06. Rue de l'Aulanière
twitter: #dylogiaeden
Sekundy zmieniały się w minuty, a minuty w godziny. Czas płynął cholernie wolno i wydłużał nasze katusze o kolejne zabójcze chwile. Przez moment wydawało mi się nawet, że to wina popsutego zegara, którego wskazówki za sprawą tych tragicznych wydarzeń zastygły i nie miały odwagi ruszyć.
Westchnęłam. Rażąca biel szpitalnych ścian sprawiła, że przymknęłam leniwie powieki i oparłam głowę o twarde ramię Sebastiéna. Tępy ból czaszki promieniował poprzez całe moje ciało, przez co czułam się, jakby przejechał po mnie walec.
W pewnym momencie straciłam stabilizację, a moja głowa niemalże uderzyła o ścianę, którą jeszcze przed sekundą podpierał Sebastién. Odepchnął się gwałtownie od muru budynku i stanowczo ruszył w stronę otwierających się drzwi gabinetu lekarskiego. Niezgrabnie przetarłam dłonią ciążące mi powieki, usilnie próbując jakoś się otrzeźwić. Przed oczami miałam teraz bezwyrazową twarz Emmanuela, która kontrastowała z wściekłością wymalowaną na obliczu Sebastiéna. Obserwowałam uważnie każdy najmniejszy detal: to, w jak zobojętniały Cartier patrzył tępo gdzieś w przestrzeń, jak zaciskały się pięści Sebastiena i zarysowywała jego szczęka. Zmarszczyłam brew, nie rozumiejąc niczego z tej dziwnej sytuacji. Do moich uszu dotarł syczący głos Sebastiéna, który niemalże przyprawił mnie o ciarki:
— Giselle nie żyje przez ciebie.
Emmanuel przez dłuższą chwilę próbował zrozumieć to, co właśnie usłyszał. Widziałam konsternację wymalowaną na jego twarzy, a później uśmiech pełen odrazy.
— Czy ty wiesz, do kogo w ogóle mówisz? — prychnął z pogardą, robiąc krok w stronę swojego rozmówcy.
Górował nad nim nie tylko wzrostem, ale i prezencją. Mimo że Emmanuel był w tym momencie w najdrobniejszych kawałkach, wciąż potrafił zgasić samym spojrzeniem. Chłód, protekcjonalizm i dominacja w jego głosie wciąż pozostawały tak samo wyraziste i mrożące krew w żyłach. Wydawało mi się, że doroślejszy wygląd jeszcze bardziej podkreślał jego nonszalancką postawę. Pomimo (co prawda niewielkiej, ale jednak) różnicy wieku, to on budził większy respekt. Obcesowość Sebastiéna zgaszona została niczym zapałka.
Potem odwrócił się na pięcie, poprawił swoje palto, a na głowę włożył czarny kapelusz à la Bowler. Poły długiego płaszcza za sprawą szybkiego tempa chodu falowały niczym peleryna. Wyglądał jak wyjęty z innej epoki, taki elegancki i jednocześnie bardzo zdefiniowany. Gdy jego dłoń ledwo dotknęła klamki drzwi wyjściowych, Sebastién zrobił krok do przodu.
— To do ciebie przyleciała Giselle. Chciała się z tobą pogodzić i pożegnać — wydusił z łamiącym głosem, zaciskając pięści jeszcze mocniej.
Cartier zastygł w bezruchu, odwrócony plecami w naszą stronę. Dałabym sobie rękę uciąć, że był w tak samo głębokim szoku, jak ja. Przełknęłam powoli ślinę, a zbierające się w moich oczach łzy zostawiły mokrą ścieżkę na policzkach. Samo wspomnienie jej bolało jak setki rozżarzonych igiełek wbijających się w otwarte serce.
Nie miałam pojęcia, ile czasu minęło, zanim Emmanuel w jakikolwiek sposób się poruszył. Minuta? Dwie? A może cała wieczność?
— Co ty powiedziałeś? — rzekł tak słabym głosem, że pomimo stosunkowo krótkiej odległości, w jakiej się znajdowaliśmy, ledwo go usłyszałam.
Postura Emmanuela lekko się zgarbiła; odnosiłam wrażenie, że był bliski omdleniu. Pod kapeluszem, którego galon imitował akselbant, rozpościerała się teraz twarz swoim kolorem podobna do ścian szpitalnego korytarza. Widziałam mieniące się w jego oczach łzy i wtedy zrozumiałam, że to zdanie go zabiło.
Nie skomentował w żaden sposób słów Sebastiéna, a jedynie rzucił mu na odchodne mordercze spojrzenie. Potem jednym ruchem otworzył drzwi, niknąc w spowijającej miasto czerni nocnej pory.
W jednej chwili zrobiło mi się strasznie zimno. Albo słabo. Albo oba? Nie wiedziałam tego. Ogłuszający szum w uszach zakłócał moje procesy myślowe i wydłużał percepcję. Wzięłam głęboki wdech i w końcu zmusiłam swoje skostniałe ciało do ruchu. Kończyny bolały mnie, jakbym przebiegła co najmniej dwa maratony z rzędu, a obraz co chwilę zamazywał się za sprawą niepohamowanie cieknących łez. Sebastién wciąż stał w tym samym miejscu, nie drgnąwszy ani o milimetr. Jego wzrok był obłąkanie nieobecny: wyglądał, jakby ciałem znajdował się na ziemi, a duszą gdzieś w dalekiej przestrzeni.
— O czym ty mówisz?! — zaatakowałam go od razu, żądając wyjaśnień.
Zerwałam się i złapałam stanowczo za ramiona niewzruszonego chłopaka, który wciąż milczał. Swoją postawą dolewał oliwy do ognia i prowokował mnie tym samym jeszcze bardziej. Moje wnętrze wypełniał horrendalny gniew, ale też żałosna gorycz. Miałam ochotę wyć i uderzać pięściami prosto w jego klatkę piersiową. Wszystkie emocje po raz kolejny nałożyły się na siebie, tworząc tym samym lawinę nie do zatrzymania.
— Jak mogłeś mu coś takiego powiedzieć? — ryknęłam, nie zwracając uwagi na to, że zachowywałam się tak głośno w miejscu publicznym.
Gorzkie łzy skapywały z mojej brody i moczyły szpitalną podłogę. Kręciłam z niedowierzaniem głową, mając nieodparte wrażenie usuwającego się spod moich stóp gruntu. W głębi duszy błagałam Boga o to, by nie karał mnie już więcej i nie zsyłał kolejnego cierpienia. Miałam dość boleści po stracie Giselle, a noże, które Sebastién wbijał w plecy Emmanuela, były już dla mnie przekroczeniem granicy. Jakim prawem obwiniał go o śmierć własnej kuzynki? Nie znał go. Nie wiedział, jaki był. Nie wiedział, co zdarzyło się między tymi dwojga. W ogóle gówno wiedział.
Mnie samej nie udało się go rozgryźć. Wciąż pozostawał dla mnie zamkniętą skrzynią, która w ciągu tych dwóch lat dodatkowo pokryła się kurzem. Ku mojemu rozczarowaniu nie miałam do niej klucza. Mogłam jedynie posiłkować się wysnutymi przez siebie domysłami, które z faktami niekoniecznie musiały mieć dużo wspólnego. W moich oczach Emmanuel wciąż posiadał serce i choć pewną jego część zniszczyła nienawiść, potrafił po prostu być człowiekiem. Mogłabym powiedzieć o nim wszystko, ale nigdy nie nazwałabym go mordercą. Bo Emmanuel Cartier w głębi serca był dobrym człowiekiem. Może on sam nie do końca w to wierzył, ale pod płaszczykiem kamiennej figury kryło się coś więcej niż chęć zemsty. Swoją twarz ukrywał pod maską obojętności, a czynami chciał wymierzać sprawiedliwość. W dążeniu do celu jego dobra strona wzięła górę i to dowodziło tylko moim domniemaniom.
Jako nastolatkowie oboje pobłądziliśmy i choć teraz nie byliśmy emerytami z życiowym stażem, tak uświadomiliśmy sobie bardzo wiele. Widziałam to po samych jego oczach i szczegółach, których dopatrzyłam się w zachowaniu Emmanuela. Popełnił masę błędów i czasami wydawało mi się, że jego duma nie pozwalała mu się do tego przyznać. Nigdy jednak nie zrobiłby nikomu krzywdy. Tym bardziej rodzinie.
— Powiedziałem to, bo to prawda — wycedził cierpko, łapiąc niedelikatnie za moje dłonie i przytrzymując je w powietrzu.
Popatrzyłam na niego nienawistnym wzrokiem, a potem zacisnęłam szczękę.
— Giselle zwierzyła mi się wtedy na tamtej imprezie. Po tym, jak pojechałaś do domu, trochę za dużo wypiliśmy. Powiedziała, że ma dość takiego życia. Cierpiała, bo pieprzony klan Cartierów to banda skurwysynów, którzy potrafią jedynie zamykać usta pieniędzmi — warknął, odpychając mnie od siebie zbyt brutalnie.
Pokręciłam głową. O czym on w ogóle mówił? Zawsze myślałam, że ich relacja opierała się tylko na stopie koleżeńskiej. Giselle nie lubiła mówić o swojej rodzinie, a ja należałam do niezwykle wąskiego grona osób, które wiedziały na ten temat trochę więcej. Wspomnieniami powróciłam do naszego spotkania w kawiarni, kiedy to napomknęła mi zdawkowo o jej rodzicach. Usiadłam na jednym z krzeseł, ciągnąc go za rękę. Nie opierał się już, a jedynie posłusznie zajął miejsce tuż obok mnie. Swój zamglony wzrok wlepiłam w jego twarz, która miała naprawdę dziwny wyraz.
— Ojciec nie chciał zgodzić się na zmianę uczelni pod groźbą odcięcia jej od pieniędzy. Wygadała się, że nie zamierza dalej żyć na łańcuchu i chce wyjechać, by przez kolejny rok zwiedzać Europę.
Pokiwałam głową. To pasowało mi do Giselle, ale nie rozumiałam, czemu nie powiedziała mi o tak przełomowej decyzji. W końcu, kiedy rozmawiałyśmy o studiach, wyraźnie podkreślała, że robiła to dla ojca. Nie zapowiadało się na to, żeby sytuacja miała się zmienić.
— I co ma z tym wspólnego Emmanuel? — zapytałam po chwili, dalej nie rozumiejąc, do czego zmierzał.
— Chciała się z nim pogodzić i pożegnać. Gdyby nie wyjechała do pieprzonej Francji, dalej by... żyła — wymamrotał, a jego głos zadrżał.
Zmarszczyłam brwi. Mimo tego, że wszystko, co powiedział mi Sebastién miało sens, tak dalej nie trzymało mi się to kupy. Ukryłam twarz w dłoniach, głęboko wzdychając. Potrzebowałam chwili, by przetworzyć to, czego właśnie się dowiedziałam. Pulsująca z tyłu czaszka ciążyła mi tak bardzo, iż miałam wrażenie, że zaraz zwymiotuję. Na moje barki spadł zdecydowanie za ciężki głaz, który w tym momencie wręcz wgniótł mnie w ziemię. Potrzebowałam chwili, by chociaż zrozumieć to, co się działo i dać wiarę słowom Sebastiéna.
Drżącą dłonią złapałam za telefon, z całej siły starając się go nie upuścić. Wyświetlacz wskazywał trzecią w nocy, a ja dopiero teraz poczułam nużące mnie zmęczenie i senność. Westchnęłam i podniosłam się z niewygodnego krzesła, a potem zarzuciłam na ramiona czarną, długą kurtkę. Sebastién jak gdyby w zwolnionym tempie zrobił to samo, a zaledwie czterdzieści minut później byliśmy już w hotelu. Od naszej rozmowy w szpitalu nie odezwaliśmy się do siebie ani słowem: trochę tak, jakby samo oddychanie już wymagało od nas nadludzkiego wysiłku.
Po długim prysznicu chociaż trochę się rozgrzałam. Otuliłam ciało puchową, ciepłą piżamą, a następnie wysuszyłam mokre kosmyki i runęłam na łóżko niczym kłoda. Głośne burczenie w moim brzuchu przypominało mi o tym, że praktycznie nic dziś nie zjadłam, ale zignorowałam to. Wiedziałam bowiem, że nic nie przeszłoby przez moje gardło.
W Avignon postanowiliśmy pozostać do piątku, gdyż pogrzeb Giselle miał odbyć się właśnie w tym dniu. Nie potrafiłam przyzwyczaić się do myśli, że odeszła. Że nigdy już nie poczuję jej liliowego zapachu. Że nigdy nie zobaczę jej ciepłego uśmiechu. Że nigdy nie usłyszę jej kojącego głosu ani głupawego chichotu, kiedy za sprawą procentów wszystko rozbawiało ją do łez. Tamtej nocy nie mogłam spać. Kręciłam się z boku na bok z szeroko otwartymi oczami i choć czułam ogromne zmęczenie, nie zmrużyłam oka na dłużej niż godzinę.
— To prawda, że ci, co najwięcej warci są żyć, umierają za młodo* — pomyślałam i gdybym miała czym płakać, w tym momencie najpewniej kilka łez wypłynęłoby spod moich powiek.
***
Nawet zapach świeżych bagietek i aromatycznej kawy nie sprawił, że skusiłam się na zjedzenie śniadania. Siedziałam jak zaczarowana w hotelowej restauracji i grzebałam łyżeczką w jogurcie, który specjalnie kupił mi Sebastién.
— Val, proszę... — usłyszałam jego błagalny głos, co na moment wyrwało mnie z letargu. — Inaczej zemdlejesz mi tu w prędzej niż godzinę.
Wzruszyłam obojętnie ramionami, powracając wzrokiem do małego pojemniczka, w którym topiłam sztuciec. Na samą myśl o przełknięciu czegokolwiek robiło mi się niedobrze. Wiedziałam, że Sebastién martwił się o mnie, ale naprawdę nie dałam rady niczego zjeść.
Zrezygnowany, westchnął głęboko i wrócił do popijania swojego espresso. Podziwiałam go za wytrwałość i stalowe nerwy: dziś bowiem wyglądał całkiem normalnie. Tak, jakby nic się nie wydarzyło. Wiedziałam, że starał się być silny za nas dwoje, by stanowić dla mnie opokę.
Po południu mieliśmy zaplanowany obiad u rodziców Giselle, którzy mimo naszych zapewnień, że ten czas powinni spędzić tylko z rodziną, także nas zaprosili. Trochę stresowałam się tym spotkaniem, ale z jakichś niewyjaśnionych powodów uważałam, że nie wypadało odmawiać przyjścia. W taki też sposób poświęciłam kolejne cztery godziny na przywrócenie się wizerunkowo do żywych. W niezywkle wolnym tempie wzięłam prysznic, wybrałam elegancki strój, a makijażem przykryłam to, jak bardzo zniszczona byłam. Sebastién przez ten czas zwiedzał okolicę, by wyciszyć myśli. Cieszyło mnie to, bo mogłam w niezakłóconym spokoju podumać nad tym wszystkim w samotności.
Kiedy wybiła czternasta, obydwoje szykowaliśmy się do wyjścia. Na ramiona zarzuciłam kurtkę, a szyję szczelnie opatuliłam ciepłym szalem. Potem do torebki schowałam telefon, kartę hotelową i chusteczki. Sebastién przez całą drogę trzymał nasze dłonie w kieszeni swojego płaszcza i troskliwie zerkał co chwilę w moją stronę. Mało rozmawialiśmy; w zasadzie odzywaliśmy się tylko w konieczności. Miałam wrażenie, że moje struny głosowe niemalże pokryły się rdzą, a ja sama zapomniałam barwy własnego głosu. Jednak apatia i melancholia, które pochłonęły mnie w całości, sprawiały, że wolałam zwyczajnie milczeć. Miałam problem z tak podstawową czynnością, jak oddychanie, co dopiero beztrosko gawędzić, jak gdyby nigdy nic.
Dom Jacquesa i Mai mieścił się na Rue de l'Aulanière, zaledwie dziesięć minut od naszego hotelu. Wyglądał tak, jak go sobie wyobrażałam: majestatyczna budowla urządzona w wielkim stylu zdecydowanie przykuwała ludzki wzrok. W środku dominowały głównie beże i brązy, a całość utrzymana została w stylu retro. Staromodne, ale eleganckie meble wyglądały, jakby swoim wiekiem sięgały lat dwudziestych. Miałam wrażenie, że cały dom opowiadał jakąś historię, a jego sędziwa dusza nadawała temu budynkowi szczególny klimat.
Na wejściu niezwykle ciepło przywitała nas mama Giselle – Mai. Jej mąż jednak zachowywał dystans i jedynie skanował nas wzrokiem z nieobecnym wyrazem twarzy.
Mai Modiano wyglądała bardziej jak starsza siostra Giselle aniżeli jej rodzicielka. Alabastrowa cera kobiety kontrastowała z ciemnymi oczami, gęstymi brwiami i wachlarzem długich rzęs. Kasztanowe włosy zostały upięte w eleganckiego, niskiego koka, przez co jej mocno zarysowana żuchwa stała się jeszcze bardziej uwydatniona. Lekko zapadnięte policzki oraz sińce pod oczami sprawiały, że wyglądała jeszcze mizerniej. Miałam wrażenie, iż ostatkiem sił utrzymywała się na nogach. Aksamitna, czarna sukienka kobiety sięgała trochę za kolano. Na szyi widniała szykowna apaszka, a dłonie odziane zostały w eleganckie rękawiczki.
Nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić tego, co w tym momencie czuła. Utrata własnego dziecka to cios, który rozrywał serce i zostawiał ranę do końca życia.
Uśmiechnęłam się słabo, a potem uściskałam ją i przekazałam kondolencje. Jacques jedynie skinął głową w naszym kierunku i zniknął w holu. Sebastién zabrał nasze kurtki i powiesił je na wieszaku obok. Potem umieścił dłoń na moich plecach i podążyliśmy za Mai.
Gdy znaleźliśmy się w przestronnej jadalni, mój wzrok spadł prosto na siedzących przy stole gości. Większość z nich była mi kompletnie obca, przez co poczułam większy stres i dyskomfort.
— Bonjour à toi* — przywitałam się po francusku i obdarzyłam nieśmiałym uśmiechem.
— Proszę, usiądźcie i nie krępujcie się — szepnęła w naszą stronę Mai i pogładziła mnie po ramieniu. — Jestem wzruszona, że przylecieliście tutaj aż ze Stanów. Giselle na pewno ucieszyłaby się z tego pięknego gestu — powiedziała, a w jej oczach stanęły łzy.
Ja sama ostatkiem sił powstrzymywałam się od płaczu. Ogromny ładunek emocjonalny, który miały wpowiedziane przez panią Modiano słowa dogłębnie mnie poruszyły. Było mi tak cholernie przykro...
— Nous n'aurions pas pu faire autrement* — odrzekł Sebastién, ale ja nie zrozumiałam jego słów.
Mój wzrok bardzo szybko z twarzy Mai przeniósł się na nowoprzybyłych gości, którzy stanęli u progu pomieszczenia. Rozpoznałam ich niemalże natychmiastowo: Cartierowie.
Wysoki mężczyzna wzrostem równy Emmanuelowi otaczał ramieniem drobną kobietę. Nie znalazłam w twarzy Michelé niczego, co mogłoby być przekazane w genach jego synowi. Miał szeroką, nieprzyjemną twarz, która budziła niepokój. Pod krzaczastymi brwiami iskrzyły się błękitne, przenikliwe oczy, usta pozostawały zaciśnięte w wąską linię, a lekko zadarta broda sprawiała wrażenie kogoś bardzo pewnego siebie. Nie wiedziałam czemu, ale patrząc wprost w oblicze tego człowieka, w moim sercu budził się jakiś nieracjonalny strach.
Kobieta, którą zdawał się chronić swoją postawą, była jego przeciwieństwem. Niewysoka; nie sięgała mu bowiem nawet do ramienia, sprawiała wrażenie niezwykle delikatnej i kruchej. Długie, brunatne kosmyki opadały kaskadami na jej piersi i zasłaniały ramiona. Na śniadej cerze niczym dwa, rozżarzone węgielki migotały oczy o hipnotyzującym spojrzeniu. W tej chwili zrozumiałam, kto obdarzył Emmanuela tak niezwykłym wejrzeniem. Głębia tęczówek Lucille bowiem potrafiła pochłonąć człowieka do takiego stopnia, że zapominało się o całym bożym świecie. Nieduże, wąskie usta wykrzywiały się w grymasie bólu, a zapadnięte policzki błyszczały od łez. Udało mi się także zwrócić uwagę na trzęsące się dłonie kobiety, których drżenie starała się za wszelką cenę zamaskować. Była... po prostu piękna. Niczym damska wersja starszego syna. To uderzające podobieństwo absolutnie wybiło mnie z rytmu. Zwyczajnie stałam tam jak słup soli i wpatrywałam się w Lucille, oczarowana jej urokiem i anielskim usposobieniem.
Emmanuel chyba wyłapał moje zainteresowanie i jedynie uśmiechnął się niezauważalnie pod nosem. Jego zmizerowana prezencja sprawiła, że głaz spoczywający na moim sercu stał się o wiele cięższy. Mimo dzielącej nas bowiem odległości widziałam, jak mocno cierpiał. Zapuchnięte oczy, blada cera i lekko zgarbiona postura pokazywały tylko, że trzymał się ostatkiem sił. To był pierwszy raz, kiedy widziałam go na przegranej pozycji. Ta charakterystyczna dla niego nonszalancja zniknęła jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki. Śmierć Giselle go zabiła.
Pomimo wielkich chęci, nie udało mi się zignorować Esther z prostego powodu: wyglądała jak inny człowiek. Czarne włosy, które zawsze sięgały do jej ramion, teraz były o wiele dłuższe i jaśniejsze. Twarz, która nigdy nie nosiła śladów makijażu, teraz wydawała się paradoksalnie młodsza. Miała na sobie czarny kombinezon, który podkreślał jej krągłości i nadawał kobiecego wyglądu. Wypiękniała.
— Ciekawe, czy z charakteru dalej jest taką suką — pomyślałam, nim w ogóle zdołałam się powstrzymać.
Usiedliśmy przy stole na równi z Cartierami, którzy zajęli miejsca naprzeciwko nas. Sebastién przez cały ten czas pozostawał mocno spięty i zauważyłam, że dość ostentacyjnie obserwował Lucille Cartier. Zignorowałam jednak jego, jak i całą resztę na rzecz dziwnych kontaktów wzrokowych z Emmanuelem. Beształam się w myślach za swoje zachowanie. Nie mogłam jednak nic poradzić na to, że ciężko było mi oderwać wzrok od jego oczu. Choć wyprane z jakichkolwiek emocji, wciąż miały w sobie jakąś hipnotyzującą iskierkę. Raz po raz rzucałam mu spojrzenia pełne współczucia, chcąc chociaż w taki sposób go wesprzeć.
Nie potrafiłam pocieszać ludzi i znajdywać rozwiązań w takich sytuacjach. Wolałam po prostu być przy nich w trudnych chwilach i okazywać zrozumienie. Kwestia emocjonalna nieraz wymagała ode mnie ogromnego zaangażowania, ale nigdy nie narzekałam. Kiedy ktoś z bliskich mnie potrzebował, ja byłam gotowa wsiąść w pierwszy najbliższy autobus i wziąć w ramiona na długie godziny. Nie wyobrażałam sobie innego scenariusza. Choć to nie zmieniało sytuacji, czułam, że moja bliskość miała moc ukojenia. Chociaż na mały moment.
Dlatego tak bardzo chciałam wstać i po prostu objąć ciało Emmanuela. Bez względu na przeszłość, nasze aktualne stosunki oraz inne powinności. Chciałam odjąć mu choć część tego nieludzkiego bólu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top