Rozdział 4-1 Codzienne Życie

 Wkroczyłem do budynku strzelnicy. Ku mojemu zdziwieniu, nigdzie w głównym pomieszczeniu nie mogłem znaleźć Melissy. Gdzie ona jest? Wątpiłem, że weszła tutaj, aby postrzelać do celów. Może mi się wydawało, że tutaj wchodzi? Wzruszyłem ramionami. Widocznie muszę odpocząć. Chciałem wyjść, gdy nagle usłyszałem... strzał. Zatrzymałem się wpół kroku i ostro obróciłem głowę w stronę źródła dźwięku. Dochodził on ze strzelnicy, co nie powinno mnie dziwić, ale nadal... Czy to na pewno była Melissa?

Z lekką niepewnością otworzyłem drzwi strzelnicy, gdy minął kolejny huk. Moje podejrzenia zostały potwierdzone. Skupiona Melissa stała z założonymi nausznikami przeciwhałasowymi i okularami ochronnymi. Trzymała pistolet, który jeszcze był wymierzony w podziurawioną tarczę z twarzą Kaiholo. Przeszedł mnie dreszcz. Nie wyobrażam sobie, co by się stało, gdyby surfer jakimś cudem przeżył. Przypomniałem sobie jak Niebywała Architektka Krajobrazu wreszcie wybuchła. Nigdy wcześniej nie widziałem jej takiej wściekłej. Do teraz słyszę jej histeryczny śmiech, który będzie mnie nawiedzał w koszmarach do końca życia.

Wziąłem głęboki oddech, by się odezwać. Miałem tylko nadzieję, że przeżyję to spotkanie. Zanim zdołałem wypowiedzieć jedno słowo, przerwał mi kolejny wystrzał, przez co szybko zakryłem swoje uszy. Dopiero wtedy Melissa mnie zauważyła.

– Darron? Co ty tutaj robisz? I czemu nie masz nauszników?! Wiesz, że możesz tak ogłuchnąć? – Melissa zdjęła ochraniacze, odłożyła pistolet i skarciła mnie wzrokiem.

– Myślałem, że mnie zauważysz, gdy wejdę przez drzwi... – obniżyłem głowę pokornie.

– Pamiętaj, że głuchota to nie jest żaden żart! – pomachała palcem.

– Właściwie to... – zacząłem, ale słowa utknęły mi w gardle. Co miałem powiedzieć? Z opowieści Derwarda i Talulli wynika, że Holenderka tak prosto mi nie powie o swoich uczuciach. Teraz wydawała się taka jak dawniej, ale strzelanie do wizerunku niedawno zmarłego jakoś nie krzyczało: „Hej, o mnie nie trzeba się martwić!". Poza tym wiem z doświadczenia, że nikt w tym obozie nie chce mówić o swoich uczuciach.

– Darron? Wszystko w porządku? Chcesz usiąść? – dziewczyna się zmartwiła.

„To ja powinienem cię o to pytać!" – krzyknąłem w myślach. Przeczesałem ręką włosy, myśląc. Równie dobrze mogę rozpocząć inny temat i powoli przekręcać go w taki sposób, by Melissa nic nie podejrzewała i wszystko mi wyjawiła. To jest moja sprawdzona metoda do wyciskania dodatkowych informacji z osób, z którymi przeprowadzałem wywiady.

– Nie wiedziałem, że umiesz strzelać. – popatrzyłem na tarczę z twarzą Kaiholo, która już miała w sobie kilka dziur po kulach.

– Wiesz... – Holenderka spuściła wzrok. – Nawet nie lubię tego robić...

– Serio? Jeśli tego nie lubisz, to dlaczego teraz strzelałaś? – zdziwiłem się.

– Wujek mnie tego nauczył i...

– I robienie tego przypomina ci o nim? – nieświadomie jej przerwałem.

– Tak, ale... nie w dobrym sensie. Nienawidzę go. – dziewczyna zmarszczyła brwi, wypowiadając ostatnie słowa. – Znaczy... „nienawiść" to ciężkie słowo, ale... – zawahała się. Widziałem, jak próbowała ująć to w dobre słowa.

– Nie musisz mi się tłumaczyć. – powiedziałem, kiwając głową. – Całkowicie cię rozumiem.

Od kiedy pamiętam, moi rodzice nie interesowali się mną za bardzo. Na palcach jednej ręki mogłem policzyć, ile razy spędzaliśmy razem czasu. Czułem się, jakbym był dla nich tylko niepotrzebnym zwierzakiem, którego trzeba karmić i wyprowadzać na spacery. W dzieciństwie zajmowały się mną niańki, ale gdy przegoniłem je wszystkie swoim zachowaniem, rodzice posunęli się do ostatniej deski ratunku – siostry ojca. Ciocia Flora bez zastanowienia przyjęła wyzwanie i po kilku tygodniach zacząłem się do niej przyzwyczajać. Wreszcie dostałem wymarzoną uwagę, ale nie wypełniło to do końca pustki, jaką zostawili moi opiekunowie.

Nie powiedziałbym, że nienawidzę swoich rodziców, ale... łatwiej byłoby mi o nich mówić, gdybym cokolwiek do nich czuł. W rzeczywistości wydawali się dla mnie obcy. Jak jacyś nieznajomi. Wydawali się pieszymi, z którymi codziennie mijałem się na ulicy. Anonimowe twarze, nieznajome życia. Równie dobrze mogliby mnie zostawić pod jakimś przytułkiem.

Westchnąłem. Dopiero teraz zauważyłem, że dłuższą chwilę siedziałem z Melissą w ciszy. Bardzo niezręcznej ciszy. Widocznie wyglądałem na tak zagubionego w swoich myślach, że dziewczyna nie chciała mi ich przerywać. Może i to lepiej? Inaczej to ona musiałaby pocieszać mnie, a nie po to tutaj jestem.

– Jeśli chcesz o tym mówić... – zacząłem, przerywając milczenie. – To czy możesz mi powiedzieć, dlaczego nienawi-... nie lubisz swojego wujka?

– No nie wiem... – Melissa przesunęła kciukiem po wardze w niepewności. Biła się z myślami.

– Możemy zawsze porozmawiać o tym później. – zaproponowałem. – Ale jeśli będziesz to butelkować w sobie, będzie jeszcze gorzej.

– Może masz rację... – westchnęła. – Wszystko zaczęło się od tego jak wujek u nas zamieszkał. Wtedy stracił pracę, dom i żonę. Napotykał nieszczęście po nieszczęściu, więc wystawiliśmy mu pomocną dłoń.

– Co sprawiło, że zaczęłaś czuć do niego taką niechęć? – wzdrygnąłem się w duszy. To zabrzmiało zbyt oficjalnie. Na szczęście Melissie to nie przeszkodziło. Chyba. Wyglądała na skupioną.

– Początkowo jego pobyt u nas miał go postawić na nogi i trwać kilka dni. Tylko że dni przerodziły się w tygodnie, a tygodnie w miesiące. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że on nawet do rachunków nie raczył się dołożyć. Tylko siedział cały dzień przed telewizorem i wyjadał nam jedzenie z lodówki.

– Nie zwróciliście mu na to uwagi?

– Mama chciała to zrobić, ale była wtedy zajęta ważnym projektem, więc poprosiła tatę, żeby to zrobił, ale mój tata... daje sobą pomiatać. Nie chcę go obrażać, ale taka jest prawda. Kilka razy zwrócił uwagę swojemu bratu, co kończyło się „przeprosinami", ale nie minęło kilka dni, a wujek wrócił do swoich zwyczajów.

– Próbowałaś mu coś powiedzieć na ten temat? Może ciebie by posłuchał?

– Chciałam, ale nigdy w sobie nie znalazłam odwagi, by to zrobić. Zawsze gryzły mnie wyrzuty sumienia. Rodzice zawsze mnie uczyli, że rodzina jest najważniejsza i... – dziewczyna spuściła wzrok. – Może to był głupi powód. Nie wiem.

– Nie wydaje mi się, żeby to był głupi powód. Na pewno prawie każdy tak myśli.

– Mówiłam sobie, że on po prostu ma pecha i nie może się postawić na nogi po takich stratach. Teraz wiem, że był po prostu leniwy i nas wykorzystywał. – mruknęła niedbale i wsadziła ręce do kieszeni ogrodniczek.

– Kiedy twój wujek nauczył cię strzelać? – zacząłem. Melissa była teraz bardziej skłonna do zdradzenia swoich uczuć. Muszę kuć żelazo, póki gorące. Trzeba tylko znaleźć dobry sposób, by nic nie podejrzewała.

– Rety... To chyba było miesiąc po tym jak do nas się wprowadził. – Holenderka się zamyśliła. – Możliwe, że rodzice byli w pracy, a bracia u babci? Nie jestem już pewna. Ważne jest to, że byłam z nim sama w domu. Dodatkowo dzień wcześniej w domu odbyła się wielka kłótnia o zachowanie wujka, co sprawiało, że atmosfera przy nim jeszcze była napięta. W każdym razie pracowałam wtedy w ogrodzie, bo przeklęte ślimaki zjadały naszą sałatę. Nagle ni stąd, ni zowąd wujek chwycił mnie za rękę i poprowadził do swojego ohydnego auta. Pamiętam, jak kleiła się w nim deska rozdzielcza, a tapicerka była rozszarpana. Obrzydlistwo. – przeszedł ją dreszcz. – Nie odpowiadał na żadne z moich pytań. Tylko w kółko powtarzał, że pojedziemy do „fajnego miejsca".

– Podejrzewam, że tym „fajnym miejscem" była strzelnica? – wtrąciłem się.

– Niestety. Nie wiedziałam, po co mnie tam przyprowadził, bo przecież już od dawna zdawał sobie sprawę z tego, że nie jestem zainteresowana w najmniejszym stopniu bronią palną. Wiele razy mi opowiadał, że byłby Niebywałym Strzelcem, gdyby nie Akademia Fortuny, która „nie rozpoznała jego prawdziwego talentu". Już to widzę. – prychnęła.

– Kiedyś moja ciocia wspominała, że miała być Niebywałą Perkusistką, ale kolega z jej zespołu okazał się od niej lepszy i to on dostał jej miejsce, więc może jest trochę w tym prawdy? – zasugerowałem.

Ciocia Flora nigdy nie lubiła o tym wspominać. Widziałem, jak pamięć o tym sprawiała jej ból. Tylko raz w życiu słyszałem jak gra i nigdy tego nie zapomnę. Nie jestem fanem ciężkiej muzyki, ale nawet ja musiałem przyznać, że jej granie brzmiało odlotowo. Niestety, z biegiem czasu robiła to coraz rzadziej. Podejrzewałem, że nadal czuła urazę do Akademii Fortuny, ale co się jej dziwić? Ja też byłbym urażony tym, że po sugestii dostania talentu ktoś inny zająłby moje miejsce.

– Nie. Ty go nie znasz. To niemożliwe, by on był godny bycia Niebywałym. Jest na to zbyt leniwy. Nawet jeśli dosyć przeciętnie strzela to nadal nie starczyłoby, by otrzymał talent. – burknęła Melissa.

– Czy dasz radę mi dalej opowiedzieć o tym co się wydarzyło z twoim wujkiem?

– Chyba muszę, prawda? – uśmiechnęła się pod nosem i skierowała na mnie znaczący wzrok. Motyla noga. Chyba mnie przejrzała. Zanim mogłem się wytłumaczyć, ona już zdążyła dalej opowiadać. – Teraz jak na to patrzę z perspektywy czasu, to prawdopodobnie naukę strzelania wykorzystał jako wymówkę, by pomarudzić na moich rodziców i jak oni go nie rozumieją. Miał plan na firmę, tylko potrzebował „czasu". Phi! Już to widzę. Pewnie splajtowałby po roku.

– Więc to jest cała historia, jak nauczyłaś się posługiwać pistoletem?

– Jak widać. – wzruszyła ramionami.

– Jednego nie rozumiem... – podrapałem się po brodzie w zastanowieniu. – Jeśli strzelanie kojarzy ci się z twoim wujkiem to dlaczego to robisz teraz?

– A... widzisz, bo... – dziewczyna zaczerwieniła się ze wstydu. – Tak jedynie mogę dobrze pozbyć się złości po tym co... oni zrobili. – sugestywnie spojrzała na tarcze z twarzami surfera i tancerki brzucha. – Myśląc o wujku, czuję wściekłość, więc zbieram ją i po prostu... strzelam.

– Myślisz, że kiedykolwiek im wybaczysz? – spytałem, postanawiając dalej nie owijać w bawełnę.

– Co? – Melissa podniosła brwi, wybita z tropu.

– Wiesz, o kogo mi chodzi. Gaurę i Kaiholo.

– Nie. Nigdy w życiu nie mam zamiaru im wybaczyć. – dziewczyna spoważniała, ściskając mocniej materiał swoich ogrodniczek.

– Chcę-

– Nie, Darron. Koniec tematu. – odwróciła wzrok i przygotowała się do wyjścia.

Nie miałem zamiaru tego tak zostawić. Jeśli Melissa dalej będzie butelkować tak emocje to może się dla niej lub nawet dla nas skończyć bardzo źle.

– Nie. – stanąłem w drzwiach. – Melissa, musimy o tym porozmawiać.

– Co? Nie mamy o czym rozmawiać! Darron, przepuść mnie!

– Melissa, posłuchaj mnie. Możemy na spokojnie pomówić? – spytałem, pokazując na skórzaną kanapę w następnym pomieszczeniu.

Dziewczyna piorunowała mnie wzrokiem, ale ja nadal utrzymywałem swoją pozycję. Prawdę mówiąc, czułem się jak na ostrzale (za chwilę może nawet dosłownie mogę się na nim znaleźć), ale nie miałem zamiaru się poddawać. Zrobimy to teraz albo nigdy.

– Dobrze. – Melissa zacisnęła usta w cienką linię i chwyciła się za skronie. – Jak tak bardzo tego chcesz, Darron.

Po odłożeniu pistoletu i ochraniaczy do zamkniętego pokoju Melissa i ja usiedliśmy na sofie.

– Masz jedną szansę. – podniosła ostrzegawczo palec.

Jedna szansa. Te słowa odbijały się w mojej głowie jak echo. Przełknąłem głośno ślinę. Szkoda, że nie jestem Niebywałym Oratorem. Może wtedy byłbym pewny, co powiedzieć. Wziąłem głęboki oddech. Teraz albo nigdy.

– Nie oczekuję, że wybaczysz Gaurze i Kaiholo. – zacząłem, sam nie wiedząc, dokąd z tym idę. – Szczerze mówiąc, podziwiałbym cię, jeśli byś to zrobiła.

– Więc, dlaczego stanąłeś mi na drodze?

– Chcę po prostu wiedzieć, jak się czujesz. Każdy się o ciebie martwi.

Melissa spojrzała na swoje paznokcie, które zaczęła skubać. Błądziła wzrokiem po pomieszczeniu, szukając odpowiedzi. Siedziałem cierpliwie. Nie chciałem jej poganiać. Na jej miejscu też nie wiedziałbym, co powiedzieć. Minęło kilka minut, zanim wzięła oddech i skupiła na mnie spojrzenie.

– Nie wiem... – odpowiedziała. – Nie wiem, jak się mam czuć. Chcę być wzburzona, rozwścieklona, ale... nie umiem w sobie tego znaleźć.

– Więc jak się teraz naprawdę czujesz? – powtórzyłem pytanie.

– Rozdarta – Melissa oparła głowę na otwartej dłoni. – Z jednej strony jestem rzeczywiście rozwścieczona, gdy myślę o tym co zrobili Gaura i Kaiholo, ale z drugiej strony... – zawahała się. – ... nie wiem, czy sama bym tego nie zrobiła, jeśli to oznaczałoby wydostanie się z tego pandemonium i ponowne spotkanie moich braci... – w jej oczach zaczęły się zbierać łzy. – Ja tak z nimi tęsknię... Chcę po prostu ich znowu przytulić.

– Melissa...

– Wiem, że to okropne, ale wiele razy myślałam nad zabójstwem... Zwłaszcza gdy Monorisu dał nam bronie w ramach drugiego motywu. Chciałam wyrwać Aurorze ten przeklęty sekator i... – przygryzła wargę. – Nie wiem co bym zrobiła bez Cesa...

– Cesa? – podniosłem brwi, czekając na rozwinięcie.

– To on pomógł mi się opanować. – wytłumaczyła. – Zdziwiłbyś się, jaki on naprawdę był. Miał serce ze złota. – uśmiechnęła się smutno.

– Wiem. Rozmawiałem z nim, kiedy mnie o to prosiłaś, pamiętasz?

– Racja... Przepraszam, zapomniałam. Wydaje mi się, jakby to się wydarzyło lata temu... – dziewczyna chwyciła się za nasadę nosa.

– Nie martw się. – posłałem jej pocieszający uśmiech. Sam się czułem, jakbym zestarzał się o kilka lat w ciągu tych kilkunastu dni. – Tęsknisz za nim?

– Ciągle o nim myślę i ciągle się winię. Moja ostatnia rozmowa z nim zamieniła się w kłótnię. On musiał umrzeć z myślą, że go nienawidzę... Jeśli tylko-

– Melissa. – przerwałem jej, podnosząc rękę. – On wiedział, że tak naprawdę nie masz mu za złe. Nie wydaje mi się, by poświęcał swoje bezpieczeństwo dla ciebie, gdyby uważał inaczej.

Dziewczyna chwilę patrzyła się na mnie w ciszy, aż wreszcie... wybuchła płaczem. Jej słowa ugrzęzły w gardle, a każda próba ich wypowiedzenia kończyła się coraz mocniejszymi szlochami. Widziałem jak jej złość, żal i strach wreszcie zostały uwolnione. Przytuliłem ją. To było chyba najlepsze wyjście.

Nie wiedziałem, ile czasu tak spędziliśmy. Dopiero wróciłem do rzeczywistości, gdy dziewczyna powoli odsunęła się ode mnie. To i tak było nieważne. Wstaliśmy z kanapy i spojrzeliśmy na siebie.

– Dziękuję, Darron – zdołała wypowiedzieć architektka krajobrazu i otarła łzy. – Bardzo tego potrzebowałam. Jeśli mogłabym dla ciebie cokolwiek zrobić, to od razu daj mi znać.

– Zawsze do usług – wzruszyłem ramionami. – Choć jak już o tym mówisz, to przydałyby mi się nowe kwiaty przed kabiną... – postukałem się po brodzie, próbując poprawić atmosferę.

– Och! To na pewno ci pomogę! Jakie chcesz? Róże? Jeżówki? Może jakieś bratki? Bratki pasują do ciebie, a poza tym są łatwe do utrzymania przy życiu! – mimo napuchniętych oczu dziewczyna wydawała się bardzo podekscytowana. Wolałem jej nie mówić, że żartowałem.

Resztę drogi do naszych domków, spędziliśmy, opowiadając o wszystkim i o niczym. To była miła odskocznia od wszystkich poważnych tematów, z jakimi musiałem się zmagać wcześniej. Miło jest raz na jakiś czas opowiadać o pogodzie, czy o tym jak ludzie często ignorują potencjał kanapek na słodko.

Odprowadziłem Melissę pod jej drzwi, a potem sam wszedłem do swojej kabiny. Pod prysznicem od razu poczułem, jak cały stres dzisiejszego dnia ze mnie spływa, a leżąc w łóżku, nawet nie pomyślałem, by choć na chwilę wstać i zacząć pisać. Chociaż z tyłu głowy miałem przeczucie, że coś strasznego może się jeszcze wydarzyć.

Ding dong, bing bong!

– Już wstaję... – mruknąłem niechętnie i wbrew swojemu zamiarowi – nadal leżałem.

Mocne stukanie w drzwi wejściowe ostatecznie postawiło mnie na nogi. Ziewnąłem i mozolnie ruszyłem do drzwi. Czułem, że mógłbym jeszcze przespać tydzień, zanim mógłbym ponownie czuć się rześki i gotowy do normalnego życia. No. Może nie do końca normalnego. Otworzyłem drzwi.

– Darron? – usłyszałem zmartwiony głos... Melissy. Koło niej stali Derward i Talulla, którzy w tym samym czasie kierowali wzrok na nią, a później na mnie. – Och, całe szczęście, nic ci nie jest. Zaczęliśmy się o ciebie martwić. Nie było cię na śniadaniu.

– Mówiłam, że nic mu nie jest! Nasz stary dobry Darron po prostu sobie zaspał. – Talulla uśmiechnęła się szeroko.

– Albo znowu się przepracowywał... – Derward skierował na mnie znaczący wzrok, podnosząc brew.

– Nie, nie. Tym razem Talulla ma rację. Chyba zaspałem. Która godzina? – ziewnąłem.

– Aha! Widzisz, Derward?! Miałam rację! – szczęściara dumnie wypięła pierś. – Ej, chwila! Co masz na myśli przez „Tym razem"? Co to ma-

– TAK czy inaczej... – Holenderka przerwała Irlandce. – Przyniosłam ci kanapki, Darron. Widziałam, że Derward i Talulla zbierają się, by sprawdzić co z tobą i postanowiłam się do nich przyłączyć. Mam nadzieję, że wam to nie przeszkodziło! – zwróciła się do moich przyjaciół.

– Ani trochę. – uśmiechnął się Kanadyjczyk. – Właściwie to bardzo się cieszymy, że się do nas dołączyłaś.

– No! Powinnaś to robić częściej! Im więcej nas, tym lepiej! – Talulla zaklaskała w dłonie. – Może wreszcie uda się nam zaskoczyć Darrona!

– No cóż... jeśli nalegacie... – Melissa przesunęła kosmyk włosów za ucho. – Proszę, Darron. Zjedz. Pamiętałam naszą wczorajszą rozmowę i zrobiłam je specjalnie dla ciebie. Pamiętaj, tylko by po zjedzeniu ich po sobie posprzątać! Nie chcę, byś miał okruszki w swoim domku. – podała mi kanapki zawinięte w bawełnianą chustkę. – No cóż... muszę lecieć. Nie myśl też sobie, że zapomniałam też o obietnicy bratków dla ciebie, Darron! Do zobaczenia! – dziewczyna pomachała nam i spokojnym krokiem odeszła.

– Coś ty jej nagadał? – szczęściara szepnęła, zbliżając się do mnie, gdy Holenderka zniknęła z naszego pola widzenia. – Przecież ona się wydaje nowym człowiekiem!

– Muszę się zgodzić z Talullą. – Derward pokiwał głową. – Potrafisz zdziałać cuda, Darron.

– To nic takiego. – wzruszyłem ramionami. – Po prostu dałem się jej wygadać.

Przebrałem się i wyruszyłem z moimi przyjaciółmi na pawilon jadalny. Dopiero tam zjadłem kanapkę z bananami i brązowym cukrem, która już po pierwszym gryzie rozpłynęła mi się w ustach. Uśmiechnąłem się, czując upragnioną, ale chwilową błogość, dzięki, której nie musiałem myśleć o tym całym bagnie, w jakim jesteśmy.

Po zjedzeniu prezentu Melissy i pożegnaniu się z przyjaciółmi ruszyłem w stronę Wielkiego Domu. Cały poranek sprawił, że mój humor został poprawiony. Nie miałem zamiaru siedzieć w kabinie i marnować tego dnia na staraniu się o wyjście z blokady twórczej, czy rozmyślaniu o... Tyche. Skrzywiłem minę, myśląc o nich. Nie sprawdzałem wiadomości, które mi wysłali po naszej kłótni. Byłem zbyt sfrustrowany. Może to było głupi ruch, ale szczerze wątpiłem, że następne komunikaty były warte mojej uwagi. Tak czy siak, nie mogłem ich sprawdzić. Jak szybko się pojawiły, tak szybko zniknęły. Miałem nadzieję, że Tyche je usunęli, a nie... ktoś inny. Potrząsnąłem głową. Nie chcę teraz o tym myśleć. Ani o Mistrzu Gry, ani o Tyche, ani o tym wszystkim. Ostatnie dni były męczarnią. Stanąłem przed drzwiami sklepiku obozowego i wszedłem do środka. Dzisiaj muszę sobie zrobić wolne.

– Ach, dziecko! Tak jak się spodziewałem. Jesteś tutaj... – przywitał mnie Monorisu, otrzepując łapki w ubrany fartuszek sklepikarza. No tak. Może nie do końca będę mieć to wolne.

– Czego znowu chcesz? – westchnąłem zmęczony.

– Co? Żadnego „dzień dobry, najłaskawszy opiekunie"? Nawet zwykłe „O wielki Monorisu! Dziękuję ci za to, że ja – żałosny robak w porównaniu do ciebie, mogę z tobą rozmawiać!" – wiewiórka rozłożyła łapki, pozując jak grecki bóg.

– Masz coś ważnego do powiedzenia, czy masz zamiar tak błaznować?

– Ta dzisiejsza młodzież... Kiedyś mieli szacunek do swoich opiekunów, a teraz? Tragedia... – maskotka pomachała główką. – Chciałem ci tylko przekazać, że dodałem nowe prezenty do zaopatrzenia sklepiku. Mam nadzieję, że wylosujesz wreszcie coś przydatnego do morderstwa, dziecko.

– To tyle z twoich wiadomości? Super, klawo. Teraz możesz mi dać spokój i się stąd ruszyć? – powiedziałem, krzyżując ręce i piorunując wzrokiem futrzaka.

– Chlip, chlip... No dobrze... Już ci nie będę przeszkadzać... – Monorisu westchnął smutno i zniknął w kłębie dymu.

Prychnąłem podirytowany. Na pewno ten pchlarz znalazł się tutaj tylko po to, by zagrać mi na nerwach. Sam mogłem zauważyć, że inwentarz sklepiku obfitował w nowe drobiazgi. Zastanawiała mnie kwestia, skąd Monorisu lub Mistrz Gry to wszystko biorą. Wątpiłem, że specjalnie wychodzili poza teren obozu, by zdobyć takie drobiazgi. Nie ryzykowaliby nawet chwilowym brakiem kontroli. Może to wydawało się błahą sprawą, ale desperacko chciałem znać odpowiedź na przynajmniej jedno z moich wielu pytań.

Podszedłem do kasy i wyjąłem swój identyfikator. Spojrzałem na liczbę swoich Monomonet. Od początku, gdy tutaj wylądowałem, dosyć ich uzbierałem. Z natury byłem dla siebie skąpy, ale czy w takiej sytuacji miało to sens? Nigdzie indziej ich nie wykorzystam. Wzruszyłem ramionami. Jak mam szaleć z pieniędzmi, to już lepiej szaleć na całego. Wybrałem sześć prezentów. O jeden więcej, niż zwykle. Skandaliczne zachowanie, wiem.

Po wysunięciu się szuflady spojrzałem do środka, by obejrzeć jej zawartość. Tomik wierszy, elegancka broszka, pleciona bransoletka z kamieniami, muszka w kropki, plastikowe kazoo i... gra do przenośnej konsoli, którą dałem Kaiholo. Bez zastanowienia wyrzuciłem ostatni prezent do kosza. Już nawet nie zwracałem na to uwagi. W taki sposób dawałbym tylko satysfakcję Mistrzowi Gry.

Mimo to nadal poczułem ukłucie w sercu, gdy to zobaczyłem. Trudno było mi uwierzyć, że Kaiholo chciał zabrać mnie ze sobą poza teren obozu. Nigdy nie przebaczyłbym sobie, jeśli zostawiłbym moich przyjaciół na masową śmierć, ale... idea wydostania się z tego piekła z każdym dniem stawała się coraz bardziej kusząca. Nie wiedziałem, co mam czuć. Westchnąłem, chwyciłem resztę prezentów i z głową przepełnioną myślami, wyszedłem ze sklepiku obozowego.

Poszedłem do biblioteki. To chyba był jedyny pokój, gdzie naprawdę mogłem się zrelaksować i pozbyć się wstrętnych myśli. Otworzyłem drzwi i podniosłem zadumany wzrok znad podłogi, czując czyjąś obecność. Derward śledził palcem tytuły książek na jednej z półek. Odchrząknąłem, by zwrócić jego uwagę. Dopiero wtedy, drwal mnie zauważył i pomachał mi, posyłając delikatny uśmiech.

– O, Darron. Witaj. – wskazał, bym podszedł bliżej. – Wszystko u ciebie w porządku?

– Oprócz spotkania Monorisu w sklepiku to jak na razie wszystko u mnie klawo. – powiedziałem. Widziałem jak Derward wstrzymuje swój śmiech, słysząc ostatnie słowo. Nie przeszkadzało mi to. Właściwie to bardzo się cieszyłem, że w taki błahy sposób mogliśmy tworzyć więzi. – Jakiej książki szukasz? – spytałem.

– Właściwie to szukam wierszy mojej ulubionej poetki, ale nigdzie nie mogę ich znaleźć. – westchnął zawiedziony.

Słysząc odpowiedź Kanadyjczyka, od razu wiedziałem, co mu podarować. Wyjąłem tomik wierszy zdobyty ze sklepiku obozowego. Obejrzałem okładkę i otworzyłem książkę. Na wewnętrznej części oklejki pod inicjałami, znajdował się portret autorki. Przedstawiał on Chinkę, ubraną w tradycyjne hanfu. W jej proste czarne włosy gdzieniegdzie były wplecione parę koralików lub suszony kwiat. Uśmiechała się tajemniczo.

– Może chodzi ci o nią? – spytałem, podając Derwardowi prezent.

– Na wszystkie gwiazdy na niebie! Tak! Właśnie o nią! – drwal chwycił książkę z podekscytowaniem. – Skąd to masz?

– A wiesz... – udałem nonszalanckiego, strzepując sobie niewidzialny kurz z ramion. – Ma się te swoje sposoby...

– Jak ja kiedykolwiek mogę się odwdzięczyć? – spytał, nadal z zafascynowaniem, patrząc się na okładkę.

– Czy możesz mi opowiedzieć trochę o tej poetce? Możesz nawet przeczytać jej wiersze, jeśli masz ochotę. – zaproponowałem.

– To byłby zaszczyt. Osobiście uważam, że jest to jedna z najbardziej obiecujących artystek naszego pokolenia. Ba! Co ja mówię? Śmiem oświadczyć, że ona jest najbardziej elokwentną artystką współczesności.

– Masz jakiś ulubiony wiersz?

– Trudno mi wybrać tylko jeden. Ona świetnie bawi się słowami i z łatwością dociera do każdego pokolenia. – wytłumaczył. – Jeśli byłbym zmuszony wybrać, to zdecydowanie wahałbym się między „Kokonem" albo „Nieetycznością".

Cieszyłem się, że mogłem sprawić taką radość swojemu najlepszemu przyjacielowi. Sam, nie byłem za wielkim fanem poezji. Nigdy nie mogłem się w nią wgryźć. Rzadko kiedy miała dla mnie sens. Wolałem podjąć się czegoś innego, niż zajmowaniem się takimi błahostkami jak dumanie nad istotą cebuli w człowieczeństwie, czy dlaczego ktoś woła do Yeti. Mimo to nadal nie mogłem oderwać wzroku od Kanadyjczyka. Z pasją opowiadał o znaczeniach i morałach wierszy poetki oraz chwalił ich kompleksowość. Kiedy on był szczęśliwy, ja byłem szczęśliwy. Może poezja nie jest taka zła?

Gdy wreszcie doszliśmy do ostatniej strony, Derward odłożył tomik na okrągły stolik i westchnął z delikatnym uśmiechem na twarzy. Nie trzeba było być geniuszem, by wiedzieć, że to mu poprawiło humor. Nikt z nas się nie odzywał, ale wyjątkowo ta cisza mi nie przeszkadzała. Oparłem głowę na ręce i przymknąłem oczy. Chciałem zostać w tym momencie całą wieczność.

– Czy masz rodzeństwo, Darron? – wszechobecną bierność przerwał Derward, widocznie czymś zamyślony. – Och, drzemałeś? Wybacz, nie chciałem zamiaru cię budzić.

– Nie, nic się nie stało. – zapewniłem i się wyprostowałem. – Jestem jedynakiem. Widocznie moi rodzice już mieli mnie dość i woleli nie ryzykować. – wymusiłem śmiech, ale na skonsternowany wzrok drwala, zakaszlałem niezręcznie. – Czemu w ogóle pytasz? Czy ty masz jakieś rodzeństwo?

– Starszą siostrę i brata. – odparł z dumą.

– Czyli ty jesteś najmłodszy? – dopytałem. Derward sam w sobie był potężnym mężczyzną o mocnej posturze, więc tylko mogłem sobie wyobrazić jak wyglądają jego pokrewieńcy.

– Niestety tak. Sylias i Lydia nie dają mi o tym zapomnieć. – przewrócił teatralnie oczami.

– Czym się zajmują? – wystrzeliłem kolejne pytanie.

– Lydia pomaga rodzicom w firmie. Ona najlepiej umie się posługiwać piłą mechaniczną i przenosić te gigantyczne pnie. Za to Silas kończy już swój trzeci rok na uniwersytecie. Skubany studiuje marketing. Mówił, że to specjalnie, by wypromować rodzinną firmę. Jestem bardzo z nich dumny. – Kanadyjczyk uśmiechnął się, ale jak szybko ten uśmiech się pojawił, tak prędko znikł.

– Co cię trapi, Derward? – spytałem, marszcząc brwi w zmartwieniu.

– Widzisz, bo... – westchnął. – Pamiętasz, jak opowiadałem tobie i Talulli jak uciekłem z domu?

Kiwnąłem głową.

– Pamiętam ten dzień jak dzisiaj. Była noc. W domu wszyscy już spali, ale ja nie mogłem. Wcześniej, znowu próbowałem wmówić rodzicom, że powinniśmy zmienić sposób, w jaki prowadzimy firmę, ale czy posłuchali? – spytał bardziej sam siebie, wpatrując się w daleki punkt. – Oczywiście, że nie. Nieważne, ile razy próbowałem im spokojnie wytłumaczyć, to oni nadal odbijali moje propozycje tymi samymi argumentami. Nie mówiłem o tym z Lydią i Siliasem, bo bałem się, że oni też nie zrozumieją. – westchnął ciężko. – Nie mogłem tego dalej znieść, więc wstałem, spakowałem najważniejsze rzeczy do plecaka i... wyszedłem. Ot, tak.

– Zostawiłeś im jakiś list? – spytałem zmartwiony. Nie wyobrażam sobie mieć tyle odwagi, by uciec z domu. To prawda, że moi rodzice nie byli najlepsi, ale przynajmniej miałem ciocię, na której mogłem się oprzeć, a Derward? Nie miał nikogo.

– Tylko dla Lydii i Siliasa. Moi rodzice nie zasługiwali na wytłumaczenie. – skrzywił minę. – Słyszałem ich plany co do mnie. Mieli zamiar wysłać mnie za granicę do szkoły wojskowej, gdzie „postawiliby mnie do pionu". Nawet powiedzieli mi to prosto w twarz po naszej ostatniej kłótni. – ścisnął dłoń w pięść.

– Derward, to... to straszne...– powiedziałem, kładąc rękę na jego pięści, by w jakikolwiek sposób go pokrzepić. Będąc szczerym, musiało to wyglądać niedorzecznie. Moja patyczkowata ręka była niczym w porównaniu do jego o gigantycznej dłoni. Mimo to zauważyłem, że nie przeszkadzało to drwalowi. Czując mój dotyk, od razu poluźnił pięść. – Tak mi przykro... Miałeś, gdzie się zatrzymać?

– Właściwie to nie. – przyznał się z pobłażliwym uśmiechem. – Szedłem po prostu przed siebie. Nie miałem żadnego planu. Wiedziałem, że jeśli zatrzymam się u jakichś krewnych, to rodzice od razu zmusiliby mnie do wrócenia, a opcja ostania się u znajomych też odpadała. Nie trzymałem się z nikim tak blisko, żeby u nich na chwilę przenocować.

– Pamiętam, że wspominałeś o tym jak zamieszkałeś u aktywisty, który zmienił twój światopogląd. Jak to się stało?

– Podziwiam cię, że zdołałeś zapamiętać taki szczegół, Darron. Ale w sumie czego mógłbym się spodziewać po Niebywałym Dziennikarzu? – drwal uśmiechnął się delikatnie, a ja czułem, jak robię się czerwony. Nie wiedziałem, czy to z powodu komentarza, czy jego uśmiechu. Poprawiłem kołnierz koszuli. Czy tutaj zawsze było tak gorąco? – Dzień po mojej ucieczce go spotkałem. Wieszał plakaty jakiegoś protestu. Ja siedziałem na ławce i myślałem, co ze sobą począć. Po chwili podszedł do mnie, przywitał się i zaczęliśmy gadać. Zdziwiłem się, że w ogóle mnie rozpoznał. Opowiedziałem mu całą swoją historię. On tylko uważnie słuchał, wysłuchując moich wywodów, aż wreszcie wstał z ławki. Myślałem, że się ze mną pożegna lub przynajmniej poda namiary na schroniska, które mogłyby mnie przyjąć, ale... zrobił coś o wiele bardziej zaskakującego.

– Co takiego? – dopytałem się, chociaż chyba znałem już odpowiedź.

– Zaproponował, żebym z nim zamieszkał. – odpowiedział. – Wpierw, nie chciałem mu uwierzyć, ale po zapewnieniach, że on wcale nie żartuje... Przyjąłem jego ofertę.

– Nie bałeś się, że miał jakieś niecne zamiary?

– Bałem się i to jak, ale czy miałem jakąś inną opcję? I tak nie miałem nic. – odrzekł. – Fortunnie, nie kłamał i zaprowadził mnie do swojego mieszkania, gdzie jego trzej współlokatorzy przywitali mnie z otwartymi ramionami. Nigdy w życiu nie byłem tak ciepło przyjęty. Nawet przez własną rodzinę. – uśmiechnął się ironicznie. – Powiedzieli mi, że mogę zostać na tyle, ile potrzebuję. No i potem wszystko się jakoś potoczyło. Znalazłem pracę w hurtowni i zacząłem uczyć się zdalnie. Chciałem nadal dokończyć swoją edukację, ale nie mogłem zostać w swoim liceum. Rodzice od razu, by mnie tam znaleźli.

– Kontaktowałeś się z nimi kiedykolwiek po swojej ucieczce?

– Nie i nie miałem nigdy zamiaru. – powiedział stanowczo. – Myślę, że tak lepiej dla nas wszystkich wyszło. Ja nie muszę się z nimi użerać, a oni nie mają rodzinnej czarnej owcy.

– A co z twoim rodzeństwem? Zostawiłeś im list, gdy uciekłeś z domu, prawda? Czy z nimi przynajmniej się kontaktowałeś?

– Ach... Widzisz... – drwal posmutniał. – Bałem się jak diabli.

– Bałeś się? Czego? – nie mogłem zrozumieć.

– Cały czas chciałem do nich zadzwonić lub nawet wysłać głupi list, ale nigdy nie zebrałem w sobie dość odwagi, by to zrobić... Zawsze odkładałem słuchawkę, zanim wykręciłem ostatni numer lub wyrzucałem wszystkie prawie skończone listy do śmieci. Bałem się, że oni też mnie znienawidzą jak rodzice. – ścisnął mocniej materiał swoich spodni. – Jak wspominałem, nigdy nie mówiliśmy o tym otwarcie, ale myślę, że oni wiedzieli, że jest coś ze mną nie tak. To trochę niedorzeczne, nieprawdaż? Taki wielki chłop, a boi się takiej błahostki. – zaśmiał się gorzko i położył ręce na blacie stolika.

– Derward – przyzwałem go, marszcząc brwi. Chwyciłem go za splecione dłonie i gdy wreszcie podniósł wzrok, spojrzałem prosto w jego złote oczy. – Nic z tobą nie jest nie tak. To naturalna rzecz bać się takiej rzeczy. Moim zdaniem, to nie jest niedorzeczne. Dbasz o swoje rodzeństwo, prawda?

Drwal kiwnął tylko głową, bojąc się odezwać.

– Czemu ci się wydaje, że oni się o ciebie też nie martwią? Czy oprócz twojej ucieczki stało się coś jeszcze, co mogłoby wpłynąć na wasze relacje? – spytałem, nie puszczając jego dłoni.

– Nie, lecz to nie zmienia faktu, że- – nie pozwoliłem mu dokończyć.

– Twoje rodzeństwo to nie są twoi rodzice. – powiedziałem stanowczo. – Derward, musisz się z nimi skontaktować. Nawet jeśli miałbyś rację, to nadal lepiej jest poznać prawdę, niżeli stać w miejscu i rozmyślać nad wszystkimi opcjami. Jeśli tego nie zrobisz, nigdy nie przestaniesz się bać.

Derward przetwarzał moje słowa. Na pewno szukał jakiegoś kontrargumentu, ale kiedy tylko otwierał usta, by coś powiedzieć – prędko je zamykał z irytacją. Ja milczałem, ale cały czas uporczywie nie puszczałem jego dłoni. Chciałem, by wiedział, że nie jest w tym sam. Drwal wreszcie westchnął zrezygnowany.

– Co ja bym bez ciebie zrobił, Darron? – pomachał delikatnie głową i się uśmiechnął. – Masz rację. Zawsze ją masz.

– Przesadzasz... – zaczerwieniłem się i puściłem dłoń Kanadyjczyka. – Opowiesz mi o swoim rodzeństwie? – szybko zmieniłem temat, próbując pozbyć się buraka z policzków.

Miło mi się słuchało jak Derward z dumą, ale też z cząstką tęsknoty mówił o Siliasie i Lydii. Mimo to musiałem przyznać, że niektóre historie mnie dziwiły lub nawet przerażały. Tłumaczyłem to sobie moim brakiem wiedzy, spowodowanym byciem jedynakiem, ale moim skromnym zdaniem to był cud, że Derward nie wylądował przez niektóre głupie wybryki w szpitalu lub nie dostał traumy na całe życie.

Po długiej rozmowie wreszcie pożegnałem się z drwalem i wróciłem do swojej kabiny. Maszyna do pisania na biurku kusząco zachęcała do kolejnej próby utrwalenia moich myśli na papierze, ale wiedziałem, że to znów zakończy się porażką. Oderwałem wzrok od urządzenia i rozejrzałem się po pokoju. Rany. Kiedy ja tutaj ostatnio sprzątałem? Kurz sam na siebie nachodził. Melissa byłaby mną zdecydowanie rozczarowana. Wszechobecny bałagan zdecydowanie nie pomagał mi w skupieniu się na mojej pracy, więc może temu nie mogłem nic z siebie wysilić przy pisaniu. Zdeterminowany położyłem ręce na biodrach. Koniec z tym! Czas tutaj posprzątać.

Symbolicznie otrzepałem dłonie, gdy ogarnąłem cały ten straszny galimatias w pokoju. No! Teraz to nawet można tutaj jeść prosto z podłogi! Otworzyłem szafę i wtedy na ziemię spadła cała sterta niewypranych ubrań, które upchałem, by nie rzucały się w oczy. Cała moja duma z siebie sflaczała jak balon. No tak. Jeszcze to. Wepchałem pranie do płóciennej torby, uważając, żeby żadne mi nie wypadło i wyruszyłem do Wielkiego Domu.

Wchodząc do pralni, od razu zauważyłem, że nie będę w niej sam. Lev stał przy jednej z pralek i wpatrywał się w nią z widoczną konsternacją. Słysząc skrzypienie drzwi, odwrócił się i widząc mnie, uśmiechnął się szeroko. Zanim mogłem cokolwiek powiedzieć, Lev podniósł ochoczo palec, po czym wszedł na pralkę i tam założył nogi za głowę, stanął na dłoniach, a dalej... trudno mi opisać co zrobił. Próbowałem jakoś rozszyfrować jego ruchy, ale każda próba kończyła się na dalszym zakłopotaniu. Chwilami zastanawiałem się, czy on na pewno ma wszystkie kości na swoim miejscu lub, czy w ogóle je ma. Dla mnie wyglądało to trochę jakby Lev chciał się upodobnić do precla, co robiło wielkie wrażenie.

Ostatecznie, Rosjanin odplątał się i wyprostował, nadal utrzymując swój szeroki uśmiech, po czym ukłonił się nisko.

– Lev, za każdym razem coraz bardziej mnie zaskakujesz. – powiedziałem, gdy wreszcie skończyłem klaskać. – Nawet nie wiedziałem, że ludzkie ciało jest zdolne do wykonywania takich ruchów!

Spasiba, spasiba! – akrobata się ukłonił nisko, wysyłając całusy niewidzialnej widowni. – Cóż cię tutaj sprowadza, towarzyszu Darron?

– No cóż... Chyba to samo co ciebie – wskazałem na swoją płócienną torbę, która ledwie utrzymywała moje pranie z minionych dni.

– Aha! A więc znasz się na korzystaniu z tych maszyn? – Lev wskazał na pralkę, na której wcześniej się skupiał z zakłopotaniem.

– Będąc szczerym, to jestem tutaj pierwszy raz... – przyznałem się ze wstydem. – A czemu pytasz? Nie potrafisz tego rozgryźć?

– Wielki Lev Medved wszystko potrafi! – Rosjanin zmarszczył brwi, położył ręce na biodrach i zdeterminowany spojrzał na pralkę. Wpatrywał się w nią kilkanaście minut ze skupieniem na twarzy. Wreszcie z dumą wcisnął przycisk na urządzeniu. Nic się nie wydarzyło. Wcisnął kolejny. Też nic. Tak minęły nam kolejne minuty.

Po wstawieniu swojego własnego prania do pralki podszedłem do Leva. Wiedziałem, że był zbyt dumny, aby poprosić o pomoc, ale ja nie miałem serca, by zostawić go tak samego. Akrobata powoli odsunął się z pokorą i z uwagą patrzył, jak zamykam drzwiczki do pralki, przekręcam pokrętło i włączam ją przyciskiem. Kątem oka widziałem, jak Rosjanin robi w myślach notatki. Pralka wdzięcznie piknęła i zaczęła cykl mycia.

– Dziękuję, towarzyszu Darron... – podziękował speszony Lev. – Oczywiście poradziłbym sobie sam, ale doceniam twoją pomoc! – dodał szybko.

– Nie ma sprawy. – uśmiechnąłem się. – Korzystałeś z innej pralki w swoim domu?

Net, to nie to... Po prostu... Moja... mama zawsze robiła za mnie pranie... – błyskotliwy uśmiech Leva zgasł, gdy wspomniał o swojej rodzicielce.

Nie musiałem być Niebywałym Psychologiem, by wyczuć, że to był drażliwy temat dla Rosjanina. Jego wcześniejsza pozytywna energia wnet wyparowała, pozostawiając po sobie tylko ponurą atmosferę. Nigdy nie widziałem akrobaty w takim stanie. To prawda, że na i po Obozowych Rozprawach Lev był roztrzęsiony jak każdy z nas, ale na drugi dzień zawsze ubierał maskę optymizmu i witalności. To było wręcz nienaturalne dla niego, aby się nie uśmiechać. Czując brak jego wiary w lepsze jutro, sam powoli czułem się przygnębiony. Widziałem, że kolejne wspomnienie o jego mamie sprawi, że się rozpłacze. Musiałem zmienić jakoś temat.

– Hej, Lev... Mógłbyś mnie nauczyć kilka słów po rosyjsku? – wreszcie się odezwałem, przerywając ciszę wspomaganą przez wirowanie pralek. – Zauważyłem, że często wplatasz w swoje zdania rosyjski i po prostu chciałbym cię lepiej rozumieć.

Konechno, towarzyszu! – na twarz akrobaty wrócił uśmiech. – To znaczy „Oczywiście!". Widzisz? Już coś umiesz!

Resztę cyklu prania spędziłem, próbując zaznajomić wszystkie słówka i powiedzenia, jakie Rosjanin rzucał w moją stronę, ale to było trudniejsze zadanie, niż mi się wydawało. Wymowa niektórych wyrazów była naprawdę arcytrudna. Powiedziałbym, że żałuję tego wyboru, ale widząc, z jakim szerokim uśmiechem i z jakim entuzjazmem Lev mnie próbował uczyć swojego ojczystego języka, wszystko wynagradzało.

Synchroniczne piknięcie pralek oznaczało koniec prania i symboliczny koniec nauki rosyjskiego. Mimowolnie odetchnąłem z ulgą. Lev naprawdę się starał, ale chyba nie byłem stworzony do zostania poliglotą. Zdołałem tylko nauczyć się wymawiać jedno słówko w akceptowalny dla Leva sposób.

– W ogóle, Lev... – zacząłem zdanie, gdy rozpocząłem wieszanie swojego mokrego prania. Z kieszeni spodni wyjąłem kazoo i podałem go akrobacie. – To dla ciebie. Pomyślałem, że ci się spodoba.

– Dla mnie? Naprawdę? – czułem się dumny z siebie, że zdołałem rozszyfrować jego ostatnie słowo. Może nauka Leva nie poszła w las? Akrobata chwycił instrument i porządnie w niego dmuchnął. Żaden dźwięk się nie wydostał. – Ej, co jest? Zepsuty?

– Może spróbuj zanucić, zamiast dmuchać? – zaproponowałem. – Chyba też go trzymasz ze złej strony? – zauważyłem. Sam nie byłem ekspertem w muzyce, ale wydawało mi się, że miałem rację.

Lev kiwnął głową i podążył za moją instrukcją. Ponownie chwycił kazoo w usta i zanucił. Z instrumentu wydobył się charakterystyczny, nosowy dźwięk. Twarz akrobaty od razu rozpromieniała.

– Ahihi! Jakie fajne! – Rosjanin zachichotał. – To brzmi tak samo, kiedy grałem na grzebieniu jako dziecko! – chłopak wydał kolejną serię jazgotów, które nijak do siebie pasowały i według mnie tworzyły kakofonię.

Resztę prania rozwiesiłem przy akompaniamencie kazoo i chichotów Leva. Widząc go tak szczęśliwego, nie mogłem być na niego zły. Nawet jeśli dźwięki tego instrumentu coraz bardziej grały mi na nerwach.

Ku ucieszeniu moich uszu Lev przestał wypluwać losowe nuty z kazoo i wziął się za rozwieszanie własnego prania. Mimowolnie, cicho odetchnąłem z ulgą. Nie wiem, ile zdołałbym jeszcze wytrzymać.

Obserwując akrobatę, nie mogłem się pozbyć wstrętnej ciekawości, która powoli zżerała mnie od środka. Wspomnienie o matce Leva sprawiło, że jego nastawienie od razu się zmieniło. Dlaczego? Co sprawiło, że tak mocno zareagował? Musiałem dojść do sedna tej sprawy.

– Lev, opowiesz mi trochę o sobie? Wiem, że już trochę się znamy, ale nadal nie wiem, jak zdobyłeś swój talent, a bardzo mnie ciekawi jak Wielki Lev Medved stał się tak znany. – zbliżyłem się do Rosjanina z uśmiechem. „Pochlebstwa wszędzie cię doprowadzą" – jak to mawiała ciocia Flora i w tym wypadku zdecydowanie to zadziałało, sądząc po podekscytowanej minie chłopaka.

– Ależ oczywiście, towarzyszu, Darron! Z przyjemnością! – Lev wyprostował się i położył ręce na biodrach. – Usiądź wygodnie i posłuchaj jak Wielki Lev Medved został najlepszym akrobatą świata!

Rosjanin odkaszlnął dramatycznie i rozpoczął swoją opowieść:

– Oczywiście, wszystko zaczęło się od moich rozhdeniye, które już były znakiem mojego sukcesu. Podobno w moim mieście grasowała gigantyczna burza. Powalała drzewa, niszczyła budynki, straszyła dzieci, nic jej nie zatrzymało! Dopiero gdy ja — Wielki Lev Medved wyszedłem na świat, ona nagle zniknęła! – Lev rozłożył z dumą ręce, ale szybko je obniżył, gdy zobaczył moją sceptyczną minę. – Wiem, jak to może brzmieć, towarzyszu Darron, ale to sama prawda! Mama mi tak opowiadała! A ona nigdy nie kłamie!

– W takim razie... To niesamowite, że zdołałeś zatrzymać burzę swoimi narodzinami – wymusiłem niezbyt przekonujący uśmiech. Nie miałem serca mu powiedzieć, że to prawdopodobnie zwykły zbieg okoliczności, dlatego pokornie kiwnąłem głową, udając, że mu wierzę. – Ale wrócimy do tematu, Lev. Czym sobie zasłużyłeś na miano Niebywałego? – dopytałem, zapobiegając sprowadzenia rozmowy na inny tor.

– Widzisz, towarzyszu Darron. To wszystko zasługa najlepszego, najbardziej rewelacyjnego, najbardziej ideal'nyy cyrku na świecie. Wspaniałego Cyrku Medved! – Lev wykrzyczał i zapozował jakby miał się pojawić na plakacie reklamowym.

– Wspaniałego Cyrku Medved? – powtórzyłem, zmieszany. – Nie wydaje mi się, żebym cokolwiek o nim wiedział...

– Nie słyszałeś nigdy o Wspaniałym Cyrku Medved?! – ton Rosjanina mieszał w sobie szok i szczerą obrazę. – Teraz musisz sobie żartować, towarzyszu, Darron! To niemożliwe, żebyś go nie znał!

– O... eee... widzisz... em... Przyłapałeś mnie! Oczywiście znam Wielki- znaczy... Wspaniały Cyrk Medved, ale chciałbym usłyszeć o nim więcej od jego największej gwiazdy! – wymusiłem śmiech. W rzeczywistości możliwe, że coś mi się kiedyś obiło o uszy, ale rozrywka to nie był mój dział.

– Ach, ależ z ciebie żartowniś, towarzyszu! Prawie ci uwierzyłem! – Lev głośno się zaśmiał i uderzył mnie w ramię. Aua. – Już zaczynam swoją opowieść... Wszystko zaczęło się, gdy moja mama odziedziczyła dom i cyrk od brata babushki. Nie miała z nim w ogóle kontaktu, więc to było ogromne zaskoczenie dla nas obu! Ale nie mając innego wyboru, mama była zmuszona, aby przyjąć spadek. – na moje usta cisnęły się kolejne pytania, ale zmusiłem się do pozostania cicho, żeby Lev mógł w spokoju kontynuować swoją historię. – Ten fakt może cię zadziwić, towarzyszu, Darron, ale Wspaniały Cyrk Medved na początku nie był wcale taki wspaniały... Okazało się, że dom był bardziej ruderą, a cyrk miał dziurawy namiot i tylko garstkę lojalnych cyrkowców, którzy dawno stracili nadzieję na jego ponowną sławę.

– Czy mieliście jakieś zwierzęta?

Net. Zwierzęta nie powinny być w cyrku tylko na wolności – Lev spoważniał. – Cyrk powinien polegać na swawoli i zabawie, nie torturze.

– W takim razie jak sobie poradziliście? Co zrobiła twoja mama?

– To, co umiała najlepiej. Zakasała rękawy i wzięła się do rabota. Znalazła pracę i czasami nawet jej nie było całe dnie!

– Kto się tobą wtedy opiekował? Przecież nie mogłeś być sam, prawda?

– Ależ, towarzyszu Darron! Cyrkowcy się mną zaopiekowali! Przecież to oczywiste! Po przejęciu przez mama cyrku staliśmy się częścią ich rodziny. W poniedziałki zajmowali się mną Flipa i Flop. Najśmieszniejsi klauni, jakich spotkałem w życiu! – ugryzłem się w język, gdy naszła mnie ochota wyrażenia zdziwienia, że Lev nie bał się klaunów. – W inne dni żonglerki i sztuczek uczył mnie Yuri. Opowiadał mi, że niegdyś był przemytnikiem, ale gdy policja była już na jego ogonie on uciekł z cyrkiem, ale pamiętaj, towarzyszu! Nic ode mnie nie usłyszałeś! – Rosjanin zrobił gest zapinania ust na zamek, na co ja zrobiłem to samo, nie chcąc zranić jego uczuć. – Jednak wszystko zawdzięczam panu Robinskiemu. Kiedyś był wielkim linoskoczkiem, ale na pewno o nim słyszałeś! – Lev wyszczerzył zęby, a ja pokornie kiwnąłem głową. Szczerze mówiąc, z każdą wspomnianą osobą, wiedziałem coraz mniej i mniej. – To on wszystkiego mnie nauczył!

– Wszystkiego? – powtórzyłem ostatnie słowa chłopaka, aby zachęcić go do ciągnięcia swojej opowieści.

– Od dziecka wykazywałem się niebywałą elastycznością, dlatego od razu zapisano mnie na zajęcia dodatkowe z gimnastyki. Gdyby mama miałaby więcej pieniędzy, z pewnością wygrałbym wszystkie turnieje. – kontynuował. – Pan Robinski to zauważył i wziął mnie pod swoje skrzydła. To mój idol! Oczywiście zaraz po mojej mama. – Rosjanin westchnął rozmarzony. – I to tyle! Dalej, na pewno domyślasz się, jak sobie poradziliśmy! Och, muszę cię zabrać na nasz pokaz! Na pewno byś go pokochał!

– Na pewno – powtórzyłem, wymuszając uśmiech. W zamian zadowolony chłopak wrócił do wieszania swojego prania.

Przez chwilę trawiłem wszystkie informacje, które udało mi się uzyskać od Leva. Szczerze mówiąc, niewiele mi one przekazały. Nie dowiedziałem się tego, czego chciałem. Jak wyglądała jego relacja z mamą? Wiedziałem, że uważa ją za swoją idolkę, ale to było wiadome od początku. Jak wyglądało jego życie przed zostaniem akrobatą? Czemu jego mama była „zmuszona" do przejęcia spadku? Wszystkie te pytania domagały się odpowiedzi, ale żadnej nie uzyskały. Zdawałem sobie sprawę z delikatności tej sytuacji, ale musiałem to wiedzieć. W innym przypadku moje wścibstwo nie pozwalałoby mi zasnąć w nocy.

– Chciałbyś mi trochę opowiedzieć o swojej mamie, Lev? Jest dla ciebie ważna, prawda? – wystrzeliłem. Dowiem się tego teraz albo nigdy.

Na moje pytanie Lev zastygł. Ścisnął mocniej koszulkę, którą miał zamiar powiesić. Wreszcie, po długiej ciszy, oparł się o stół i odważył się spojrzeć na mnie.

Da... – odpowiedział krótko. – Tylko ona mnie wychowywała.

– Co z twoim tatą?

– Nigdy nie poznałem swojego papa. Ulotnił się tak szybko jak mama była zmuszona oświadczyć, że jest w ciąży. – zmarszczył brwi, gniotąc bardziej mokrą koszulkę. W jego oczach zamiast smutku zapłonął... gniew. Pierwszy raz widziałem Leva tak zdenerwowanego.

– Wiesz, w ogóle kim on jest? – drążyłem dalej temat. Nie miałem zamiaru dłużej udawać, że to są przypadkowe zapytania.

– ... net. – skrzyżował ręce. – Nie chcę wiedzieć. Najważniejsza jest moja mama i tyle. – westchnął, powoli się uspokajając. – Mam nadzieję, że nic jej nie jest...

– Jestem pewien, że wszystko z nią w porządku. – położyłem dłoń na ramieniu Leva, uśmiechając się pokrzepiająco. – Opowiesz mi jeszcze o niej? Jak sobie radziła w wychowywaniu ciebie przed tym jak odziedziczyła cyrk?

– Było jej... trudno... – odparł smętnie. – Byliśmy biedni jak mysz kościelna. Papa zostawił ją bez grosza przy duszy, a ona porzuciła wszystko, żeby z nim być! – Lev uderzył pięścią o stół. – Rozumiesz, że gdyby nie ten kretin to ona już miałaby olimpijski medal w gimnastyce?! To było jej marzenie, ale przyszedł on i wszystko zniszczył! – akrobata kipiał ze złości, co szczerze mówiąc, wyglądało przerażająco. Instynktownie cofnąłem się o krok, puszczając jego ramię.

– A co z rodziną twojej mamy? Nie pomogli jej? – spytałem, starając się subtelnie zmienić tor rozmowy.

– Gdy tylko dowiedzieli się, że mama jest beremennaya nie chcieli mieć z nią do czynienia. Wyrzucili ją z domu i kazali radzić sobie samej. Przez chwilę mieszkała z papa, ale trwało to tak długo, aż nie zaczęło widać jej brzucha.

– Co dalej? Jak sobie poradziła?

– Zamieszkała z swoją przyjaciółką, ale po moim urodzeniu, musiała znaleźć sobie nowe kvartira... – Lev dalej tłumaczył, zamyślony. – Znalazła tanie mieszkanie i musieliśmy sobie jakoś radzić. Mama podejmowała się każdej rabota jakiej mogła, ale i to nie starczyło. – odrzekł, smętnie spuszczając głowę. – Czasami było tak źle, że oddawała ostatnią kromkę khleb dla mnie...

– Rety, Lev... Ja... – słowa ugrzęzły mi w gardle. Słysząc taką ilość informacji, czułem się przygnębiony.

To tłumaczyło, dlaczego jego mama przyjęła spadek. Nie miała innego wyboru. Nikt nie chciałby kupić podupadającego cyrku. Domyślałem się, że dzięki występom Leva wreszcie zdołali wyjść z takiego dołka, ale nadal... ile lat musiało minąć, zanim wreszcie mogli zacząć prowadzić normalne życie? Bałem się, że na to pytanie nie chcę znać odpowiedzi.

Głośno westchnąłem, skubiąc nieświadomie skórkę na paznokciach. Dostałem to czego chciałem, więc dlaczego nie jestem zadowolony? Popatrzyłem się na akrobatę, który z całej siły próbował powstrzymywać łzy, lecące mu do oczu. To moja wina. Nienawidziłem siebie za to, że zmusiłem go do przywołania bolesnych wspomnień. Z drugiej strony czułem ulgę, że wreszcie dowiedziałem się, dlaczego Rosjanin zachowywał się tak, a nie inaczej przy wspomnieniu o swojej matce. Była dla niego najważniejszą osobą na świecie.

Spojrzałem ponownie na Leva, który wpatrywał się w ścianę, gniotąc cały czas tę samą koszulkę. Poczułem ukłucie w sercu. Właściwie to kilka tak samo bolesnych ukłuć poczucia winy. Narobiłem sobie bigosu, to teraz muszę go zjeść.

– Hej, kiedy wreszcie wyjdziemy z tego obozu, chciałbyś mi przedstawić swoją... mama? – wreszcie po dłuższej chwili cichego rozmyślania, odezwałem się. Mam tylko nadzieję, że dobrze wypowiedziałem to ostatnie słówko. Lev odłożył powoli nieszczęsną koszulkę i spojrzał na mnie z wyrazem twarzy, który ciężko było mi odczytać. – Lev... chcę cię przeprosić. Nie powinienem tak na ciebie naciskać. – dopowiedziałem. – Chciałem się dowiedzieć o tobie więcej, ale... nie zdałem sobie sprawy z tego, że nie bez powodu o tym nie wspominasz.

Net, net, towarzyszu... – na ten znany mi przydomek, część kamienia, ciążącego mi na sercu zniknęła. – To nie twoja wina. Ya... chyba musiałem z kimś o tym porozmawiać. Nigdy z nikim o tym nie mówiłem. – przyznał. – Nie masz się czym przejmować. Nikt się majstrem nie rodzi – jak to moja mama mówi.

Odkiwnąłem głową w odpowiedzi. Oboje wróciliśmy do wieszania prania w ciszy. Nadal nie wiedziałem, jak się mam czuć. Lev zapewnił mnie, że wszystko z nami w porządku. Użył nawet słowa „towarzyszu"! Mimo to nadal coś mnie gryzło. Na jego twarzy nie widniał jego znany uśmiech. Pierwszy raz widziałem go w takiej zadumie. Dopiero gdy skończyliśmy wieszać nasze pranie, wreszcie się odezwałem:

– Czy twoja oferta zaproszenia mnie na swój pokaz nadal jest aktualna? – uśmiechnąłem się, trącając lekko akrobatę ramieniem. Może to poprawi jego humor?

Zauważyłem jak mina Leva powoli się zmieniała, a już po chwili na jego twarz powrócił szeroki uśmiech. Wtedy wiedziałem, że stary Lev powrócił.

– Ależ oczywiście, towarzyszu Darron! – rozłożył ręce. – Nie mogę się doczekać, gdy wreszcie zobaczysz jak Wielki Lev Medved wykonuje swoje sławne poczwórne salto... z zasłoniętymi oczami oraz! Bez siatki! – aby potwierdzić prawdę swoich słów, Lev zrobił przewrót w tył. W odpowiedzi kiwnąłem głową z aprobatą.

Wychodząc z pralni, Rosjanin żywo opowiadał mi o swoich największych i najniebezpieczniejszych sztuczkach. Opisywał, jak to stanął tylko na jednym palcu na postawionej tyczce lub zrobił podwójny powietrzny piruet, nosząc szczudła. Niektóre historie brzmiały wręcz absurdalnie i niemożliwie, ale postanowiłem ponownie ugryźć się w język. Chciałem raz uwierzyć akrobacie.

Odprowadziłem Leva do jego kabiny, po czym sam wszedłem do swojego domku. Usiadłem przy biurku, wiercąc wzrokiem maszynę do pisania. Wiedziałem, że nie powinienem się zanadto zmuszać, ale... palce aż mnie świerzbiły, aby spróbować ponownie. Westchnąłem i wziąłem się za pisanie.

Zadziwiająco, zdążyłem wejść do łóżka, zanim zmęczenie całkowicie przejęło nade mną władzę. Byłem dumny z siebie, że nie poddałem się i dopisałem kilka zdań do mojego reportażu. Może małymi kroczkami zdołam się wydostać z zastoju pisarskiego?

Zanim zdołałem się wywlec z łóżka, usłyszałem już znany dżingiel, oznajmiający typowe poranne powiadomienie Monorisu.

– Dzień dobry, dzieci! Niech wszyscy się zbiorą na pawilonie jadalnym. Proszę, nie każcie mi czekać.

Wystrzeliłem do pionu, zapominając o moim porannym letargu.

To nie było typowe poranne powiadomienie Monorisu.

Przebrałem się, czując, jak gula w gardle staje się coraz bardziej uciążliwa. Nie trzeba było być geniuszem, żeby domyślić się, że to kolejny motyw. Wyszedłem z domku, stając twarzą w twarz z Talullą i Derwardem, którzy już czekali na werandzie. Kiwnąłem głową w ramach powitania i bez słowa ruszyliśmy na pawilon jadalny. Wątpiłem, że ktokolwiek z nas miał siłę, aby się odezwać. Czułem, jak dłonie zaczynają mi się pocić, a w głowie zaczyna się kręcić.

Trzy razy. Trzy razy już to przeżyliśmy, ale nadal to nie powstrzymało czystego strachu, jaki rodził się w moim żołądku. Co tym razem Monorisu wymyśli? Każe nam jeść robaki? Wyłączy bieżącą wodę i odbierze nam dostęp do jedzenia? Może zmusi nas do przeżycia naszych najgorszych koszmarów? Im dłużej szedłem na pawilon jadalny, tym każda wymyślona opcja wydawała się gorsza od drugiej. Jedynym pocieszeniem była obecność moich przyjaciół koło mnie. Gdyby nie oni, to z pewnością już trzy razy zatrzymałbym się w miejscu, aby wstrzymać wymioty wywołane strachem.

Dotarliśmy na pawilon jadalny, gdzie reszta osób już siedziała, ale to nie była najważniejsza rzecz w tym miejscu. Na stoliku stało obracane koło podobne do tych, które widziałem w teleturniejach. Było podzielone na kilka sekcji, gdzie zostały wypisane... nasze imiona i nazwiska. Przygryzłem wargę, czując, jak wcześniejsza gula w gardle ląduje z impetem w moim żołądku. Usiadłem przy stole z Talullą i Derwardem. W jaki sposób wiąże się to z motywem? I co najważniejsze – gdzie jest Monorisu?

Wtedy pojawił się kłąb dymu.

– Tratata! – zanuciła wiewiórka, wyjawiając się z chmury. – Witajcie, szczeniaki! Jak się-

– Czemu masz na sobie taki strój? – przerwała mu Clara.

Sam musiałem przyznać, że tym razem Monorisu chyba przesadził. Był ubrany w cekinową sukienkę Ran, która widocznie wisiała na pluszaku i mogła sprawić, że zaraz się przewróci. Dodatkowo okrył się białym futrem, które Niebywała Gospodarka Teleturniejów miała na sobie podczas balu.

– Ufufu, podoba wam się, dzieci? – Monorisu zrobił piruet, oślepiając nas na chwilę odbitym światłem cekinów. – Pożyczyłem to od pani Tatsumi. Pomyślałem, że to będzie pasować do dzisiejszego motywu. Mam nadzieję, że to tobie nie przeszkadza, dziecko? – maskotka poprawiła za duże futro na sobie, mrugając do Ran.

– Ohoho! Ależ, oczywiście, że nie, Monorisu! – Japonka wymusiła śmiech.

– Naprawdę na to pozwoliłaś? – usłyszałem zdziwiony szept Melissy.

Ran z równie szerokim i sztucznym uśmiechem odwróciła się do Architektki Krajobrazów, kiwając głową na nie.

– Nieważne. – odezwał się Halvor, wiercąc wzrokiem wiewiórkę. – O co chodzi? – wskazał na koło Fortuny przed nami.

– Wiecie, jak to mawiają, dzieci... Fortuna kołem się toczy. – Monorisu wyszczerzył się złowieszczo. – Dlatego postanowiłem to wcielić w życie poprzez ten motyw.

– A to znaczy konkretnie... Chto? – Lev wyprzedził moje pytanie

– Zaraz zobaczycie, gnomy! Tylko... hm... kogo, by tutaj wybrać? – wiewiórka podrapała się po brodzie i zaczęła po cichu odmawiać wyliczankę, ruchem łapki wskazując każdego z nas.

Wstrzymałem oddech. Niewiedza na temat nowego motywu Monorisu powodowała, że mój żołądek groził zwrotem wczorajszego posiłku. W jaki sposób doprowadzi to do morderstwa? Kogo tym razem stracimy? W niecierpliwości obserwowałem opiekuna obozu.

–... i moreeeele... – Monorisu zawiesił głos. – Baks! Ran Tatsumi! No proszę. Jaki zbieg okoliczności! Niebywała Gospodarka Teleturniejów zakręci Kołem Fortuny! – zaśmiał się szyderczo. – No już, już! Podejdź tutaj, dziecko. Nie mamy całego dnia, prawda?

Jak na zawołanie wlepiliśmy wzrok w Ran. Twarz dziewczyny straciła wcześniejszy kolor, tworząc jeszcze większy kontrast z jej marchewkowymi włosami. Nie czekając dłużej, Japonka wstała, otrzepując niewidzialny kurz z sukienki i jak na zawołanie nałożyła na twarz maskę sztucznego uśmiechu. Ruszyła w stronę koła, przerywając grobową ciszę stukotem swoich szpilek.

– Proszę, nie wstydź się, dziecko. Zakręć. – Monorisu rozkazał, próbując ukryć swoją niecierpliwość.

– Oczywiście, Monorisu. Z przyjemnością! – Ran wymusiła najbardziej sztuczny śmiech, jaki usłyszałem w swoim życiu i ruszyła kołem.

Tykot strzałki, obijającej się o pręciki oddzielające nasze nazwiska przyprawiał mnie o dreszcze. Oczami wyobraźni widziałem, jak los wskazuje moje imię i jestem zmuszony do przeżycia najgorszego scenariusza, jaki mogłem wymyślić. Słysząc, jak koło coraz bardziej spowalnia, zamknąłem oczy, nie chcąc widzieć wyniku losowania. Nie chcę to być ja. Nie chcę to być ja. Nie chcę-

– Oho! Mamy zwycięzcę! To zaszczyt być pierwszym, prawda, dziecko? – usłyszałem piskliwy głos Monorisu. Otworzyłem oczy.

To nie byłem ja.

To był Lev.

Akrobata siedział jak wryty z szeroko otwartymi oczami. Próbował ukryć drżenie swojego ciała, ale za dobrze mu to nie wychodziło. Nie winiłem go. Sam byłem przerażony myślą, co Monorisu ma w zanadrzu.

– Wyciągnij swój identyfikator, dziecko – wiewiórka nakazała chłopakowi. W odpowiedzi gorączkowo pomachał głową. – No dawaj! Wyciągaj to, skrzacie i to już! – na dalszy opór Rosjanina, maskotka warknęła rozwścieczona. – Dobrze. Wiedz, że nie unikniesz tego, dziecko.

Po tym zdaniu Monorisu pstryknął i każdy z naszych identyfikatorów piknął. Mogłem przysiąc, że w tamtym momencie moje serce chwilowo się zatrzymało. Czy na pewno chcę sprawdzić, co to jest? Rozejrzałem się po obozowiczach. Clara bez zastanowienia odblokowała swoje urządzenie, czekając na dalszy rozwój sytuacji. Wewnętrzna makabryczna ciekawość nakazała mi zrobić to samo. Nie mogłem się oprzeć.

Zamiast mojego imienia i nazwiska, moim oczom ukazało się... nagranie na żywo. Takie samo, jakie wystąpiło przy pierwszym motywie. Tylko tutaj było słychać dźwięk i zamiast cioci Flory, zobaczyłem w celi dorosłą kobietę z czarnymi włosami. Była przywiązana do krzesła. Kto to jest?

Mama?! – spanikowany Lev podniósł się z krzesła, ściskając swój identyfikator. Teraz już zrozumiałem tożsamość nieznajomej.

– To nie najlepsza część! Popatrz na to, smarku! – Monorisu z trudnością ukrywał swoje podekscytowanie

Nagle do pokoju weszła zamaskowana postać, ubrana w czarny kombinezon. W ręku trzymała... pistolet. Wstrzymałem oddech. Obawiałem się, że wiedziałem, dokąd doprowadzi ta interakcja, jednak nie mogłem odlepić wzroku od ekranu. Postać wycelowała broń prosto w głowę matki Leva, która panicznie wymawiała niezrozumiałe dla mnie słowa, ale podświadomie i tak wiedziałem, co mówiła. Błagała o swoje życie, ale... to nic nie dało.

Postać strzeliła, a ciało matki Leva opadło bezwładnie na krześle. Zrobiło mi się niedobrze. Nigdy wcześniej nie widziałem czyjejś śmierci na żywo. Nawet przy zabójstwie April, która zdarzyła się tuż przed naszymi oczami, odwróciłem wzrok, ale tutaj... nie zdołałem tego zrobić.

Z przerażającego transu wybudził mnie dźwięk upuszczonego identyfikatora. Lev stał wryty w ziemię, wpatrując się w odległy punkt. Nie miałem pewności, czy on w ogóle oddycha.

– I oto motyw, dzieci! Z każdym dniem, w którym nie wydarzy się morderstwo, będę eliminował każdą dla was ważną osobę, którą widzieliście w pierwszym motywie. – Monorisu dumnie wypiął pierś. – A kiedy to będę robić? No nie wiem. – wzruszył nonszalancko ramionami. – Kiedy mi się będzie nudzić, o! Dlatego lepiej róbcie to szybko, bo nigdy nie wiadomo, kiedy wypadnie wasza kolej! Ja to mam łeb, co?

– Co jeśli nikt nie popełni morderstwa i zabraknie osób z motywu do „eliminowania"? – Clara zadała pytanie, wiercąc wzrokiem futrzaka.

– Nie wydaje mi się, żeby to był problem dziecko. – wiewiórka uśmiechnęła się znacząco, patrząc na Leva.

Nie zauważyłem tego wcześniej, ale z każdą sekundą Lev zaczął się coraz bardziej trząść.

– Ngh... h... aha... haha... – akrobata chwycił się z głowę, wydając z siebie serię cichych chichotów.

– Lev? – wystawiłem w jego stronę dłoń.

– Ahahaha! AHAHAHAHAHAHAHAHAHA!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top