Rozdział 1 - Zaginiony we mgle

    Trudno, doprawdy bardzo trudno uwierzyć, że całe niebezpieczeństwo zaczęło się od zniknięcia najmłodszego dziecka szeryfa Kellera, Michael'a. Ale teoretycznie to właśnie tego dnia co zniknął chłopczyk, zaczął się najgorszy koszmar Rivernu. Tak naprawdę, zaczęło się to wiele wcześniej, jednak nikt nie wiedział co się dzieje na uboczu miasteczka, jak najdalej sie dało od cywilizacji w Laboratorium Eksperimental. Nie wiedzieli, że to nie zniknięcie Mike'a spowodowało całe zamieszanie. Wszystko wyszło na jaw po jego zniknięciu.

   A wszystko zaczęło się deszczowego, październikowego popołudnia. Wiatr za oknami domów potrząsał koronami drzew na wszystkie strony, omal co ich nie łamiąc. W dodatku lało jak z cebra, a cały widok na drogi przysłaniała mgła, toteż mało kto wybierał się w podróże samochodowe, a wszystkie przejazdy komunikacji odwołano. Mieszkańcy dziwili się, że mają jeszcze prąd i bieżącą wodę. Zajęcia w szkołach zostały odwołane, sklepy i restauracje pozamykane, a pracownicy wysłani do domu. Jedynymi służbami na dyżurach byli policjanci, a w tym także ojciec małego Mike'a czyli szeryf Keller, straż pożarna, no i oczywiście szpital i pogotowie. Ulewy trwały już od trzech dni i nic nie zapowiadało ich zakończenia.

   Wszyscy siedzieli w domu. Podobnie oczywiście  siedmiolatek. Więc jak doszło do zaginięcia? Za chwile się wszystkiego dowiemy. Kellerowie to szanowana rodzina w miasteczku. Cóż się dziwić. Pan Artur Keller jest szeryfem, a to daje do myślenia. Jego żona Allie pracuje jako pielęgniarka w pobliskim szpitalu. Toteż oboje byli w pracy gdy ich syn zniknął bez śladu. Ale oczywiście, maluch nie był sam w domu. Oprócz niego mieli jeszcze troje własnych starszych dzieci no i Jack'a... Ale o tym za chwilę.

  Ich najstarszy syn Charles miał już skończone siedemnaście lat i tylko rok brakowało mu do pełnoletności. Był to czarnowłosy chłopak o równie ciemnych oczach co jego czupryna. Strasznie chudy i na pierwszy rzut oka sprawiający wrażenie zbuntowanego, tak naprawdę był uroczym i wesołym chłopakiem. Mały Mike go uwielbiał. Druga w kolejności była czternastoletnia Raven.  Brunetka o dosyć wybuchowym charakterze, kryjąca się za swoją maska obojętności i pogardy nad innymi. W środku to była naprawdę wrażliwa i osamotniona dziewczyna. No i był jeszcze Jerry. Dziesięciolatek o dziecinnym charakterze, chociaż w sumie to sam był jeszcze dzieckiem. Uwielbiał się wygłupiać i denerwować rodzeństwo, a szczególnie Raven. 

   No to teraz czas na Jack'a... To długa historia, ale trzeba ja opowiedzieć, żeby całe zamieszanie stało się jasne. Jack nie był ani synem Kellerów, ani zwykłym chłopcem. To przede wszystkim na nim skupia się ta historia, nie na Mike'u na co może wskazywać początek... Kim więc jest Jack? Należy do nadnaturalnych i tak siebie nazywa. Nikt nie wie dlaczego, ale chłopiec ma tajemnicze moce magiczne. Telekineza i znajdowanie ludzi za pomocą umysłu. Przez większą część swojego życia mieszkał razem ze swoim ojcem w Laboratorium, o którym wspomniałam na początku rozdziału, jednak kompletnie nic z tego czasu nie pamiętał. Wiedział, że robili na nim eksperymenty, ale nic więcej. Czy było więcej dzieci? Jak ich traktowano? Dlaczego miał moce? Uciekł mając osiem lat i został złapany w lesie przez szeryfa Kellera, który później pozwolił mu zostać u niego. Ale mało z tamtego okresu pamiętał.

Więc, wracając do historii... Tego właśnie dnia wszystkie dzieci zostały w domu, a rodzice pojechali do pracy. Raven stwierdziła, że musi się uczyć i zaszyła się w swoim pokoju. I tak wszyscy wiedzieli, że siedziała na telefonie i pisała ze swoim chłopakiem, szkolnym casanovą Alex'em. Żadne z jej rodzeństwa nie rozumiało co ona w nim takiego widzi, poza sławą. Ale byli przekonani, że to nie wyjdzie na prawdziwą nieskończoną miłość i Alex rzuci ją za parę tygodni. Charles natomiast, korzystając z tego, że jeszcze nie zabrali prądu siedział na kanapie w salonie grając w najnowsze wydanie Fify na konsoli. Najmłodsza trójka, mieszkańców domu szeryfa, czyli dwunastoletni Jack, dziesięcioletni Jerry i siedmioletni Mike, zaszyli się w piwnicy domu.

Była ona dosyć przytulna jak na piwnicę. Ściany były w kolorze jasnego brązu, a podłoge przykrywały panele, przez co sprawiała wrażenie bardziej pokoju niż piwnicy. W rogu, tuż naprzeciw drzwi stała stara, ale wcale nie rozpadająca się kanapa. Obok niej stała półka na książki, na której znajdowały się różnego rodzaju lektury, a także jakieś figurki do zabawy dla chłopców typu plastikowe dinozaury, ludziki, inne zwierzątka, autka itp.  Pod kanapą był dywan, wychylający się także kawałek z pod niej. Na nim stał stolik, na którym, aktualnie rozrzucone były karty do gry w uno, od Escape Room, a także parę pionków od chińczyka i pudełko z grą. 

Jednak chłopcy nie siedzieli aktualnie przy owym stoliku. Wszyscy trzej wcisnęli się do fortu Jack'a. Był to fort, zbudowany z poduszek, kołder i kocy. I znajdował się pod stołem. Na sporych rozmiarów stół, wyniesiony przez Artura do piwnicy z powodu kupna nowego, Jack narzucił jakąś starą, znaleziona w kanapie kołdrę która zwisała z niego niczym obrus. Opadała po trzech stronach stołu praktycznie do samej ziemi,a z przodu była nieco wyżej (parę cm), tworząc wejście. W środku fortu oczywiście rozłożyli poduszki i koce, aby było tam wygodnie.

Teraz siedzieli właśnie w owym forcie opowiadając sobie straszne historie. Jack był mistrzem w ich wymyślaniu. Czasami sam bał się rzeczy, które opowiadał. Miał wrażenie jakby na serio je przeżył. Ale to było tak nieprawdopodobne... Jednak z drugiej strony jego moce też były nieprawdopodobne. A jednak istniały.

-... I nagle znalazł się w próżni. Nie było tam nic. Czarno. Ciemno. Ale był tam. Sam. Przynajmniej przez chwile, był sam. Po tej dosyć krótkiej chwili zdał sobie sprawę, że nie jest sam. Naprzeciw niego leżało ciało. Ciało żywego człowieka. A co prawda ledwie żywego.  Mężczyzna był cały zielony na twarzy, siny. Jego ubranie i ciało pokrywał szlam. Brud. Oczy miał przekrwione, wyglądał jakby ledwo dychał. Odwrócił wzrok w stronę chłopczyka, który cofnął się przerażony. ,,Pomóż... On tu jest... Zabije mnie" wycharczał wtedy mężczyzna wyciągając sina dłoń w stronę malucha... I w tamtym momencie, nie wiadomo skąd pojawił się stwór, tak straszny, że trudno to opisać. Skórę miał pomarszczoną i opływającą jakimiś obrzydliwymi glutami. Zapewne szlamem. Wyglądał trochę jak goblin, ale oczy miał czerwone, i te pazury... Były ostre jak brzytwa. Podobnie zresztą zęby, które wyglądały jak kły. 

- To straszne... - przerwał mu Mike

- Siedź cicho! - syknął jego brat, Jerry. 

Obaj chłopcy patrzyli z zainteresowaniem na Jack'a. A on? Znów czuł się jakby widział coś takiego. Takiego potwora. Podczas całej tej opowieści czuł się, jakby to on był tym chłopcem. Patrzył tępym wzrokiem w skrawek kołdry za plecami braci i skończył krótko opowieść.

- Skoczył. Potwór. I zjadł go. Oszczędzę wam szczegółów bo nie zaśniecie - opuścił wzrok na nich i uśmiechnął się słabo.

- Straszne - mruknął najmłodszy z towarzystwa

- Już to mówiłeś. Nie gadaj, że masz cykora, Mike! - Jerry zaśmiał się w głos.

Zawsze był typem tego głupio odważnego. Jack uśmiechnął się pocieszająco do siedmiolatka. Mały był typem strachliwej i nieśmiałej osoby, ale dwunastolatek wiedział, że za rodzina Mike skoczyłby w ogień.

- Może teraz zagramy w chinola? Co wy na to? - zaproponował nie chcąc dalej opowiadać już żadnych historii. 

- Jasne. Pójdę się tylko napić. Zaraz wrócę. - powiedział Mike wychodząc na czworakach z pod stołu. 

- Jasne, tylko szybko - mruknął Jerry przewracając oczami

Najmłodsi z braci Keller wyglądali niemalże jak bliźniacy. O ile Charles był lustrzanym odpiciem ojca, a Rav mieszanką obojga rodziców, tak Mike i Jerry byli małymi, męskimi wersjami swojej matki. Jasne włosy obydwu chłopców były proste, a te starszego z nich sięgały mu prawie do ramion co było największą różnicą w ich wyglądzie, mimo iż Mike nie był też ostrzyżony krótko. Niebieskie oczy wyrażały natomiast zupełnie odmienne emocje. Obydwoje mieli jasną cerę, co nie jest niczym dziwnym, zadarte noski i małe usta. Charakterami jednak różnili się aż za bardzo. Mike, cichy, spokojny, inteligentny, nieśmiały. A Jerry? Pewny siebie, odważny, wszędzie go pełno. Całkowite przeciwieństwa.

W każdym razie najmłodszy z towarzystwa podniósł się na nogi  i wszedł po schodkach po czym wyszedł z piwnicy. Gdy był już poza tym pomieszczeniem odetchnął głośno. Historie Jack'a zawsze przyprawiały go o dreszcze. Sam dwunastolatek dziwnie się przy nich zachowywał. Mike ruszył w stronę kuchni. Gdy mówił, że idzie się napić, nie kłamał. Serio chciało mu się pić. Wszedł do pomieszczenia i chwyciwszy szklankę, nalał  do pełna i wypił wszystko duszkiem. Serio chciało mu się pić.  Ściskając szklankę w dłoniach spojrzał w okno. Deszcz nadal padał, a szyby były całkiem mokre. Nie było praktycznie nic widać przez mgłę. Okno było oczywiście zamknięte. Chłopczyk miał już odstawić szklankę na miejsce, gdy usłyszał jakiś hałas zza okna. I nie był to wcale deszcz czy wiatr. Odwrócił się w stronę źródła dźwięku gwałtownie. Okno było delikatnie uchylone. Ale był pewny, że nikogo tu nie było. Oddaech chłopca przyspieszył, a dłoń mocniej zacisnęła się na szklance.

- Jack? To nie jest śmieszne! - zawołał, jednak nikt go nie usłyszał.

Charles zasnął w czasie gry, a miał naprawdę twardy sen, a Raven nie słuchała muzyki w słuchawkach. Jack był pierwszą osoba, która przyszła Mike'owi na myśl. Tylko on mógł otworzyć okno nie będąc w kuchni. Ale to nie był Jack...

Przez niewielka szparę w oknie wślizgnęła się oślizgła łapa, pokryta wrzodami i brodawkami. Pazury miała ogromne. Michael zamarł, zbyt przerażony, aby cokolwiek zrobić. Usłyszał chrapliwy śmiech za oknem, rozchodzący się na wszystkie strony, niczym echo. I potem w szparę zajrzał fragment jego głowy. Okropnej, pomarszczonej połowy twarzy, pokrytej, podobnie jak dłonie wrzodami i brodawkami. Oko  było przekrwione i czarne. Wyglądał strasznie. Nie miał uszu a z paszczy wystawał para brudnych, ociekających śliną kłów. Szklanka trzymana przez chłopca wyślizgnęła się mu z ręki i rozbiła się o podłogę, jednak najwyraźniej nikt tego nie usłyszał.

- Michael... - zaczął stwór ochrypłym i strasznym głosem - Witaj Mike... Przyszedłem po ciebie...

- Skąd wiesz jak się nazywam? - zapytał chłopiec starając się, aby głos mu nie zadrżał

- Wiem wszystko...  Wszystko chłopcze. Wszystko.  Wiem, że nazywasz się Mike. Masz siedem lat, mieszkasz tu i jesteś synem szeryfa. I wiem też... że jesteś tchórzem - bestia roześmiała się w głos ukazując rzędy swoich brudnych, żółtawych kłów.

- Nie jestem tchórzem! - wyrwało się chłopcu. Nie wiedział po co to powiedział. Przecież była to prawda. Ale było w tym jednym zdaniu tyle pewności, że sam się sobie dziwił. To samo chyba odczuł stwór.

- Ach tak?  - Przybliżył głowę do szpary najbliżej jak się dało i szepnął chrapliwym i ostrym, wyzywającym głosem - Udowodnij! 

- J-jak? - chłopiec cofnął się o krok omijając szkło na ziemi

- Chodź ze mną chłopcze... Spotkajmy się w lesie... Pokarze ci coś mały - wychrypiał stwór.

Mike energicznie pokręcił głową. Dobrze wiedział, że wychodzenie w taka pogodę jest niebezpieczne. Mogło spaść na niego drzewo, lub coś jeszcze gorszego. Poza tym jak miał zaufać, potworowi, który w każdej chwili może go pożreć?

- N-nie m-mogę... - wyjąkał i pokręcił głową

- Tchórz! - stwór ponownie się zaśmiał w głos. Jego śmiech przyprawiał siedmiolatka o gęsią skórkę. 

- Idź sobie! - krzyknął czując nagły przypływ pewności. Co z tego, że sam wiedział, że jest tchórzem. Nie lubił gdy inni go tak nazywali. Nienawidził. - Nie jestem tchórzem! 

- Więc chodź. - wycharczał potwór i zniknął. Okno się zamknęło, a Mike odetchnął. Nie wiedział czemu mu tak zależy na opinii jakiegoś stwora, ale postanowił pójść do lasu. Pognał do korytarza, ubrał kurtkę i zarzucił swój żółty płaszcz przeciwdeszczowy. Na nogi wciągnął kalosze.

- Mike? Gdzie jesteś? 

Usłyszał wołanie Jack'a, na co zamarł. Co ma powiedzieć? Idę się spotkać z potworem, który był w oknie naszej kuchni? Nawet Jack by w to nie uwierzył. 

- Zaraz przyjdę! - krzyknął tylko nie znalazłszy żadnej wymówki. Jednak chłopak chyba się nie przejął jej brakiem, bo już go nie wołał. Mike odetchnął z ulgą i po cichu nacisnął klamkę i wyszedł z domu. Miał wielka nadzieję, że nikt nie słyszał dźwięku zamykanych drzwi. Na dworze panował ziąb. Kiedy chłopiec ruszył powoli ulicą wiatr smagał mu twarz, rozwiewając mu włosy. Naciągnął na głowę kaptur i rozejrzał się po pustej ulicy. Jego oddech przyspieszył gdy doszedł do wejścia do lasu. W skutek zimna, z jego ust wydobywał się biały dym podczas oddychania. Zazwyczaj Mike lubił to obserwować, ale teraz był zbyt przerażony. Wszedł do lasu. Szedł powoli, lecz z każdym krokiem przyspieszał.

- Halo? - zawołał, gdy był już dostatecznie daleko.

- Przyszedłeś... - syknął głos z kuchni. - Brawo... Zadziwiające. Doprawdy.

- Tak! Nie jestem tchórzem! Widzisz? - powiedział drżącym głosem. 

Miało wyjść mega dzielnie, a wyszło jak zwykle. Rozejrzał się, ale przez mgłę nic nie widział. Nie widział tej straszliwej bestii. Ale słyszał jej śmiech. Była blisko. Bardzo blisko. Czuł jej oddech na swoim karku. Sam swój wstrzymał z przerażenia.

- Widzę... Jesteś bardzo dzielny Michael'u Kellerze... Ale też bardzo naiwny. Doprawdy. Bardzo naiwny... - wysapał mu stwór do ucha - A teraz... Pozwól, że się zabawimy 

Poczuł jak oślizgła łapa dotyka jego ramienia i przesuwa się po klatce piersiowej aż do jego drugiego ramienia. Był sparaliżowany strachem. Oddech mu przyspieszył. Mimo zimna panującego na dworze czuł okropne gorąco.  Z tyłu za nimi zmaterializował się wir. Wyglądał jak trąba powietrza, ale Mike go nie widział zbyt dokładnie. W końcu był tyłem. Stwór objął ciaśniej jego szyję i pociągnął chłopca do tyłu. Wprost w wir. Wir śmierci. A raczej prowadzący do świata śmierci. Na drugą stronę. Do innego wymiaru... 



---------------------------------------------

I co sądzicie? Długo to pisałam i mam nadzieję że wyszło. Piszcie komentarze, bo to mega motywuje


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top