09. Anamnesis
twitter: #dylogiaeden
Odkąd sięgałam pamięcią, nic nie przerażało mnie bardziej niż śmierć. Jako dziecko wyobrażałam ją sobie jako przerażającą kostuchę z pustymi oczodołami i kosą trzymaną w szczudlastej dłoni. Może wówczas nie do końca rozumiałam kwestię kresu naszego życia, ale to nie chroniło mnie od lęku przed owym zjawiskiem. Wtedy nie spodziewałam się, że w wieku zaledwie dwudziestu lat na moje barki spadnie tak ciężkie brzemię bólu związanego z odejściem przyjaciółki.
Doba mijała za dobą, a ja z czasem przestałam zwracać na to uwagę. Miałam gdzieś, czy była środa, czy niedziela — każdy dzień był dla mnie tak samo bolesny. Wpadłam w rutynę, na którą składały się zaspokajanie podstawowych potrzeb życiowych, praca i uczelnia. Funkcjonowałam niczym zaklęta w tym sztywnym trybie przez ostatnie dwa miesiące, a na żadne zmiany się nie zapowiadało. Sebastién w tamtym czasie okazywał mi najwięcej wsparcia, ale rozmowy telefoniczne z rodzicami także podnosiły mnie na duchu. Każdy naciskał na terapię, a ja odwlekałam podjęcie decyzji najdłużej jak mogłam. Być może po cichu liczyłam, że wszystko... jakoś samoistnie się ułoży.
— Valentino, czy możesz obsłużyć stolik przy oknie? — Głos Tessy wyrwał mnie ze stagnacji.
Kiwnęłam głową. Wygładziłam kołnierzyk uniformu, a potem posłusznie ruszyłam w kierunku zniecierpliwionej, starszej kobiety. Patrzyła na mnie ze złością i mamrotała pod nosem jakieś niezrozumiałe słowa, ale nie zwróciłam na to uwagi. Ze sztucznym uśmiechem przyjęłam zamówienie i zabrałam się za robienie kawy. Tę czynność lubiłam najbardziej: zapach kawy działał kojąco, a było to jedynym miłym akcentem wśród tych ciężkich dni.
Spieniłam mleko, a potem nawet udało mi się nie zepsuć wzorku na kawie. Ostrożnie podałam kobiecie filiżankę, a później wróciłam do drobnych porządków. Zbliżała się czwarta, a to oznaczało, że za niecałe dwie godziny miała zastąpić mnie Abigail. Ta myśl, zamiast poprawić mój humor, jedynie sprawiła, że poczułam nieprzyjemny ścisk żołądka. Oznaczało to bowiem czas z samą sobą, co dawało szerokie pole do rozmyślań. Nienawidziłam tego, a odkąd wróciłam z Francji usilnie zajmowałam ręce, by nie pozwalać na żadne dumanie.
Dosypywałam kawy do młynka, kiedy zza pleców dotarł do mnie ten charakterystyczny głos.
— Latte na mleku sojowym poproszę.
Moje usta bezwiednie rozciągnęły się w uśmiechu. Odwróciłam się na pięcie, a kiedy dostrzegłam radosną twarz Sebastiéna, przekręciłam znacząco głowę. Opierał się o ladę i bystrym spojrzeniem obserwował uważnie moje ruchy. Jego ciemne loki pokryte były drobnymi płatkami śniegu, a policzki czerwieniły się spod grubego szalika, którym pozostawał opatulony pod sam nos. Miałam ochotę parsknąć śmiechem, kiedy stał tam niczym Eskimos. Zerknęłam za okno, by dostrzec, że zaczęło naprawdę mocno sypać. Styczeń w Nowym Jorku był naprawdę piękny, ale i zimny.
— Nos czerwony, policzki czerwone, ale czapki to księżniczka nie ubierze — prychnęłam z rozbawieniem i otworzyłam lodówkę.
— Przepraszam bardzo, mam rozwalić sobie fryzurę? — zakpił i wskazał palcem na przyprószoną śniegiem czuprynę.
Przewróciłam oczami, mimo że nie mógł tego zobaczyć i zajęłam się robieniem kawy. Kiedy postawiłam gotowy napój na ladzie, zauważyłam, że Sebastién zdążył już się pozbyć wierzchniego okrycia.
— Bon appétit* — mruknęłam.
Chłopak popatrzył na mnie wdzięcznie, po czym wręczył mi dziesięciodolarówkę i podziękował. Granatowy golf opinał jego szczupłe ramiona, a duży zegarek ze złotą bransoletą błyszczał na nadgarstku. Korzystając z tego, że ruch był naprawdę mały, rozpoczęłam rozmowę:
— Jak się masz?
— Miałem pytać o to samo. Chyba... dobrze. A ty?
Chrząknęłam i zawiesiłam się na moment. Co miałam powiedzieć? Śmierć Giselle złamała mi serce. Może straciłam całkowitą zdolność nazywania emocji po imieniu, a może po prostu nie czułam niczego. Przepełniała mnie jedynie pustka.
— W porządku — skłamałam i zaczęłam zdrapywać lakier z paznokci.
— Zabieram cię dziś wieczorem do kina, przyjaciółko — oznajmił nagle, a ja uniosłam wzrok. — Wiem, że nie lubisz być teraz sama.
Wtedy moja twarz rozjaśniła się, a na ustach wykwitł szczery uśmiech. Doceniałam małe gesty, a Sebastién od samego początku dbał o mnie pod każdym możliwym aspektem. Nie tylko gotów był otworzyć ramiona, by móc się w nich wypłakać, ale i przyjechać w środku nocy, gdy spokój duszy zmącił przerażający koszmar. Wiele razy pomagał mi w podstawowych obowiązkach takich jak zakupy, choć nigdy o to nie prosiłam, a także zjawiał się niespodziewanie w drzwiach z fenomenalnym pomysłem na obiad, który koniecznie musiał mi ugotować.
Skinęłam głową i popatrzyłam wdzięcznie wprost w jego czekoladowe oczy.
— Jesteś wspaniały.
— Wiem — mruknął z ironią i upił solidnego łyka napoju.
Potem wróciłam do pracy i przez kolejne dwie godziny na przemian przyjmowałam zamówienia i plotkowałam z Sebastiénem. Jego obecność sprawiła, że czas upłynął tak szybko, że nim się obejrzałam, zegar wskazywał szóstą. Z kilkuminutowym spóźnieniem u progu zjawiła się Abigail Watson, na której twarzy nie zauważyłam tego charakterystycznego uśmiechu.
— Cześć, piękna — rzuciła w moją stronę i nie czekając na odpowiedź, ruszyła na zaplecze.
Obdarzyliśmy się spojrzeniami z Sebastiénem, ale nie minęło nawet pięciu minut, a dziewczyna wyrosła tuż obok nas. Ze skwaszoną miną stanęła za barem i założyła ręce pod biust, oznajmiając poważnym tonem:
— Już nigdy więcej nie umówię się z żadnym facetem, choćbym miała umrzeć jako dziewica.
Nie mogliśmy nic poradzić na to, że w jednym momencie wybuchnęliśmy śmiechem. Gniewna postawa Abby i grymas wykrzywiający jej czerwoną od zimna twarz kontrastujący z ironią w tonie głosu sprawiały, że wyglądała komicznie.
— Co tym razem? Przystojny Włoch okazał się pięćdziesięcioletnim hodowcą świń? — zapytał Sebastién.
— Masz coś do hodowców świń? — Popatrzyłam na niego podejrzliwie.
— Możecie przestać? Jestem załamana, a wy robicie sobie żartujecie — sarknęła Abigail i szturchnęła mnie w ramię. — Okazało się, że Roberto ma żonę i troje dzieci.
— Ale to jest przecież twój szef — Zmierzyłam ją wzrokiem pełnym politowania. — Jedynie ze sobą pracujecie.
— Wiem, ale ostatnio popatrzył na mnie tak... No po prostu popatrzył — rozmarzyła się, opierając o ścianę.
Sebastién po raz kolejny wybuchł głośnym śmiechem, a ja pokręciłam głową. Abby była niemożliwa, ale kochałam jej barwną osobowość i charyzmatyczną naturę. Pracowała w Brooklyn Heights Real Estate, a w kawiarni dorabiała w weekendy bądź wyjątkowo w tygodniu. Nie znałyśmy się długo, ale zdążyłam bardzo ją polubić. W zasadzie to chyba nie dało się jej nie lubić. Swoim poczuciem humoru rozjaśniała każdy dzień, więc na nudną zmianę nie mogłam narzekać. Uwielbiałam nasz duet – doskonale dopełniałyśmy się w pracy, przez co wszystko szło gładko.
Ostatecznie przebrałam się w swoje ciuchy i z torbą na ramieniu opuściłam zaplecze kawiarni. Pożegnałam się z Abigail, a potem wraz z Sebastiénem wyszliśmy na zewnątrz. Styczeń w Nowym Jorku był kolejnym powodem do kochania tego miasta. Ja jednak nigdy nie przekonałam się do tej miłości.
Dookoła wszystko pokrywał biały puch, który nie przestawał sypać. Sebastién otworzył parasol i popatrzył wymownie. Uśmiechnęłam się, a on złapał mnie pod ramię. Nie przepadałam za taką zimową aurą, ale zdecydowanie nie mogłam odebrać jej klimatu. Ludzie spieszyli się gdzieś, rozmawiali przez telefon i ściskali aktówki w zmarzniętych dłoniach. Dzieci skakały koło swoich matek, próbując złapać płatki śniegu w małe rączki i śmiały się głośno, ale radośnie.
Moje myśli jednak pozostawały tak samo ponure. Zamiast podziwiać ten jakby wyjęty z bajki widok, ciągle myślałam o Giselle. Wyobrażałam sobie jej radość ze śnieżnej pogody i charakterystyczny uśmiech, kiedy białe płatki opadałyby na jej ciemne włosy. Giselle uwielbiała zimę i święta. Rok temu potrafiła wyciągnąć mnie z mieszkania tylko po to, żeby pospacerować po skrzypiącym pod butami śniegu. Brakowało mi tego. Brakowało mi Giselle. Ogromna tęsknota wciąż rozgrywała moje serce i wiedziałam, że to już nigdy nie ulegnie zmianie. Wiele razy zastanawiałam się, dlaczego to ona musiała umrzeć. Giselle była najwspanialszą osobą, jaką kiedykolwiek poznałam. Szczera, oddana, wspierająca i charyzmatyczna. Gdy ktoś zalazł jej za skórę, to musiał liczyć się z konsekwencjami. Często chciałam posiadać taką asertywność.
— Fakt, że osoba, która odebrała życie Giselle wciąż chodzi bezkarnie po świecie, doprowadza mnie do niebezpiecznych skrajności — oznajmił nagle Sebastién.
Spojrzałam na jego twarz, która pozostawała niepokojąco statyczna.
— Nie martw się. Prędzej czy później złapią tego człowieka, a wtedy on poniesie najgorszą możliwą karę — powiedziałam wolno.
— Jaką?
— Gniew Cartierów.
Nie odpowiedział w żaden sposób na te słowa. Schował jedynie nos w szaliku i przybrał obojętny wyraz twarzy. Nie rozmawialiśmy już więcej. By odciągnąć nieprzyjemne myśli, zaczęłam liczyć kroki, ale straciłam rachubę przy dwustu. Kiedy znaleźliśmy się w moim mieszkaniu, rozpoczęłam szybkie przygotowania do wyjścia. Musiałam odświeżyć się po pracy, zatem wzięłam szybki prysznic i jedynie wytuszowałam rzęsy. Opatuliłam się długim swetrem, a na nogi wciągnęłam ciemne jeansy. Byłam gotowa.
W kinie znaleźliśmy się godzinę później. Do ostatniego momentu nie miałam pojęcia, na jaki film zabierał mnie Sebastién, choć nie miało to znaczenia. Liczył się fakt, że mogłam spędzić z nim trochę czasu i urozmaicić tę codzienną rutynę. Na sali okazało się, że wybrał horror, co natychmiast poprawiło mi humor. Uwielbiałam ekranizacje, które trzymały w napięciu i wywoływały silne emocje. Z reguły nie powodowały one u mnie większego strachu, ale i tak je lubiłam. Sebastién uparł się, że przez cały ten czas będzie trzymał moją dłoń, a ja nie protestowałam.
Po trzech wyczerpujących, ale wspaniałych godzinach znalazłam się w domu. Dochodziła północ, a zmęczenie już całkowicie przejęło nade mną kontrolę. Sebastién odprowadził mnie przed blok, podziękował za wspólny wieczór i życzył dobrej nocy. Ten miły akcent ocieplił moje serce i wywołał uśmiech na twarzy. Z uczuciem spokoju pokonałam schody i stanęłam przed drzwiami mieszkania. Wtedy moje brwi uniosły się w zdziwieniu, a oczy podejrzliwie zwęziły.
— Białe róże? — zapytałam samą siebie w myślach.
Kucnęłam i wzięłam w ręce kwiaty, szukając pomiędzy łodygami liściku, który mógłby dać mi jakąś wskazówkę. Gdy go nie odnalazłam, rozejrzałam się nerwowo dookoła, jednak nie spostrzegłam nikogo. Z mocno bijącym sercem weszłam do środka, a potem czym prędzej przekręciłam wszystkie zamki. Towarzyszył mi wówczas jakiś niewyjaśniony niepokój, choć przecież u progu znalazłam kwiaty, a nie pogróżki. Chciałam wmówić sobie, że może ktoś pomylił mieszkania, ale nie potrafiłam w to uwierzyć. Odnosiłam wrażenie, że gest ten nie był przypadkowy.
Nie wyrzuciłam tego tajemniczego prezentu, ale umieściłam w wazonie i postawiłam na niewielkiej komódce. By wypędzić ten dziwny lęk z serca, rozpoczęłam swój wieczorny rytuał. Usiadłam przy lustrze, a potem sprawnymi ruchami pozbyłam się makijażu. Kiedy wiązałam włosy, spojrzałam na białą szkatułkę na biżuterię. Jej wieko pozostawało otwarte, a wśród kilku bransolet i pierścionków dostrzegłam naszyjnik z czerwonym kamieniem, z którym nie tak dawno nie rozstawałam się ani na chwilę. Oblizałam usta, a potem sięgnęłam po niego i z ogromną delikatnością zapięłam na szyi. Oszałamiający rubin znów zabłysnął na moim dekolcie, sprawiając jednocześnie, że poczułam się bezpieczniej. Westchnęłam ciężko i w ślimaczym tempie doczłapałam do łazienki, gdzie dokończyłam wieczorną toaletę. Kiedy przytuliłam głowę do miękkiej poduszki, zasnęłam natychmiast, wierząc naiwnie, że naszyjnik od Emmanuela uchroni mnie przed wszelakim złem.
***
— Nie wierzę! To cudowna wiadomość — piszczałam do słuchawki.
Mama zaśmiała się i mimo że jej nie widziałam, wyobraziłam sobie jak szeroki uśmiech pojawia się na jej twarzy.
— Na przewidywanie płci jest jeszcze za wcześnie, ale Ruth czuje, że to będzie chłopiec — opowiadała radośnie. — Planuje odwiedzić nas w przyszłą sobotę, może przyjedziesz?
Wtedy uśmiech zniknął z mojej twarzy. Westchnęłam głęboko i zaczęłam zastanawiać się, czy to aby na pewno dobry pomysł. Tęskniłam za rodzicami i z chęcią pogratulowałabym osobiście ciotce, ale powrót do Rockville oznaczałby pewien powrót do przeszłości. Bolesnej przeszłości.
— Valentino? Jesteś tam?
Chrząknęłam.
— Tak, wybacz. Nie wiem, czy znajdę czas. W weekendy głównie pracuję i...
— Kochanie... — przerwała mi. — Ucieczka nie jest rozwiązaniem. Wiem, że ciężko jest ci myśleć o powrocie do Rockville, ale musisz zostawić za sobą przeszłość. Bardzo za tobą tęsknimy — mówiła, a jej głos w tamtym momencie był taki kojący.
Opadłam na fotel i znów westchnęłam. Znajdowałam się w potrzasku i nie wiedziałam, co robić. Rodzinne miasto było zakurzoną skarbnicą wspomnień, którą otworzyłabym w momencie powrotu. Ulice, budynki, a nawet sam klimat przypominały tamte dni. Czy chciałam przerzucić most do przeszłości, czy pozostać w teraźniejszości?
— Przemyślę to — odparłam niechętnie, czując lekki ścisk w sercu. — Muszę już kończyć, kocham cię.
— Kocham cię, córeczko.
Zakończyłam połączenie i zaczęłam bezmyślnie obracać telefon w dłoniach. Pytanie mamy sprawiło, że ogarnęły mnie wspomnienia. Przymknęłam oczy i odchyliłam się w fotelu.
— A co jeśli wpadnę na Corinne? Albo Ethana? — pytałam samą siebie w myślach.
Sam widok ich twarzy sprawiłby ogromny ból. Przez ostatnie dwa lata starałam się wyprzeć ten obraz ze świadomości, by łatwiej było mi zacząć od nowa. Z drugiej strony mama miała rację. Chowanie głowy w piasek nie gwarantowało stabilizacji. Musiałam zmierzyć się z lękiem i potraktować powrót do rodzinnych stron jako swoisty test. Wiele czasu zajęło mi pogodzenie się z przeszłością i choć terapeuta uważał, że miałam w sobie wystarczająco dużo siły, w obliczu realiów czułam pewną słabość. Trochę tak, jakbym znów zatapiała się w mroku.
Wtedy do głowy przyszedł mi pewien pomysł. Odblokowałam telefon, a potem wybrałam numer Sebastiéna. Po kilku sygnałach odebrał.
— Sebastién, w sobotę jedziemy do Rockville.
To on był moją jasnością.
***
* – smacznego
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top