10. Requiem dla duszy

twitter: #dylogiaeden

Ostatni raz spojrzałam na bilet, który kurczowo ściskałam w dłoni i przekręciłam klucz. Szarpnęłam za klamkę, by upewnić się, że drzwi były zamknięte, a potem udałam się do windy. Zegarek wskazywał ósmą, co oznaczało godzinę do odjazdu pociągu. Do Penn Station zaplanowaliśmy dostać się taksówką, więc nie panikowałam. W najgorszym wypadku dotarlibyśmy równo na czas, ale nie przewidywałam żadnych opóźnień.

Przed budynkiem czekał już na mnie Sebastién. Z uśmiechem ruszył w moją stronę, a potem przytulił mocno na powitanie.

— Jak samopoczucie? — zapytał z przejęciem. — Nie wyglądasz na zadowoloną.

Chrząknęłam. Schowałam ręce do kieszeni kurtki, a po chwili milczenia, odpowiedziałam:

— Boję się. Wracam tam pierwszy raz od dwóch lat, a nie wiążę z tym miastem szczególnie pozytywnych wspomnień.

Sebastién nie znał prawdy i szanował moją prywatność. Wiedział, że nie wspominałam dobrze Rockville, ale prawdziwy tego powód znałam tylko ja. Nie czułam potrzeby spowiadania się z przeszłości, a była ona zbyt bolesna. Wiedziałam, że z czasem to miało się zmienić, a przynajmniej tak powiedziała mi pani Blakely. Wierzyłam jej słowom, bo była wspaniałą psychoterapeutką i wiele jej zawdzięczałam. Zostało mi jedynie cicho wierzyć, że bieg czasu pozwoli spojrzeć na to, co się stało z większym dystansem.

— Będę przy tobie, nie martw się — zapewnił i pokrzepiająco pogładził mnie po plecach. — Jeśli poczujesz się źle, to natychmiast wrócimy do Nowego Jorku.

Uśmiechnęłam się i jedynie wdzięcznie spojrzałam mu w oczy. Sebastién był wspaniałym przyjacielem i z każdym dniem zaskakiwał swoją dobrocią. Zawdzięczałam mu tak wiele.

Taksówka zjawiła się co do minuty, a my zapakowaliśmy swoje walizki i zajęliśmy miejsca z tyłu. Stres paraliżował mnie do tego stopnia, że nawet nie zwracałam uwagi na ogromne korki. Próbowałam uspokoić oddech, a w myślach beształam się za tę panikę. Sebastién nie spuszczał ze mnie wzroku i czasem łapał za dłoń.

Na miejscu znaleźliśmy się dziesięć minut przed czasem, co było bardzo dobrym wynikiem. Ściskając w dłoni walizkę, kroczyłam stanowczo, przeszukując peron. W końcu odnaleźliśmy właściwy pociąg i z powodzeniem zajęliśmy miejsca. Czekała nas długa podróż, ale postanowiłam sobie ją przespać. Obudził mnie dopiero dotyk Sebastiéna na ramieniu i ciche: „Jesteśmy na miejscu". Potarłam leniwie oczy, przenosząc wzrok na widok za szybą. Staliśmy na stacji w Rockville.

Szybko wciągnęłam na siebie kurtkę i otuliłam szyję czerwonym szalem. Sebastién pomógł mi z walizkami, przez co dość sprawnie wysiedliśmy z pociągu. Od samego początku czułam się dość dziwnie, choć miło było znów zobaczyć znajome ulice. Z dworca miała odebrać nas moja mama, więc ruszyliśmy w stronę parkingu w poszukiwaniu czerwonego Chevroleta.

Śnieg skrzypiał pod stopami i prószył delikatnie, tworząc przy tym prawdziwy, zimowy krajobraz. To siłą rzeczy sprawiło, że uśmiechnęłam się lekko, a Sebastién, który obserwował mnie kątem oka ścisnął mocniej moją dłoń.

— Valentina! — usłyszałam radosny krzyk.

Mama z ogromnym bananem na twarzy zmierzała w naszą stronę. W dłoniach ściskała dwa kubki ze Starbucksa. Potem wręczyła nam je i oznajmiła, że kupiła ciepłą kawę, bo pogoda tego dnia nie rozpieszczała. Wtedy objęłam ją ciasno i zaciągnęłam delikatnym, kwiatowym zapachem. Mama pachniała tak, jak zawsze a jej ramiona sprawiały, że poczułam się bezpiecznie.

— Dobrze cię widzieć, mamo — powiedziałam szczerze, a potem odwróciłam głowę. — To mój przyjaciel Sebastién.

Wówczas stało się coś dziwnego. Uśmiech mamy nieco przygasł a oczy zmrużyły się podejrzliwie. Nie spuszczała z niego wzroku, a potem oznajmiła:

— Wyglądasz bardzo znajomo.

Znałam ją, dlatego od razu wyczułam pewną sztuczność w tonie głosu. Próbowała odwrócić sytuację w żart, ale ja wiedziałam, że to była farsa. Niepokój, który migotał w jej oczach, a także zaciskająca się szczęka wystarczyły, żebym nabrała podejrzeń.

— Sebastién Beaulieu, miło mi. — Wyciągnął dłoń w stronę kobiety, a potem życzliwie ją uścisnął. — Dziękujemy za kawę.

W żaden sposób nie skomentował tamtych słów. Pomógł tylko z zapakowaniem walizek do bagażnika samochodu, a potem nie odzywał się przez całą drogę. Odpowiadał jedynie na krótkie pytania mamy, ale poza tym milczał jak grób. Do domu dotarliśmy w mniej niż dwadzieścia minut. Względnie puste drogi były miłą odmianą dla wiecznie zatłoczonych, nowojorskich ulic.

W progu krótko przywitał nas tata. Ściskał aktówkę w dłoni i w pośpiechu rozglądał się za płaszczem. Ucałowałam jego policzek, a Sebastién  podał rękę.

— Wisi przed twoim nosem — zaśmiałam się.

— Wpadłem tylko po dokumenty, już jestem spóźniony — mamrotał. — Porozmawiamy wieczorem.

Skinęłam głową, a on wyszedł.

***

Wieczorem siedzieliśmy na sofie w salonie i ze znudzeniem wgapialiśmy się w ekran telewizora. Film, który oglądaliśmy średnio mnie interesował, gdyż myślami utknęłam w przeszłości. Wszystko dookoła wywoływało tak wiele wspomnień. Pokój, który stanowił fortecę, tak dobrze znana ulica, a także całe miasto.

— Mogłabyś jutro pokazać Sebastiénowi okolicę. Ciotka Ruth zjawi się dopiero o ósmej — zaproponowała nagle mama, która wyrosła tuż obok mnie.

Skinęłam niechętnie głową. Nie podobał mi się ten pomysł. Wiedziałam doskonale, że spacer ulicami Rockville byłby jak powrót do przeszłości, którą chciałam wymazać z pamięci. Sam dom wywoływał zbyt wiele wspomnień.

— W porządku.

Sebastién  popatrzył znacząco, a potem potarł moje udo.

— Nie musimy nigdzie iść, jeśli nie chcesz — zapewnił. — Coś wymyślimy.

Uśmiechnęłam się słabo. Mama wróciła do kuchni i zaczęła krzątać się z kolacją. Tata miał wrócić za godzinę, a ja odliczałam minuty. Przez te dwa lata najbardziej brakowało mi naszych wspólnych posiłków, kiedy czas zdawał się zamierać. Rozmawialiśmy beztrosko o największych błahostkach i choć nie byliśmy idealną rodziną, tak wtedy czułam się wspaniale.

— Chodź — rzuciłam nagle i złapałam za dłoń Sebastiéna. — Idziemy na spacer.

Pociągnęłam go za sobą, a on nie oponował. Zaczęliśmy ubierać kurtki, a potem znaleźliśmy się na zewnątrz, ignorując protesty mamy. Wciągnęłam do płuc dawkę orzeźwiającego powietrza i schowałam ręce do kieszeni. W milczeniu ruszyliśmy w dobrze znanym mi kierunku, a każdy krok przyśpieszał bicie mojego serca. Ciemność spowijająca ulicę działała na korzyść, gdyż ograniczała widoczność i rozmywała kształty. Skrzypienie śniegu przełamywało ciszę.

— Płaczesz? — ciche pytanie sprowadziło mnie na ziemię.

— Co? — odpowiedziałam machinalnie i przytknęłam dłonie do policzków. Ku mojemu zdziwieniu były mokre.

— Wszystko w porządku? — Sebastién  stanął i zmierzył mnie zmartwionym wzrokiem.

Westchnęłam. Co miałam mu powiedzieć? Przykre obrazy przeszłości były wyjątkowo nieznośne, ale przecież nie mogłam zabarykadować się w domu. Melancholia zawładnęła moim umysłem i wyostrzyła zmysły. Oczami wyobraźni widziałam radosne powroty ze szkoły, kiedy to z Corinne i Ethanem plotkowaliśmy o nauczycielach, a potem ich wściekłe twarze, gdy wszystko... posypało się na dobre, a ja wyjechałam.

— Valentino Cornelio Griffiths — mruknął, a potem ujął moje dłonie. — Apeluję o odrobinę zaufania i szczerą odpowiedź.

Uśmiechnęłam się słabo. Wiedziałam, że chciał poprawić mi humor, ale będąc w tym miejscu o tym czasie, nie dało się myśleć przyszłościowo. Dla jednych dwa lata mogły stanowić całą wieczność, lecz dla mnie było to pstryknięcie palcami. Czas zdawał się płynąć w przyspieszonym tempie, odbierając możliwość cichego leczenia ran. Wciąż nie pogodziłam się z tym, co się wydarzyło, ale jak zapomnieć o osobach, za których było się gotowym oddać życie?

— To stare dzieje... — zaczęłam zmieszana.

— Zawsze to mówisz — zauważył. — Przecież mnie znasz, możesz mi powiedzieć o wszystkim.

— Wiem, Sebastién. Co do tego nie mam wątpliwości. Waham się tylko czy chcę znów wracać do wydarzeń, które zostawiły tak głębokie rany.

Milczał. Dał mi swobodę myśli i chwilę, bym zastanowiła się i podjęła samodzielną decyzję. Czułam się rozdarta. Serce chciało uwolnić z wnętrza negatywne emocje, a przezorny umysł protestował. Ten piekielny dualizm zwiastował niechlubną klęskę.

— Kiedyś miałam cudowną przyjaciółkę i równie wspaniałego przyjaciela — zaczęłam z ciężkim sercem. — Potem... poczułam coś do kogoś niewłaściwego. Zranił nas dotkliwie, ale kiedy poznałam jego ludzką stronę, wszystko zrozumiałam.

Próbowałam streścić całą historię do minimum i z ostrożnością ważyć słowa.

— Cieszę się, że nie jesteś już taka naiwna, kochanie — mruknął.

Wówczas poczułam jakieś niewyjaśnione ukłucie w sercu. Sebastién  miał prawo krytykować moje zachowanie, ale nie miałam mocy zmiany uczuć. Nawet choćbym chciała.

— Serce nie jest sługą — powiedziałam trochę zbyt ostro i zacisnęłam pięści.

— Może i nie jest, ale dzięki Bogu mamy trzeźwy umysł i zdrowy rozsądek. Ta miłość wyrządziła zbyt wiele krzywd.

Zagryzłam zęby.

— Nic o tym nie wiesz — rzuciłam cierpko, by uciąć temat.

Melancholia i smutek odeszły w zapomnienie. Sebastién  stąpał po grząskim gruncie, a te słowa z niewiadomych powodów trochę mnie rozzłościły. Może dlatego, że nienawidziłam spłycania i powierzchownego patrzenia na świat.

— Mylisz się — szepnął, ale nie odpowiedziałam już.

Ruszyłam wzdłuż zaśnieżonej uliczki. Co jakiś czas mijał nas samochód, a poza tym było jakoś tak dziwnie cicho. Pogrążone w śnie miasto wydawało mi się wówczas takie obce. Milczące, jakby zastygłe. Rozgwieżdżone niebo nad zimowym pejzażem dodawało tej nocy uroku.

Liczyłam kroki, by w ten sposób zająć myśli, ale szybko straciłam rachubę. Uliczne latarnie mrugały leniwie, a ich słabe światło rozjaśniało nieco okolicę. Obserwowałam mijane bloki, opuszczony plac zabaw, a także rozpadającą się wiatę przystanku autobusowego.

— Przepraszam — słaby głos Sebastiéna przełamał tę niezręczną ciszę.

Puściłam te słowa mimo uszu i jedynie skinęłam głową. Niepotrzebnie się uniosłam, ale kiedy w grę wchodziły uczucia, nie znałam litości. Nikt nie wiedział, co wtedy przeżywałam i nie miał prawa mnie oceniać. Znajdowałam się między Scyllą a Charybdą ze świadomością przewrotności losu. Decyzje, które musiałam podejmować wiązały się nie tylko z dużym ryzykiem. Były one bowiem skazane na porażkę, na którą nie mogłam pozwolić.

Pociągnęłam nosem. Gdy dotarliśmy na miejsce, odwróciłam się do skąpanej w ciemności sylwetki Sebastiéna i dumnie oznajmiłam:

— Jesteśmy.

Nie skomentował tych słów, a ja ruszyłam schodami, które znów charakterystycznie skrzypiały pod nogami. Kiedy dotarliśmy na szczyt, widok zaparł mi dech w piersi. Pogrążone w mroku miasto wyglądało niezwykle urokliwie.

Nie wiedziałam, czemu wybrałam akurat to miejsce. W końcu mogliśmy po prostu spacerować wzdłuż ulicy bez żadnego konkretnego celu. Mimo tego moje nogi jakby machinalnie poprowadziły mnie do podnóża tej starej fabryki. Czułam na sobie dotyk mroźnego wiatru, a także magię widoku prezentującego się przed oczami. Latarnie niczym gwiazdy mrugały gdzieniegdzie, światła samochodów rozświetlały na chwilę zatopione w mroku ulice, a czasem nawet głuchy krzyk zakłócał senne miasteczko. Przez moment wydawało mi się nawet, jakbym czuła tę charakterystyczną woń ulubionych Marlboro, a w ustach cierpki smak whisky Dalmore. Brakowało tylko tych rozmów, kiedy to odarci z wrogości, całkiem nadzy docieraliśmy do zakamarków własnych dusz.

Wtedy pierwszy raz od dwóch lat stałam pod rozgwieżdżonym niebem zupełnie sama, choć serce tak bardzo pragnęło, by obok znajdował się Emmanuel Cartier.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top