Prolog
I proszę... Odbierz mi skrzydła i uczyń upadłą a powstanę z popiołów mej nienawiści jak ognisty Feniks...
Chciałem zobaczyć znowu jej oczy... Oczy, w które nigdy nie powinienem spojrzeć. Te oczy były dla mnie zakazane. Te oczy, gdy tylko pierwszy raz je ujrzałem, całkowicie mnie pochłonęły. Wdarły się do miejsca, które kiedyś, lata temu, można było nazwać duszą i całkowicie mnie zniewoliły. Te oczy widziały mnie. To, kim rzeczywiście byłem, z całym tym syfem i brudem, które tkwiły we mnie.
Tak... Nie byłem dobrym człowiekiem. Nie pomagałem przejść przez jezdnię staruszkom, nie ściągałem kotów z drzew ani nic równie durnego. Za to potrafiłem sprawić, że każda kobieta ściągała wszystko co miała na sobie, samym tylko skrzywieniem ust. Nie mówiłem, słowa nie były potrzebne.
Równie dobrze, a nawet jeszcze lepiej, potrafiłem bez mrugnięcia okiem wysłać komuś kulkę między oczy, albo w sam środek czyjegoś podłego serca. Zmiażdżyć tchawicę i skręcić kark.
W jednym i w drugim byłem pieprzonym zawodowcem i perfekcjonistą.
Ale te oczy...
Kurwa! Z frustracji i wściekłości wsunąłem palce w potargane włosy, patrząc tępo w białe ściany. Czułem się jak śmieć. Jak najgorszego rodzaju ścierwo. Czułem się tak za każdym razem, gdy patrzyłem na leżącą w łóżku kobietę. Właściwie jeszcze dziewczynę. Młodą, piękną i pełną życia. Taka była jeszcze kilka dni temu. Pamiętam jej uśmiech, to jak jej piękna twarz wyglądała, gdy ten ostatni raz widziałem ją opuszczając jej mieszkanie. Wydawała się taka szczęśliwa i ja... Kurwa! Przy niej i ja zacząłem czuć coś na kształt szczęścia. Coś, co zaczęło się jako gra, nagle i nie wiadomo kiedy, zmieniło się w coś tak magicznego, że nie potrafiłem się z tego uwolnić. Nawet nie chciałem. Aż do wczorajszego ranka...
W głowie wciąż brzmią mi słowa matki i żółć podchodzi mi do gardła. Szarpiąc za kołnierzyk, jakby się dusił, zerwałem z szyi krawat wpychając miękki jedwab do kieszeni marynarki. Przez chwilę, tak krótką jak mrugniecie okiem, widziałem ten sam krawat zawiązany na szczupłych nadgarstkach...
Przestań! Jesteś sukinsynem! Wykorzystałeś ją. Sprawiłeś, że zaczęło jej na tobie zależeć, że... Miałem ochotę zawyć z rozpaczy. To wszystko było tylko i wyłącznie moją winą...
Była moim celem. Narzędziem chorej zemsty. I cholernym rozerwanym sercem, którego już nigdy więcej nie poskładam do kupy. Jej nienawiść, na którą zasługuję może mnie zniszczyć, ale w końcu jestem facetem, który potrafi przyznać się do błędu i wziąć na barki wszystkie wynikające z tego konsekwencje. Tak przynajmniej myślę...
Ponownie na nią patrzę. Jak zawsze. Od pierwszej chwili, gdy ją zobaczyłem, nie potrafiłem na dłużej oderwać od niej wzroku. Była jak magnes, którym przyciągała mnie do siebie, pozbawiając każdej rozsądnej myśli. Była jak pieprzone niebo i tak samo smakowała. Moje własne, wymarzone niebo...
Drzwi otworzyły się i światło zalało podłogę. Nie musiałem patrzeć, wiedziałem dokładnie, kto wszedł do środka. Usłyszałem jej kroki na długo przed tym, jak zbliżyła się do drzwi.
- Cruz...
Jakże nienawidziłem jej egzaltowanego głosu, w którym teraz rozbrzmiewała płaczliwa nuta. Miałem ochotę chwycić ją za gardło i zmusić, żeby w końcu przestała się wpieprzać w życie innych.
- Dlaczego ciągle jesteś przy niej?
Zacisnąłem pięści. Nawet nie potrafiła wypowiedzieć jej imienia. Od początku traktowała ją z góry, jak kogoś, kto nawet nie zasługuje na oddychanie tym samym powietrzem co ona.
- Czego chcesz? – zapytałem wciąż na nią nie patrząc.
- Philip się obudził. Może pójdziesz do niego? Jest zrozpaczony i tak strasznie poraniony. Policja już z nim rozmawiała. Teraz czekają, aż ona się obudzi.
- Policja? – w końcu oderwałem wzrok, patrząc na stojącą obok kobietę. – A po jakie licho? Przecież to był wypadek. Byli naoczni świadkowie.
Zmieszała się, wykręcając nerwowo palce. W jej oczach, takich samych jak moje, pojawił się jakiś dziwny wyraz, ale zrzuciłem to na jej niepokój o syna. Przecież by mnie nie okłamała, prawda?
- Cruz... To takie straszne... - schowała twarz w dłoniach a jej szczupłymi plecami zaczął wstrząsać gwałtowny szloch. – Philip jeszcze nie pamięta wszystkiego, ale...
- Co ty usiłujesz mi powiedzieć? – zapytałem cicho.
Gdyby mnie znała, tak naprawdę znała, domyśliłaby się, że z trudem powstrzymuję wybuch niesamowitej furii. Coś zimnego i strasznego zakradło się do mojego serca. Krew praktycznie zamieniła się w lód, spowalniając jego bicie i mój oddech.
- To nie on prowadził auto – wyszeptała podnosząc głowę. – Pokłócili się w czasie jazdy. Philip był za bardzo zdenerwowany i nierozważnie poprosił ją, żeby to ona kierowała. Wiesz, jaki on jest odpowiedzialny. Nigdy nikomu nie zrobiłby krzywdy.
- Pokłócili się? O co?
Zmieszała się. Zauważyłem, jak nerwowo zaczęła unikać mojego wzroku, a jej ciało wyraźnie się napięło.
- Zerwał z nią... Widział, jak całowała się z jakimś chłopakiem.
- Zaraz... Jak to zerwał?! Przecież od dawna już się nie spotykali.
- Nieprawda! Philip naprawdę ją kochał. Och! Nie patrz tak na mnie! W końcu przekonałam się, że darzy ją prawdziwym uczuciem i zaakceptowałam to. Nawet pomagałam mu wybrać pierścionek zaręczynowy. Czekaliśmy tylko na przyjazd mojej drogiej Molly, żeby oficjalnie poprosił o rękę jej córki.
Dalsze słowa utonęły w burzy, jaka rozpętała się w mojej piersi. Coś gwałtownie ścisnęło moje wnętrzności. Ból, jaki poczułem był jak pieprzone tornado, rozszarpujące mnie od środka. Zawładnęła mną potworna wściekłość... Wszystko okazało się jednym wielkim kłamstwem. Ona. To co zrodziło się, choć nie miało tak naprawdę prawa istnieć. To co czułem, będąc z nią...
-... i zanim uderzyła w to nieszczęsne drzewo, śmiała się z Philipa. Ponoć tamten chłopak nie był jedynym. Miała innych... Mój Boże! Jej matka będzie zrozpaczona! Taka hańba! Ale Philip wciąż ją kocha, mimo tego, że chciała go zabić. Nie wniesie oskarżenia o usiłowanie zabójstwa. Powiedział policji, że to był nieszczęśliwy wypadek. Chce ją chronić. Gdyby tego nie zrobił, czekałoby ją więzienie – dotknęła mojego ramienia. – Dobrze, że mnie nie posłuchałeś. Gdybyś uwiódł ją, tak jak cię prosiłam...
Dłużej nie byłem w stanie tego znieść. Głuchy warkot wydobył się z mojej piersi, gdy mijając ją, wypadłem na korytarz. Jasne światło prawie mnie oślepiło, ale parłem naprzód gnany potworną wściekłością. Na siebie, że okazałem się takim głupcem i uwierzyłem, że te oczy naprawdę mnie poznały i na nią. Bo okazała się taka jak setki innych kobiet, jakie miałem wcześniej.
Była zwykłą dziwką...
Przez dwa dni, zamknięty we własnym mieszkaniu, czekałem aż odzyska przytomność. Jeszcze nie zdobyłem się na rozmowę z Philipem. Ten szczeniak nie wiedział, co łączyło mnie z jego dziewczyną i lepiej, żeby się nigdy nie dowiedział. Mimo całej mojej nienawiści, nie chciałem, żeby trafiła do więzienia. Wystarczającą dla niej karą będzie życie ze świadomością tego, co miałem zamiar zrobić.
Zniszczę ją... Zabiję w niej wszystko, tak jak ona zabiła we mnie każde jedno dobre uczucie i wspomnienie. Będę katem...
***
- Cruz... - jej cichy szept prawie powali mnie na kolana. – Tak się cieszę, że przyszedłeś.
Udałem, że nie widzę wyciągniętej dłoni i stanąłem w nogach łóżka. Nie ufałem sobie na tyle, żeby znaleźć się bliżej niej. Mogłem objąć dłońmi tę szczupłą szyję i zacisnąć na niej palce, pozbawiając życia. Ale jej kara byłaby wtedy niewystarczająca, a ja chciałem, żeby cierpiała przez wieczność...
- Wyjeżdżasz?
Te cholerne oczy... Patrzyły na mnie, próbując się przebić przez ciemne szkła okularów. Ktoś kiedyś powiedział, że oczy są zwierciadłem duszy. No cóż, moim zdaniem mylił się, kurwa, w stu procentach, albo nie znał tej dziewczyny. Jej oczy były czyste i takie niewinne... Gdybym nie znał prawdy, gdybym jej rano nie usłyszał z ust Philipa, pewnie uwierzyłbym tym ciemnoniebieskim oceanom niewinności.
Ale wiedziałem dokładnie, kim ona jest i zanim stąd wyjdę powiem jej, kim dla mnie tak faktycznie była. Nie wszystko, tylko to co uznam za słuszne i sprawiedliwe. Bo karę musi ponieść i to z moich rąk, a właściwie z moich ust.
Uśmiechnąłem się krzywo, gdy zobaczyłem jak jej oczy nabierają ciemniejszej barwy. Zaczyna się denerwować.
- Cruz? Co się stało, kochany?
Zacisnąłem oczy słysząc jej słowa. Boże! Jak ja jej nienawidziłem! Pogardzałem tym, kim była i chciałem, żeby ostatnim wspomnieniem, jakie ze sobą zabierze na tamten świat, były moje słowa. Niech w piekle, do którego trafi, będą dla niej jak niekończąca się modlitwa, szeptana przez wszystkie pierdolone potępione dusze.
- Jaka ty jesteś naiwna i głupia – zaśmiałem się ignorując szarpiący ból w sercu. – Czy ty naprawdę uwierzyłaś, że jesteś dla mnie kimś ważnym? Że zależy mi na tobie? – pokręciłem głową i zdjąłem okulary, żeby zobaczyła w moich oczach odrazę. – Szczycisz się swoją inteligencją a nawet nie zauważyłaś, że byłaś tylko pionkiem. To była tylko gra.
- O czym ty mówisz? – wyszeptała.
Ostry nóź wbił mi się w pierś, gdy zobaczyłem jak w tych cholernych oczach pojawiają się łzy, jak próbuje się podnieść, szarpiąc za kroplówkę. Ból był tak wielki, że tylko z najwyższym wysiłkiem, wyszkolonym przez lata, udało mi się zachować pionową pozycję i nie pochwycić jej w ramiona. Co, do kurwy nędzy, ona ze mną zrobiła?!
- Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie? Widzę, że tak. Nie było zupełnie przypadkowe. Rozmawiałem przed przyjęciem z matką. Poprosiła mnie o przysługę i pokazała mi ciebie. Nie byłaś odpowiednia dla Philipa, ale ten był w tobie tak ślepo zakochany... Miałem cię uwieść, a że cholernie się nudziłem... – wzruszyłem ramionami. - Poszedłem za tobą. Przyznam szczerze, że okazałaś się łatwiejszą zdobyczą niż przypuszczałem. Sądziłem, że miną tygodnie, zanim zaciągnę cię do łóżka i zerżnę, ale ty... - zaśmiałem się szyderczo. – Niezły miałem ubaw, gdy powiedziałem o tym Philipowi.
- Powiedziałeś... - nie była w stanie dokończyć.
Chyba nawet nie zdawała sobie sprawy, że z jej oczy płyną nieprzerwanie łzy. Każdą z nich czułem, jakbym to ja płakał, choć nawet nie pamiętam, kiedy faktycznie płakałem i czy w ogóle taki moment w moim życiu był. Teraz, patrząc w te cholerne przeklęte oczy, zalewały mnie od środka całe oceany słonych, gorących łez. Ale już w nie nie wierzyłem. Nie wierzyłem już w jej szczerość, w jej słowa. Nie wierzyłem w nią.
- A co ty sobie myślałaś? Że przelecę cię kilka razy i nie powiem o tym bratu? Miałem pieprzyć cię w przerwach, gdy on się tobą nie zajmuje? Nie zbieram odpadków. Po nikim, a szczególnie po własnym bracie.
Wyprostowałem się i podszedłem do drzwi. Za nimi czekała mnie pustka i życie w całkowitym odrętwieniu. Ta dziewczyna sprawiła, że stałem się miękki i słaby, a tego nie chciałem. Byłem tym kim byłem, a teraz będę jeszcze gorszy. Morze krwi, które towarzyszyło mi od lat rozleje się i zatopi każde jedno jebane wspomnienie. A jej oczy przestaną mnie w końcu prześladować. Uśmiercę pamięć i marzenia, które okazały się tylko plugawym, brudnym kłamstwem. Uśmiercę ją... Uwolnię potwora, jakim byłem...
- Musisz dziecino popracować nieco nad techniką, ale nie martw się. Będziesz się nieźle pieprzyła, wystarczy trochę praktyki i dobrzy nauczyciele. Wiesz już, gdzie szukać, a chętnych nie zabraknie. Z resztą, już rozpuściłem wieści wśród znajomych. Zajmą się twoim szkoleniem i może w końcu będziesz w stanie zadowolić mężczyznę. Ja nie miałem z tego żadnej przyjemności. Żegnaj, Danielle Martin i mam nadzieję, że już nigdy więcej się nie spotkamy.
Zabrałem ze sobą ostatnie wspomnienie ciemnoniebieskich oczu wypełnionych po brzegi łzami. Będą moją przestrogą, że nic i nikt na tym świecie nie jest tak piękne i czyste, jak się wydaje. Nawet anioł...
Bogota, kilka tygodni później...
Siedziałem w jakiejś zapchlonej dziurze, w samym sercu Bogoty. Przez opary dymu i alkoholu, który mnie otaczał, nawet nie widziałem dobrze czarnoskórej kobiety, siedzącej mi na kolanach. Wiła się na mnie jak jakiś wąż, starając się chociaż trochę mnie podniecić i zarobić te kilka dolarów. Dziwki były na wyciagnięcie ręki. Wszędzie. W każdym mieście i każdym klubie. Nieważne, czy był to taki właśnie nędzny burdel, jak ten, w którym się znajdowałem, czy pachnący pieniędzmi i snobami wykwintny klub dla tak zwanych gentelmanów. Kutasów i dziwek wszędzie było pełno. Zależy czego szukałeś.
A ja szukałem jebanego zapomnienia. Od wyjazdu z Francji, każdej nocy zmuszałem się, żeby zmazać z siebie zapach i wspomnienie srebrnowłosej dziewczyny, o przeszywającym spojrzeniu ciemnoniebieskich oczu. Myślałem, że będzie to proste. Wystarczy tylko zerżnąć kilka, czy kilkanaście dziwek i sprawa umarła. Ale to nie było aż tak, kurwa, proste...
Musiałem się wręcz zmuszać, żeby dotknąć jakąś kobietę, nie mówiąc już o włożeniu w nią kutasa. Ten pieprzony Raul nabijał się ze mnie na każdym kroku i powoli tracę do niego cierpliwość. Jeżeli dzisiaj znowu będzie chciał mi dowalić, chyba się nie powstrzymam i w końcu moje pięści poprzestawiają mu kilka kości w tym wielkim cielsku.
Zerknąłem w stronę baru, gdzie Raul właśnie pieprzył palcami jakąś dziwkę. Pierdolony szczęściarz, pomyślałem. Jego fiut już dawno powinien odpaść od nadmiaru tarcia, czy czegoś takiego, ale jak widać ma się całkiem nieźle.
Z ponurych rozmyślam wyrwał mnie widok Marcela. Stanął przede mną, nie zwracając uwagi na dziwkę na moich kolanach.
- Cruz, dzwoni jakiś Philip. Ponoć to coś ważnego – powiedział wyciągając w moją stronę telefon.
Nie miałem ochoty z nim gadać. Od tygodni nie odpowiadałem na telefony od matki, to tym bardziej nie będę rozmawiał z tym idiotą. Jeszcze jest na to za wrześnie. Moja wściekłość i nienawiść jeszcze nie znalazły ukojenia i nie mam cholernego pojęcia, czy kiedykolwiek to się stanie.
- Powiedz mu, że mnie nie ma – wybełkotałem, czując palący smak alkoholu na języku.
- Posłuchaj... Był jakiś wypadek.
Wyprostowałem się zrzucając z kolan dziwkę i starałem się odzyskać jasność umysłu. Matka? Od lat nie łączyły mnie z nią żadne bliskie kontakty. Była kobietą, która mnie urodziła i nic więcej. Po śmierci ojca na torze wyścigowym, bardzo szybko pocieszyła się w ramionach francuskiego gogusia i dała sobie zrobić kolejne dziecko. Tym razem ukochanego synalka. Pizdusia i niedołęgę, któremu bzyknąłem pod nosem dziewczynę.
Znowu pojawiła mi się przed oczami jej twarz. Taka, jaką widziałem ten ostatni raz. Posiniaczona, ale wciąż kurwa najpiękniejsza, jaką widziałem w życiu. Mój srebrnowłosy anioł... Moje przekleństwo...
Ściskając w dłoni telefon, starałem się uciszyć burzę, jaka się we mnie rozszalała. Kurwa! To w końcu przecież moja matka i mój jebany brat. Nie dzwoniłby, gdyby nie musiał, a skoro to zrobił, to musiało stać się coś poważnego.
- Philip?
- Cruz! W końcu cię złapałem! Próbuję się z tobą skontaktować już od kilku dni. Gdzieś ty, do cholery, był?!
Ma gówniarz szczęście, że dzieliły nas lata świetlne i pieprzony ocean. Gdyby był obok, z radością patrzyłbym, jak się wykrwawia. Za kogo on się, do cholery, uważa?
Ostatni tydzień spędziliśmy na pieprzonym statku, szukając ciał z samolotu, który rozbił się nad Atlantykiem. Nasz zleceniodawca stracił w tym samolocie żonę i syna, i naprawdę nie miałem teraz cierpliwości do słuchania jakiś wymówek. Tym bardziej od niego.
- Czego chcesz? – warknąłem.
- Posłuchaj... Wiem, że to nie twoja sprawa i możesz kazać mi spieprzać, ale...
- Wyduś to z siebie! Nie mam ochoty słuchać twojego pieprzenia.
Czy ten gnojek nie rozumie, że nie mam ochoty w ogóle z nim rozmawiać?
- Wiem, że masz różne znajomości, dojścia...
- Philip! – warknąłem, gdy znowu zaczął się jąkać. Nie mogłem uwierzyć, że ktoś taki jest moim bratem. Pal sześć, że tylko przyrodnim, ale w połowie płynęła w nas ta sama krew. Philip był słaby i taki ciotowaty, że widząc go, aż się chciało rzygać. – Do brzegu facet, bo nie mam czasu.
- Dobra – usłyszałem, jak ze złości zgrzyta zębami. Dzięki ci Boże za łącza satelitarne, przynajmniej wiem, że go wykurzyłem i od razu poczułem się o niebo lepiej. – Na pewno słyszałeś o tej katastrofie samolotu. Rozbił się tydzień temu. Możesz dotrzeć do listy odnalezionych ofiar?
- A po jaką cholerę?
- Na pokładzie znajdowała się bliska mi osoba. Muszę się dowiedzieć, czy ją odnaleziono. Może są jeszcze szanse, że ktoś przeżył.
- Stary! Jeżeli nawet zdarzyłby się taki cud, to po kilku godzinach w wodzie, w takiej temperaturze... Nie mówiąc już o rekinach. Nie ma szans, żeby znaleźć kogoś żywego.
Chciało mi się śmiać z naiwności i głupoty Philipa. Matka chowała go pod kloszem. Najlepsze szkoły, drogie ciuchy, wakacje gdzie tylko mały Philipek chciał pojechać... Jednym słowem, wyhodowała idiotę i pasożyta.
- Cruz, proszę... - zaczął jęczeć do słuchawki. – Bardzo mi na tym zależy.
- Dobra, spróbuję. Ale nie masz co liczyć na cudowne ocalenie. Nikt nie przeżył i możesz mi wierzyć na słowo. Byłem na miejscu – postanowiłem go trochę podręczyć. – Wszędzie rekiny i porozrywane szczątki ciał. Woda nawet po tygodniu jest czerwona jak świeża krew.
Usłyszałem, jak z trudem przełknął i chciałem parsknąć śmiechem. Ten dzieciak nie przeżyłby nawet w parku po zmroku, nie mówiąc już o prawdziwym życiu. A prawdziwe życie to wieczna walka o przetrwanie i dominację w świecie, w którym każdy kutas na dwóch nogach próbuje dobrać ci się do gardła i zabrać to, co należy do ciebie. Znudziła mnie już rozmowa z nim i żeby jak najszybciej ją zakończyć, postanowiłem odpuścić.
- Podaj mi nazwisko. Sprawdzę, czy odnaleziono ciało i dam ci znać.
- Martin.
Zakołysałem się na nogach, jakby świat nagle runął pozbawiony grawitacji. W uszach zaczęło mi dudnić i nie wiedziałem, czy to moja krew tak huczy, czy Ziemia właśnie się rozpieprzyła w drobny mak.
To. Jest. Kurwa. Niemożliwe!
- Martin? – wychrypiałem.
- Tak. Danielle Martin. Leciała tym samolotem.
Nazwisko. Jedno imię. I przestałem istnieć.
Żegnaj, Danielle Martin i mam nadzieję, że już nigdy więcej się nie spotkamy.
Zabiłem ją...
Zabiłem siebie...
Zabiłem najpiękniejszego anioła...
Zabiłem moją Danielle...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top