyba wystarczająco dałam wam popalić w Paryżu – przypomniałam z wrednym uśmiechem.
- Nawet mi nie przypominaj – jęknął. Spojrzał na czterech mężczyzn, którzy bacznie nam się przysłuchiwali. – Masz czas? Chciałem pogadać.
Dobra... To było cholernie dziwne, ponieważ zarówno Jack jak i Ross, byli bezpośrednio ich przełożonymi. Tymczasem on zachowywał się tak, jakby im nie ufał? Spojrzałam na stojącego najbliżej mnie ochroniarza, starając się zrozumieć dziwne zachowanie Jacka. Jak każdy z nich, miał dość ciemną karnację, więc podejrzewałam, że przyjechał z Ameryki południowej lub nawet z Emiratów, gdzie mieściły się jedne z wielu placówek holdingu. Ciemne, krótko obcięte włosy, sylwetka boksera wagi ciężkiej i ta cholerna broń, której mimo wszystko nie dało się nie zauważyć.
- Jasne. Odprowadzisz mnie? – zapytałam.
Czułam wbite w plecy zaniepokojone spojrzenia czterech mężczyzn. Jeszcze nigdy się do mnie nie odezwali, a ich milczenie nigdy wcześniej nie było aż tak groźne. Chyba wypadam w paranoję, ale dziwne zachowanie Jacka sprawiło, że zaczęłam się denerwować.
- Co to, do licha, ma znaczyć, Jack? – zaatakowałam go, gdy tylko weszliśmy do salonu, zostawiając na dole moje milczące ogary.
- Spokojnie, Dani.
- Żadne spokojnie. Przypominam ci, że to co się stało w Paryżu, to tylko niewielka próbka moich możliwości – ostrzegałam. – Zacznij mówić, albo dam wam tak popalić, że osiwiejecie.
- Dani...
- I powiem o wszystkim Arii – dodałam.
- Chryste! Tylko nie ona...
Z trudem udało mi się powstrzymać parskniecie, gdy na twarzy Jacka pojawiło się przerażenie. Może i jestem wredna, ale wystarczy wspomnieć imię naszej małej lady, a w jednej chwili wybucha panika.
- Usiądź – poradziłam z uśmiechem. – Zaraz mi tu padniesz – poczekałam aż usiądzie. - A teraz mów. O co chodziło tam na dole?
- Nie rozumiem – Jack uciekł spojrzeniem.
- Posłuchaj – powiedziałam pochylając się w jego stronę. – Nie jestem głupią blondynką, która uwierzy w każdą bzdurę. Kim są ci mężczyźni? Nie widziałam ich wcześniej, a znam z widzenia wszystkich naszych z lotniska. Prawda, Jack – ostrzegłam widząc jak otwiera usta. – Uwierz mi, nie chcesz, abym przyłapała cię na kłamstwie.
Przez chwilę nic nie mówił, oceniając ryzyko. Widocznie doszedł do wniosku, że nie warto walczyć w z góry przegranej sprawie. Słuszna decyzja, Jack, pomyślałam.
- Dobra. Od początku. Dzisiaj, gdy pojechałaś do szpitala, w restauracji pojawiła się kobieta. Pytała o ciebie.
- O mnie? Jesteś pewien?
- Jest tylko jedna Danielle Martin, którą znam – odpowiedział zaplatając ramiona na piersi.
- Jak wyglądała?
- Ciemne włosy, po czterdziestce. Nie przedstawiła się. Rozmawiała z kelnerem. Wiesz, jakie mamy teraz zasady. Niestety wyszła, zanim ochrona została poinformowana.
Dziwne... Nie znam nikogo, kto choć w przybliżeniu pasowałby do tego opisu. Przyszło mi na myśl... Nie, to głupie, pomyślałam., jednak...
- Wiesz, co się dzieje z moją matką?
- Jest w Paryżu – odpowiedział. – Mamy ją na oku, nie stanowi już zagrożenia – zapewnił.
Mam nadzieję. Zleciłam sprzedaż paryskiego mieszkania, które okazało się być moją własnością. Nie mam szans odzyskać pieniędzy, które matka mi ukradła z mojego konta, gdy jeszcze leżałam w szpitalu po wypadku. Nie potrzebuję tych czterystu tysięcy. Może i nie należę do bogatych osób, ale przez trzy lata pracy w Nowym Jorku udało mi się odłożyć sporo oszczędności. Mam gdzie mieszkać, jestem teraz zatrudniona w holdingu Gabi i nie mam co narzekać na brak gotówki.
Co do mieszkania. Nie chciałam go zatrzymać. Z tym miejscem wiążą się najlepsze i najgorsze wspomnienia mojego życia. Nie wiem, czy potrafiłabym na tyle wymazać z pamięci te drugie, aby wrócić tam pewnego dnia. Poza tym, raczej nie planowałam przeprowadzić się do Francji. Moje życie nieodwołalnie związane było ze Szkocją i pośrednio z El Paso, gdzie mieszkała Cecylia. To tam miałam swój dom, a raczej dwa domy. Francja i Paryż, to przeszłość i niech tak już zostanie.
- Macie jej zdjęcia z kamer?
- Niestety bardzo niewyraźne – stwierdził rozkładając ręce.
- Nie mam pojęcia, kim może być – stwierdzałam spokojnie.
- Dlatego na wszelki wypadek zwiększymy twoją ochronę.
- No chyba sobie żartujesz – wściekam się. – Mam na karku czterech milczących facetów, na widok których dostaję dreszczy. Nie ma mowy, Jack.
- Zrozum... Nie wiemy, kim jest.
- Wyraziłam już swoje zdanie w tej kwestii, Jack. Poza tym, skoro już jesteśmy przy temacie mojej ochrony... Kim, u licha, są ci mężczyźni?!
- Nie rozumiem...
Już sam fakt, że od chwili, gdy w rozmowie pojawił się temat mojej ochrony, czy aby być bardziej precyzyjnym, tych czterech facetów uzbrojonych po zęby, Jack strzelał oczami wszędzie byle nie nawiązać ze mną kontaktu wzrokowego, mówił sam za siebie.
Nie miałam ochoty strzępić sobie języka.
- Poczekaj na mnie – rzucałam podnosząc się z miejsca. – Zaraz wracam.
Zjechałam na dół ku wyraźnemu niezadowoleniu Jacka, który chciał mnie powstrzymać. Mam dość tego, że wszyscy traktują mnie jak jakąś cholerną figurkę z porcelany. Miałam nieprzyjemne ważenie, że chyba znam odpowiedz na własne pytanie i raczej nie wprawi mnie ona w euforyczny nastrój.
- Wy czterej, na górę – warknąłem zupełnie niezdziwiona widokiem podpierających ścian wielkoludów.
W zasadzie już nie musiałam o nic pytać. Sam fakt, że koczowali przy windzie był wskazówką, której nie mogłam zignorować. Szlag by go trafił! Jakim prawem wciąż miesza się do mojego życia?!
Weszłam do salonu, czując na plecach ich spojrzenie.
- Kim jesteście? – zapytałam odwracając się do nich.
Na milion procent nie pracowali dla Malcolma, a zatem w grę wchodziła tylko jedna osoba, a właściwie ten cholerny Moreau! Wczoraj zniknął ze szpitala zaraz po telefonie, który otrzymał i nie pojawił się dzisiaj. Trochę to dziwne, wziąwszy pod uwagę, że zawsze był w szpitalu, gdy przychodziłam do Gabi. Jakby na mnie czekał...
- Pani ochroniarzami.
Kolumbijski akcent, stwierdziłam. Ten wredny, kontrolujący i bezczelny facet nasłał na mnie swoje cholerne psy stróżujące! Dacie wiarę? Gdybym dorwała go teraz w swoje ręce, dosłownie rozszarpałabym go na kawałki.
Zaczęłam się zastanawiać... Nawet, jeżeli powiem Malcolmowi, żeby ich odwołał, nic tym nie ugram, ponieważ w tym konkretnym przypadku polecenie wydał Moreau. Mogę w zamian za to dorobić się kolejnych ochroniarzy od siedmiu boleści, tym razem naszych. Skończy się na tym, że zamiast czterech będę miała na karku ośmiu.
Dziękuję, postoję...
Jakiś wredny głosik w mojej głowie zaczął nawoływać do spłatania im psikusa. Zerknęłam przez ramię w stronę okna. Jak na sierpień w Szkocji, było wyjątkowo ciepło. Prawie bezchmurne niebo i dwadzieścia kilka stopni. Ponownie spojrzałam na Kolumbijczyków, ubranych w czarne garnitury, białe koszule i skórzane buty. Każdy z nich miał coś około metra dziewięćdziesięciu wzrostu i dobre dziewięćdziesiąt kilogramów wagi. Jak doliczę do tego broń, która wypycha im marynarki, stówka jak nic.
Hymm... Dobra, wchodzę w to.
- Wynoście się – rzuciłam przez ramię kierując się do sypialni. – Z tobą Jack porozmawiam później. Jestem zmęczona.
Nawet nie obejrzałam się za siebie. Najpierw wzięłam szybki prysznic, aby zmyć z ciała zapach tego cholernego szpitala. Nie zawracałam sobie głowy suszeniem włosów. Jak wrócę będę musiała znowu wziąć prysznic, to jaki w tym sens?
Odczekałam kwadrans i gotowa na utarcie nosa Moreau i jego armii sługusów, zjechałam na dół. Oczywiście stali dokładnie w tym samym miejscu, czyli okupowali wejście do windy. Prychnęłam pod nosem. Głupcy! Gdybym tylko chciała, wyszłabym z klubu i nawet by się nie zorientowali, ale to zostawię sobie na inny dzień.
Dzisiaj miałam zamiar sprawdzić ich kondycję...
- Dani? Gdzie się wybierasz?
Przewróciłam oczami słysząc głos kolejnego samca, któremu się wydaje, że może mi mówić co i kiedy mogę zrobić. Machnęłam tylko ręką waląc jak taran w stronę drzwi wyjściowych.
- Idę pobiegać – rzuciłam.
- A siłownia?
Ja pieprzę! Czy ja naprawdę muszę się z nimi wszystkimi szarpać? Zignorowałam Rossa i zakładając okulary przeciwsłoneczne zaczęłam truchtać w stronę pobliskiego parku.
Za sobą słyszałam tupot biegnących za mną graniaków. Z wrednym uśmiechem na ustach, włożyłam słuchawki i puszczając moją ulubioną muzykę przyspieszyłam, kierując się w stronę centrum.
Widok jaki sobą prezentowali musiał być zaiste niezwykły. Tylko to sobie wyobraźcie. Jest godzina szczytu. Ludziska wracają z przerwy na lunch, na chodnikach setki turystów i przechodniów, zakorkowane ulice i ja.
A za mną biegną czterej spoceni i dyszący faceci... W gajerkach i eleganckich butach.
Zaiste... Życie jest zajebiste...
***
Było już późne popołudnie, gdy wróciłam do klubu. Zostawiłam półżywych ochroniarzy na dole i w doskonałym humorze wjechałam na ostatnie piętro. Sądząc po odgłosach dobiegających z sypialni Arii, dziewczyny już wróciły ze szpitala. Z tego co wiedziałam, nie planowały dzisiaj nigdzie wychodzić, tak więc po raz pierwszy od kilku dni, będziemy miały okazję spędzić razem więcej niż kilkanaście minut.
Odświeżona po prysznicu, ubrałam wygodny dres i boso zeszłam do salonu. Tak jak się tego spodziewałam, dziewczyny już na mnie czekały.
- Gdzie byłaś? – zapytała Lucy odwracając wzrok od telewizora włączonego na kanale z wiadomościami.
- Biegałam – rzucałam podchodząc do lodówki.
- Że też ci się chciało – zaczęła marudzić nadworna lady zrzęda. – Jest potwornie gorąco.
- Powiedz to moim ochroniarzom – parsknęłam śmiechem rozsiadając się na sofie ze szklanką zimnej wody. – Na pewno docenią twoje poczucie humoru.
- Przegoniłaś w taki gorąc swoich ochroniarzy?
- Nie, Arii. Przegoniłam w taki gorąc czterech ludzi Moreau – sprostowałam.
- Zaraz... Cruz dał ci swoich ochroniarzy? – zainteresowała się Lucy wymieniając z Arii spojrzenia.
- Zaraz tam dał – przewróciłam oczami. – Pieprzony Moreau nawet się nie zapytał! Dopiero dzisiaj się zorientowałam, że nasłał na mnie swoich ludzi i to z cholernej Kolumbii!
- Przestań się unosić, aniele – próbowała uspokoić mnie Arii. – Cruz dba o twoje bezpieczeństwo.
- Nikt go o to nie prosił, a tym bardziej ja – fuknęłam zwilżając gardło i żałując, że nie mam w szklance jakiś zacnych procentów.
- Powinnaś w końcu mu odpuścić, Dani.
- Jeszcze czego! – oburzyłam się słysząc słowa Lucy. – Mam wam przypomnieć Paryż? Może chcecie zobaczyć zdjęcia, jak pieprzy się z tą dziwką na parkiecie? Dziewczyny, na miłość boską! Ten facet to samo zło!
- A ty go kochasz! – warknęła Arii sztyletując mnie błyszczącymi oczami, które teraz przypominały złote ślepia czającej się do ataku lwicy. – Możesz zaprzeczać ile chcesz, Dani, ale jak tu siedzimy, każda z nas z tobą na czele wiemy, że nigdy nie przestałaś kochać Cruza. A on kocha ciebie!
- Czy ty siebie słyszysz, Arii? Cruz Moreau kocha tylko i wyłącznie siebie samego. Ten sukinsyn nie jest zdolny do pokochania nikogo więcej, a już tym bardziej kobiety. Musiałby mieć serce wielkie jak pieprzony kosmos, żeby pomieścić w nim wszystkie te dziwki i jednorazowe lafiryndy, które pieprzył i będzie pieprzył.
- Dlaczego nie dasz mu szansy? Może to co widziałyśmy to nieporozumienie? Dał ci czas i przestrzeń, której potrzebujesz i zawsze jest blisko ciebie. Cruz cię kocha, Dani, a ty jesteś uparta jak muł i nawet nie chcesz go wysłuchać.
Boże! Ty słyszysz i nie grzmisz?!
- Arii, na wszystko co święte...
- Dani? Zobacz to – Lucy nie pozwoliła mi skończyć wskazując na przyciszony telewizor.
Odwróciłam głowę nie bardzo wiedząc o co jej chodzi. Na ekranie pokazywano właśnie pożar jakiegoś domu i akcję gaśniczą. Wszędzie był ogień, który pochłonął prawie doszczętnie niewielki dom, który zamienił się w kupkę dymiących zgliszczy. Zmarszczyłam brwi... Już gdzieś widziałam...
Kurwa! Zabrakło mi tchu, a serce podskoczyło aż do gardła. Miałam wrażenie, że za chwilę zemdleję, gdy wpatrywałam się w ten dom.
TEN DOM!
- Jak podaje nasz paryski korespondent, dzisiaj w godzinach rannych, w pobliżu miejscowości Chambly, wybuchł pożar w domku letniskowym, należącym do jednego z mieszkańców Paryża. Służby ratownicze odnalazły w zgliszczach trzy ciała mężczyzn. Trwa ustalanie tożsamości ofiar tego pożaru. Jednak już teraz wiadomo, że mamy do czynienia z morderstwem, ponieważ ofiary zostały przykute do łóżka i pozostawione w płonącym budynku.
Nie potrafiłam oderwać wzroku od obrazu, jaki miałam przed sobą. Ten dom... Ten pieprzony, koszmarny dom, który śni mi się po nocach. Jezu Chryste! Kto to zrobił i dlaczego?! Boże, czy to grzech śmiertelny, że chciałabym, aby jednym z tych mężczyzn był Philipe? Do spółki z tymi potworami, którzy mnie wtedy zgwałcili?
- Potrzebujesz jeszcze jakiś dowodów na to, że Cruz cię kocha? – zapytała cicho Arii.
Zassałam powietrze, gdy sens jej słów do mnie dotarł. Czy ona naprawdę uważa, że to zrobił Cruz? Przecież to niemożliwe! Nic nie wiedział o tym co się stało w tym pieprzonym domku, który teraz przestał istnieć. Nie wie nic o gwałcie...
- Arii...
- To był Cruz, Dani. Jestem tego pewna.
- Ale jakim cudem? Przecież Raul przysiągł mi, że nic mu nie powie – wyszeptałam ze łzami w oczach.
- Nie musiał... Cruz tu był. Wszystko słyszał.
*Cazadores - łowcy
*Cazadore - łowca
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top