03. Byłem złym człowiekiem

Emmanuel

      Uczucie niesamowicie ciążących powiek sprawiło, że przymknąłem je na małą chwilę. Zatopiłem się w chwilowym mroku, a czerń, która pojawiła się tak nagle, zdawała się dziwnie wyblakła. Świat na moment przestał istnieć. W mojej głowie, jak na kanwie, malował się kalejdoskop tych dobrych i złych wspomnień. Zawiesiłem się na moment, a potem mechanicznie potarłem twarz dłońmi, czując wszechogarniające zmęczenie.

— Kochanie, wszystko w porządku? — zapytała nagle, przerywając swój bezlitosny słowotok.

To niejako sprowadziło mnie na ziemię. Podniosłem wzrok, by napotkać zmartwione spojrzenie lazurowych tęczówek. Valerié... Och, była taka piękna. Delikatna i dobra jak anioł.

— Tak — sapnąłem, łapiąc za jej drobną dłoń. — Jestem tylko kurewsko zmęczony.

Opieszale podniosłem się ze skórzanej sofy, a potem strzepnąłem niewidoczny kurz ze spodni. Rozprostowałem kości i westchnąłem. Jej łagodne spojrzenie śledziło moją sylwetkę, a gdy zatrzymało się na twarzy, nieco straciło na intensywności. Trochę tak, jakby bystre oczy Valerié zgasły niczym dwie świece za sprawą podmuchu wiatru.

Doskonale wiedziała, że była jak otwarta księga, z której bez problemu mogłem wyczytywać dosłownie wszystko. Nie starała się nawet niczego ukrywać i pozwoliła mi przejrzeć się na wskroś: martwiła się. Chrząknąłem. Wcale mnie to nie dziwiło. Sam chyba odchodziłbym od zmysłów, gdyby ukochana osoba powoli odcinała się od rzeczywistości i zatracała we własnym, przerażająco pustym świecie. Wiedziałem, że sprawiałem jej przykrość, ale nie potrafiłem jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki powrócić do życia. Jesienna aura pielęgnowała we mnie apatię, melancholię i skłaniała do rozmyślań. Tak też było w tym przypadku. Stałem się wyobcowany i dziwnie daleki. Od dwóch lat ten czas bywał dla mnie wyjątkowo... ciężki. Z reguły nie pokazywałem się ludziom z tej strony, ale teraz miałem to wszystko daleko w poważaniu. Z czasem dostrzegłem tylko, jak wiele energii pochłaniały trzymanie gardy i nieustanne wznoszenie muru. Poddałem się, nie zamierzałem więcej ukrywać uczuć. Może zwyczajnie nie miałem już na to sił.

— Pójdę już. Wybacz — wycedziłem po chwili ciszy, gdy stawała się ona uciążliwsza.

Wyrzuty sumienia trawiące mnie niegdyś od środka zniknęły tak szybko, jak się pojawiły. Przyzwyczaiłem się już do tego. Do tego, że byłem złym człowiekiem.

— Poczekaj — bąknęła słabo i się zbliżyła.

Swoją wątłą dłonią uniosła nieznacznie mój podbródek. Skrzyżowaliśmy spojrzenia. Chwilę tak trwaliśmy, patrząc sobie nawzajem w oczy, gdy V złożyła delikatny pocałunek na moich spierzchniętych wargach.

— Kocham cię — ściszyła swój głos i posłała słaby uśmiech.

Zmieszałem się nieco. Kurwa mać.

— Ja... pójdę już. Przepraszam — wydukałem, czując się jak najgorszy człowiek na świecie.

Złapałem za zimną klamkę. Wzdłuż kręgosłupa przeszły mnie dreszcze.

— W porządku, nie jesteś jeszcze gotów, by to powiedzieć. Napisz, jak dojedziesz — wychrypiała, a w jej oczach rozbłysnął smutek.

Nie odpowiedziałem. Po prostu wyszedłem, mając z tyłu głowy jej słowa. Zbiegłem po krętych schodach kamiennicy i znalazłem się na jednej z ulic Avignon. Lubiłem to miasto. Może mniej niż spokojne Rockville, ale przynajmniej nie czułem się w nim tak dziwnie i obco. Długo szukałem swojego miejsca na ziemi, przemierzając wzdłuż i wszerz najrozmaitsze kraje. Hiszpania, Włochy, Grecja, a finalnie i tak skończyłem w rodzinnej Francji. Chyba gdzieś w głębi chciałem powrócić do korzeni, ale tłumiłem ten wewnętrzny głos.

Skłamałbym, mówiąc, że nie byłem zagubiony. Byłem i to bardzo. W jednym momencie na moje barki spadło zbyt wiele ciężkich do udźwignięcia problemów, od których wolałem uciekać. Gniew ojca, bezradność matki, dorosłe życie i pustka w sercu. Niezrozumienie, strach i niepokój.

Deszcz z głuchym dźwiękiem odbijał się o parapety, a ciemne chmury spowijające miasto, nadawały mu nieco mroku. Mój nastrój idealnie wpasowywał się w tę nieciekawą aurę, kontrastując jedynie z chwilowymi przebłyskami jasnego, nieskalanego nieba. Westchnąłem, a zziębnięte dłonie umieściłem w kieszeniach wełnianego płaszcza. Nie spiesząc się ani trochę, przemierzałem osnutą mgłą ulicę, czując się jak bohater jakiegoś kiepskiego horroru. Chwilę zajęło, zanim dotarłem do zaparkowanego nieopodal samochodu, który z utęsknieniem czekał na powrót właściciela. Do tego czasu zdążyłem dość mocno zmoknąć, a moje ciało dygotało w reakcji na wszechogarniający chłód. Zająłem miejsce kierowcy, ale nie odjechałem od razu. Tkwiłem na tym cholernym siedzeniu i nie potrafiłem poruszyć się nawet o milimetr. Dłonie ułożyłem płasko na kolanach, a wzrok utkwiłem gdzieś w przestrzeni.

Znów pozwoliłem sobie odpłynąć. Nie kłopotałem się nawet, by pozorować jakiekolwiek wyrzuty sumienia. Z biegiem czasu przyzwyczaiłem się do faktu, że byłem po prostu zepsuty. Mogłem to zmienić, ale chyba zwyczajnie nie miałem na to sił. W pełni świadom, że kosztowałoby mnie to zbyt dużo energii, na której nadmiar w ostatnich czasach nie mogłem narzekać, poddałem się. Pogodziłem się z losem.

Odkąd poznałem Valerié, jakieś straszne głosy non stop przeraźliwie krzyczały w głowie najokropniejsze rzeczy. Wynaturzony skurwysyn, egoista żerujący na dobroci niewinnego człowieka. W końcu zwykłem sam siebie określać w ten sposób. Zgodziłem się na tę sromotną porażkę, którą poniosłem jako człowiek. Pech chciał, że panna Toussaint pojawiła się na mojej drodze właśnie wtedy, gdy byłem w kawałkach i posiadała cierpliwość samego anioła. Niestrudzenie składała mnie w całość, a ja nie miałem nawet siły protestować. Potrzebowałem jej, ale jej nie kochałem. Wydawało mi się, że tkwiły w niej tak nieopisane pokłady miłości, że kochała za nas dwoje. Błagałem samego Boga, by móc odwzajemnić jej uczucia, ale... nie potrafiłem. Coś usilnie mi na to nie pozwalało. Nie znałem tego przyczyny, inaczej pewnie wytrzebiłbym problem u korzeni. W istocie miałem wrażenie, jakby ktoś zabrał mi zdolność kochania. Istne szaleństwo.

Co mną kierowało? Dobre pytanie. Ona była gotowa oddać mi swoje serce, a ja potrzebowałem kogoś, kto pomógłby mi powrócić do życia. Chłonąłem każdy jej gest niczym chleb darowany głodnemu. Niczym życiodajny deszcz suchej glebie. Ocaliła mnie. Nie zasługiwałem na nią, ale jednocześnie nie potrafiłem zostawić w spokoju. Karmiłem się naiwną nadzieją, że kiedyś zdołam odwzajemnić jej uczucia.

— Putain!* — zakląłem siarczyście pod nosem, a potem odpaliłem samochód.

Gdy silnik zawarczał w swój charakterystyczny sposób, ruszyłem wzdłuż ulicy, kierując się w stronę domu. Zamiar ten jednak został bardzo szybko zniweczony przez piekielnie długi korek, który formował się na jednej z głównych ulic. Stukałem nerwowo palcami w czarną kierownicę i niecierpliwiłem się z minuty na minutę coraz bardziej. Nienawidziłem takich sytuacji i zawsze piekliłem się, będąc zmuszonym do bezczynnego tkwienia w miejscu. Zmarszczyłem brwi, gdy stojące w tym diabelskim zatorze drogowym samochody zaczęły zwyczajnie zawracać. Z reguły taki widok był dość rzadki. Większość po prostu cierpliwie czekała, aż jakimś cudem przedostanie się przez skrzyżowanie i oddali od zatłoczonej ulicy. Spuściłem nieco szybę, wychylając głowę na zewnątrz, a także mrużąc oczy na spadający z nieba deszcz. Rozejrzałem się zdenerwowany dookoła, by wypatrzeć kogoś, kogo mógłbym zapytać, czym spowodowane były ów utrudnienia.

— Przepraszam? Wie może pani, co się tam dzieje? — zapytałem poirytowany pierwszą idącą chodnikiem osobę, którą była starsza, na oko sześćdziesięcioletnia kobieta.

Gwałtownie odwróciła pomarszczoną twarz w moją stronę i niesamowicie się zmartwiła. Jej jasne oczy błyszczały przez łzy, a nerwowo zaciśnięte blade usta, formowały się wąską linię.

— Prędko pan się stąd nie ruszy. Straszliwy wypadek! — jęknęła z wyraźnym przejęciem. W dość głębokiej konsternacji zmarszczyłem niezrozumiale brwi, ale milczałem. — Jakiś szaleniec wjechał prosto w kobietę. To znaczy, w jej samochód. Taka piękna była! Młodziutka, chyba ledwo dwadzieścia lat skończyła — kontynuowała rozemocjonowana, wymachując rękoma.

Westchnąłem. Nie miałem pojęcia, że wypadki potrafiły poruszać w takim stopniu obcych ludzi. Choć może to moje myślenie było chłodne? Nie potrafiłem obiektywnie tego stwierdzić.

Podziękowałem krótko staruszce i obdarzyłem ją słabym uśmiechem, a ona kiwnęła głową i życzyła bezpiecznej drogi. Nieznośnie burczący brzuch przypomniał mi, że wciąż tkwiłem w korku, toteż po chwili podążyłem śladem reszty kierowców i zawróciłem. Na moje nieszczęście zmuszony byłem pojechać zdecydowanie dłuższą drogą objazdową. Cała złość jednak jakoś szybko ze mnie zeszła. Może dlatego, że nie chodziło o typowy dla tej godziny wzmożony ruch drogowy, ale o tragedię drugiego człowieka, która wtedy po raz pierwszy jakoś dziwnie osobiście mnie dotknęła.

Przewróciłem oczami i wyłączyłem grające wesoło radio, które wydawało się w tym momencie nie tylko mnie rozpraszać, ale i kreować nieco groteskową atmosferę. Dłonie zacisnąłem ciasno na kierownicy i zdecydowanie wcisnąłem pedał gazu. Po trzydziestu długich minutach, w końcu znalazłem się przed imponujących rozmiarów, zbielałą posiadłością, którą zwykłem nazywać domem. Czarne Bugatti zaparkowałem obok posesji, a potem skierowałem kroki prosto do środka. Deszcz przybrał w siłę. O ile wcześniej leniwie padał, tak teraz, jakby w szaleńczym tańcu, uderzał o dachy domów i z furią dzwonił o parapety. W oddali można było usłyszeć nawet nadchodzącą burzę, która zwiastowała swą obecność gromkimi piorunami. Wzdrygnąłem się, zaklinając w myślach tę pieprzoną anomalię i trzasnąłem drzwiami.

Wraz z przemoczonym płaszczem, zrzuciłem z siebie także pewną właściwą mi warstwę ochronną: codzienną maskę kamuflującą wyniszczone wnętrze. Odnosiłem wrażenie, jakby po przekroczeniu progu domu spadł na mnie jakiś niesamowity ciężar, który przygniatał całe ciało. To uczucie rozlało po całym moim wnętrzu falę nieuzasadnionego niepokoju, którego nie byłem w stanie racjonalnie wytłumaczyć. Nie miałem pojęcia, dlaczego właśnie teraz się tak poczułem. Nic nie zwiastowało zmiany mojego humoru, dlatego tym bardziej zdziwił mnie ten drastyczny spadek wszelkich witalnych sił.

Gdy pojedyncze łzy zmoczyły zimne policzki, poczułem się tak bezbronny, jak nigdy. Uczucie przytłoczenia znalazło ujście w płaczu, dlatego z mokrymi śladami stałem pośrodku wykreowanego przez siebie bałaganu. Jedyną osobą, którą mogłem za to winić, byłem ja sam. Ciążące w piersi serce, powoli wybijało swój rytm. Każdy wdech był niesamowicie bolesny i męczący. Miałem ochotę upaść na twardą posadzkę i płakać niczym dziecko. Przez cały ten czas zdążyłem przyzwyczaić się już do takich chwil. Chwil słabości, w których miałem wrażenie, że spadałem w nieopisanie dużą przepaść. Że umierałem.

Przeraźliwie rozbrzmiewający dźwięk dzwonka niemalże przyprawił mnie o atak serca. Otarłem szybko łzy i sięgnąwszy do kieszeni spodni, wyciągnąłem to grające cholerstwo. Widząc na wyświetlaczu łagodną twarz mamy, odebrałem.

— Emmanuel? Gdzie jesteś? — zapłakany głos kobiety uderzył boleśnie w moje uszy.

Nie płakała zbyt często, a w tym aspekcie byliśmy tacy sami. Woleliśmy dusić w sobie emocje, a łzy za prawą surowej ręki ojca stały się symbolem słabości, której nie akceptował. To właśnie dlatego jej żałosny szloch, którym mnie powitała, przyśpieszył bicie mojego serca. Może zadzwoniła w niewłaściwym momencie, ale kiedy usłyszałem ten rozżalony głos, zrozumiałem, że nie miałem prawa się gniewać. W głębi czułem nadchodzącą tragedię.

— W Avignon, a gdzie mam być? — rzuciłem na odczepne, by jak najszybciej przeszła do rzeczy. — Co się stało, mamo?

— Twoja kuzynka... miała okropny wypadek kilka przecznic dalej. Wiozą ją do Clinical Rhône Durance, musisz do niej jechać — dukała roztrzęsiona, a ja musiałem mocno się skupić, by w ogóle rozumieć, co do mnie mówiła.

Przełknąłem ślinę.

— Słucham? Jesteś pewna? Która kuzynka? — pytałem niemalże mechanicznie. 

Zrobiło mi się słabo. Opadłem na pobliską sofę i przyłożyłem do czoła zimną dłoń.

— To Giselle, Emmanuelu. To moja Giselle.

Te słowa zadziałały jak kubeł zimnej wody. Siarczysty policzek. Nie pamiętałem, w jaki sposób znalazłem się z powrotem na tej felernej ulicy. Przebłyski świadomości pozwoliły mi nosić w pamięci jedynie rozmyte i bezkształtne urywki: nerwowe szukanie kluczyków, sto trzydzieści mil na liczniku i krew. Cała masa szkarłatnej krwi, która plamiła pobliski chodnik. Nie wiedziałem nawet, po co tam pojechałem. Przecież mama jasno powiedziała, że Giselle zabrano do szpitala na Chem. du Lavarin. Chciałem, by dotarło do mnie, że to wszystko nie było jawą. Choć w jaki sposób ta ulica miałaby poświadczać temu, co stało się tu zaledwie godzinę temu?

W odpowiednie miejsce trafiłem dopiero dużo później. Do tego momentu bezcelowo jeździłem uliczkami Avignon, by zebrać myśli. Miałem pełną świadomość tego, że zachowywałem się jak dziwak, ale właśnie tak odreagowywałem emocje. Byłem głupcem, że nie pobiegłem od razu do tego szpitala, ale zwyczajnie nie potrafiłem.

— Dobry wieczór, zabrano tu jakiś czas temu moją kuzynkę. Giselle Modiano — powiedziałem do siedzącej za biurkiem zblazowanej recepcjonistki.

Mój głos brzmiał wówczas jakoś tak dziwnie obco. Jakby należał do kogoś innego.

— Rany boskie, dobrze się pan czuje? — ożywiła się nagle, gdy przeniosła senny wzrok z ekranu laptopa na mnie. — Wygląda pan, jakby miał zaraz zemdleć.

Chrząknąłem, starając się przybrać nonszalancki wyraz twarzy. Schowałam trzęsące się dłonie do kieszeni płaszcza.

— Nie, jest w porządku. Kuzynka miała wypadek, stąd moja reakcja. Proszę mi wierzyć — wyjaśniłem, ale zmartwienie kobiety jak na złość nie znikało.

— Ech, no dobrze. Niech panu będzie — mruknęła zrezygnowana. — W razie potrzeby proszę wołać pielęgniarkę. Pani Modiano leży w sali numer siedemdziesiąt dwa na drugim piętrze.

Kiwnąłem głową i ruszyłem w kierunku wskazanym przez kobietę. Schodami udałem się prosto na drugie piętro: oddział intensywnej terapii. Nogi, które prowadziły mnie przez szpitalne korytarze, uginały się pod ciężarem ciała. W myślach bezskutecznie starałem się uspokoić skołatane nerwy i szybko bijące serce. Bałem się tego, co wkrótce miałem zobaczyć, a lęk ten był tak cholernie paraliżujący, że zaczynałem się dusić.

Z Giselle nie miałem żadnego kontaktu przez ładnych parę lat, odkąd w złości powiedzieliśmy sobie kilka niewybaczalnych słów za dużo. Sam nie wiedziałem, czemu po prostu nie pogodziliśmy się kolejny raz. Często się kłóciliśmy, od najmniejszych błahostek po bardziej poważne sprawy. Z biegiem czasu doszedłem do wniosku, że powodem tego były różnice charakteru, ale i upartość, która wydawała się jedną z niewielu łączących nas cech. Mama niejednokrotnie próbowała pogodzić mnie z Giselle, ale ta cholerna nieustępliwość obu stron sprawiła, że zaczęliśmy unikać się niczym ognia. Przez ten czas nieraz myślałem o niej i tęskniłem za chwilami, kiedy byliśmy sobie bliscy. Teraz plułem sobie w brodę i beształem w myślach za to, że nie wyciągnąłem do niej ręki na zgodę. Mimo tego, co się stało, dalej była moją rodziną. Cząstką duszy. Może faktycznie nazywano mnie skurwysynem bez uczuć, ale najbliżsi zajmowali szczególne miejsce w moim sercu.

Wypadek kuzynki uświadomił mi tylko życiową kruchość. Żałowałem straconych lat, ale nic nie przerażało mnie bardziej niż to, że mogło być już za późno.

***

* – Kurwa!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top