02. Pocztówka z przeszłości
Valentina
Lubiłam jesień. Zawsze wydawała mi się doskonałym czasem na zwolnienie tempa i zaniedbywaną przez większą część roku refleksję nad życiem. Mimo tej całej melancholijnej otoczki uważałam ją niezwykłą porę roku. Świat powoli szykował się do zimowego snu, a ten stan zawieszenia dawał szansę na powrót wspomnieniami do dobrych chwil z przeszłości. Jednak wraz z jesienią przychodziły dni, których końca nie mogło się już doczekać. Takie ponure i chmurne, wprowadzające człowieka w stan apatii. W ten właśnie sposób wyglądały następne doby. Wydawały mi się jakieś dziwnie odległe i rozmyte. Czas zdawał się nie istnieć, a ja sama za nic w świecie nie mogłam sobie przypomnieć, co wtedy robiłam. Co czułam? Czego pragnęłam? Trochę jakbym na chwilę zniknęła z powierzchni ziemi. W głowie miałam jedynie pustkę.
— Valentino? Jesteś? — zaniepokojony głos matki sprowadził mnie na ziemię.
Oparłam się o blat kuchenny, pocierając dłonią zmęczoną twarz. Machinalnie założyłam kosmyk włosów za ucho i złapałam wargę w zęby. Rzuciłam okiem na zegar wiszący tuż nad głową, by z niezadowoleniem stwierdzić, że zbliżała się dziesiąta.
— Wybacz, jestem trochę zmęczona — mruknęłam.
Czułam się źle z tym, że nie potrafiłam cieszyć się z telefonu mamy. Tęskniłam za nią i tatą jak diabli, ale to był chyba najgorszy moment na rozmowę. Zebrałam jednak resztki sił i zdobyłam się na nieco więcej entuzjazmu. Nie chciałam sprawiać jej przykrości.
— Kochanie... Przecież tyle razy mówiłam, że nie musisz pracować.
— Nie muszę, ale chcę. Poza tym to przyjemna praca — skłamałam. — Jedynie przyjmuję zamówienia, robię kawę i zanoszę co trzeba do stolika.
Starałam się zabrzmieć przekonująco i, pożal się Boże, jakbym naprawdę lubiła tę pracę. Każdy, kto pracował w gastronomii pewnie wyśmiałby mnie za te słowa i z pogardą popukał do głowy. Prawda była jednak taka, że nienawidziłam tej pracy jak niczego innego i jedynym powodem, dla którego jej jeszcze nie rzuciłam, była Abigail. To ona zawsze wspierała mnie i stawała za mną murem. Nie chciałam też przenosić się do nowego miejsca i zmieniać zespołu, z którym się dogadywałam. Gdy Abby nie było w pobliżu, mogłam liczyć na Tessę. Pani Gulbery także służyła pomocną dłonią. Dobrze wiedziałam, że trafienie drugi raz na tak cudownych współpracowników graniczyło z cudem.
Chyba nie nadawałam się do pracy z ludźmi. Za bardzo się przejmowałam i nieraz płakałam, gdy klient obrał sobie za cel bycie ostatnim gburem. Starałam się z tym walczyć, ale kiepsko mi to wychodziło. Potrzebowałam pieniędzy, by choć trochę odciążyć rodziców. Studia w USA miały też minusy: były zwyczajnie piekielnie kosztowne.
— W każdej chwili możesz zrezygnować. Pamiętaj o tym, a teraz odpocznij. Miłej nocy, córeczko. Kocham cię — powiedziała łagodnie, po czym zakończyła połączenie.
Opadłam bezwiednie na łóżko, pozwalając sobie na największą zbrodnię, czyli spanie w makijażu i niewygodnych ciuchach. Miałam w nosie wszystko inne i także to, że rano znienawidzę się za to barbarzyństwo. Nie potrafiłam opisać tego, jak bardzo byłam wycieńczona. Ten cholerny dzień wycisnął ze mnie wszystkie życiowe soki.
Rankiem obudził mnie mocno uderzający o parapet deszcz. Sięgnęłam leniwie po telefon, nie dowierzając do końca, że budzik jeszcze nie zadzwonił. Skrzywiłam się, gdy zerknąwszy przez okno, zobaczyłam potworną ulewę. Nienawidziłam wychodzenia z domu, gdy dookoła było zimno i szaro. Podniosłam się jednak z miękkiego łóżka i przytknęłam dłoń do skroni, sycząc krótko na nieznośny ból głowy. W miarę sprawnie wzięłam rozgrzewający prysznic, zmyłam resztki wczorajszego makijażu, z niezadowoleniem zauważając kilka nowych pryszczy na czole i stanęłam przed szafą. Przybierający w siłę deszcz za oknem i ciemne chmury nie zwiastowały poprawy pogody, toteż wybrałam gruby, brązowy sweter i czarne, szerokie spodnie. Nie miałam ochoty na spędzanie kolejnej godziny na malowaniu się, dlatego postawiłam jedynie na wodoodporny tusz do rzęs.
Z domu wyszłam chwilę przed dziewiątą i chowając nos w ciepłym szalu, z niezadowoleniem omijałam formujące się na chodnikach kałuże. Zaklęłam w myślach na tę pogodową anomalię i przyspieszyłam kroku. Na uczelni znalazłam się po kilkunastu minutach i dygocząc z zimna, popędziłam wprost pod, tym razem, właściwą salę.
***
— A tobie jak poszedł ostatni test, Val? — Pytanie zadane przez Sebastiéna sprawiło, że przeniosłam na niego wzrok.
Szczerzył się z zadowoleniem i mieszał słomką niebieskiego, fikuśnego drinka z palemką. Jego opalona skóra błyszczała w czerwonym, klubowym świetle, a czekoladowe tęczówki wwiercały się prosto w moje. Rozpięta do połowy, biała koszula ukazywała tatuaż układający się w zdanie: „Lutter pour la survie"*. Złoty zegarek na nadgarstku i ciemne loki w lekkim nieładzie dodawały mu seksapilu i małej dozy luksusu.
— Naprawdę pytasz mnie o studia, gdy próbujemy się rozerwać? — sarknęłam po chwili i posłałam mu spojrzenie pełne litości.
Pociągnęłam porządnego łyka ze szklanki, a cudowny smak whisky wywoływał przyjemne pieczenie gardła. Chłopak popatrzył na mnie, a potem ze śmiechem odwrócił głowę. Z niecierpliwością wypatrywałam Giselle, która, jak to miała w zwyczaju, wirowała wśród tańczących ludzi, pozwalając sobie absolutnie błyszczeć na parkiecie. Po dłuższej chwili odnalazłam w tłumie czerwoną, welurową sukienkę i błogi uśmiech na ślicznej twarzy. Gdy nasze spojrzenia się spotkały, posłałam dziewczynie szczery uśmiech. W odpowiedzi mrugnęła zalotnie, a potem pozwoliła objąć się w talii jakiemuś blondynowi. Przewróciłam oczami, a potem odwróciłam głowę i przymknęłam na chwilę powieki. Kiedy przyjemne wspomnienia znów ogarnęły mój umysł, zobaczyłam rozmyte sylwetki Ethana i Corinne. Uwielbiałam nasze wspólne imprezy, dlatego teraz pomyślałam właśnie o nich. Wypuściłam drżące powietrze, a potem skrzywiłam się nieco na zbierające się w kącikach łzy. Nie mogłam już więcej płakać. Oni po prostu nie byli tego warci.
— Wszystko w porządku? — zaniepokoił się Sebastién, kładąc dłoń na moich plecach.
Pokiwałam głową i uśmiechnęłam się słabo na ten pocieszający gest. On natomiast wpatrywał się we mnie przenikliwie, dlatego pod presją odwróciłam wzrok. Znałam te jego sztuczki, ale nie zamierzałam nikomu opowiadać o tym, co stało się między mną a byłymi przyjaciółmi. Wciąż leczyłam po nich głębokie rany, a rozdrapywanie ich na nowo mijało się z celem. Mimo że minęło tyle czasu, wspomnienie ich dwojga sprawiało mi ból. Być może dlatego w ogóle o tym nie myślałam, a gdy tylko jakieś niesforne widmo wkradało się do głowy, odpychałam je jak najdalej siebie.
Nostalgia zawładnęła mną całkowicie i w jednym momencie odechciało mi się jakichkolwiek imprez. Byłam na siebie wściekła, że pozwoliłam sobie zepsuć wieczór. Chciałam wrócić do domu i po prostu... odetchnąć. Choć w samotności pewnie czułabym się jeszcze gorzej. Złe wspomnienia dawnej przyjaźni pociągnęły za sobą lawinę nie do zatrzymania. Sama nie wiedziałam, czemu chwila słabości zrujnowała mój dobry humor w minutę. Zamiast skupić się na dobrej zabawie, zaczęłam znów wszystko analizować.
Pomimo upływu czasu wciąż nie przeszłam do porządku dziennego z decyzją wyjazdu, chociaż przecież sama ją podjęłam. Nieraz miałam ochotę rzucić wszystko w cholerę, wrócić do Rockville i znów móc poczuć magię tamtego ostatniego roku w liceum. Zobaczyć ukochane twarze, które teraz stały się całkiem obce i poczuć uzależniającą obecność pewnego humorzastego Francuza. Usłyszeć ten charakterny głos, którego tembr był mi tak dobrze znany. Zatopić się w głębi przenikliwych tęczówek. Spędzić jeszcze jedną, zimną noc na leniwym wypalaniu czerwonych Marlboro i szczerych rozmowach.
Ale potem przypominałam sobie, przez co musiałam wtedy przechodzić, kiedy znajdowałam się między młotem a kowadłem. Powrót do przeszłości byłby dla mnie zabójczy. Nowe życie, choć wcale nie łatwiejsze, wydawało się szansą na szczęście. Cierpiałam, ale wiedziałam, że postąpiłam właściwie. Potrzebowałam jedynie więcej czasu, by do tego przywyknąć. Moja natura nadmiernie myślącego człowieka nie pozwalała mi jak gdyby nigdy nic zapomnieć o przeszłości. To byłoby zbyt proste.
— Idę do łazienki — krzyknęłam prosto do ucha Sebastiéna, po czym chwyciłam torebkę i podniosłam się z miękkiego siedzenia.
Wyszłam z loży, poprawiając nieco krótką sukienkę i ruszyłam w kierunku toalety. Po drodze minęłam kilka obściskujących się par i pijanych, tańczących ludzi. Pchnęłam ciężkie drzwi i odetchnęłam, gdy głośna muzyka stała się mniej uciążliwa. Umyłam ręce, a potem sięgnęłam po czerwoną szminkę, by odświeżyć nieco makijaż. Stałam tak jeszcze kilka minut, obserwując dokładnie swój odbijający się w lustrze obraz. Przez głowę, jak w kalejdoskopie, przemykało mi tak wiele wspomnień, że musiałam aż przymknąć powieki. Wypuściłam ciężki oddech.
— Hej, wszystko gra? — usłyszałam zatroskany głos, dlatego gwałtownie otworzyłam oczy.
Giselle stała przede mną z rozczochranymi włosami i podwiniętą sukienką, a jej szyja nosiła ślady mocnych pocałunków.
— Tak. Ja tylko... poczułam się trochę gorzej — powiedziałam, a mój głos, jak na złość, z każdym słowem łamał się coraz bardziej. — Niech to szlag — syknęłam, gdy łzy wydostały się spod powiek i spłynęły po policzkach.
Dziewczyna w jednej chwili zamknęła w ciasnym uścisku moje rozdygotane w spazmach płaczu ciało. Procenty w parze z bolesnymi wspomnieniami stanowiły definicję mojej własnej zguby. Łkałam jak dziecko, chowając nos w miękkich włosach Francuzki.
— Już dobrze — koiła swoim łagodnym głosem i odsunęła mnie lekko od siebie.
Wygrzebaną z torebki chusteczką otarła delikatnie mokre od łez policzki i założyła kosmyk moich blond loków za ucho. Zaczęła razem ze mną łapać oddech i powoli wypuszczać go z płuc. Pomogło. Nie trzęsłam się już.
— Grenouille**, przecież wiesz, że możesz powiedzieć mi o wszystkim — zapewniła po chwili ciszy, łapiąc mnie za dłonie.
Pokiwałam jedynie głową i pociągnęłam nosem. Wiedziałam, że wysłuchałaby wszystkiego bez oceniania i spróbowała znaleźć rozwiązanie. Sęk w tym, że mnie chyba nie dało się pomóc. Po ciężkich sesjach z psychoterapeutą czułam się pewniej i spałam spokojniej. Nie mogłam temu zaprzeczyć, jednak wciąż miałam problem z zapomnieniem. Demony przeszłości, zakorzenione głęboko w duszy, wciąż nawiedzały mnie w najmniej spodziewanych chwilach. Miałam jeszcze za mało siły, by je zwalczyć.
Było mi głupio, że Giselle musiała być świadkiem tego ataku histerii, ale w tym momencie straciłam kontrolę. Nagromadzone emocje znalazły ujście we łzach i nie potrafiłam ich dłużej powstrzymywać. Odetchnęłam ciężko.
— To stare dzieje. Wybacz, trochę mnie poniosło. Wyszłam na histeryczkę — mruknęłam, starając się poprawić rozmazany tusz.
Tym bardziej nie chciałam zwierzać się jej z tego, co działo się w mojej głowie. Zresztą, co miałabym powiedzieć? Że wtedy w kawiarni wspomniała o swoim kuzynie, w którym kiedyś chyba byłam zakochana? Że przyjaciele po tym, co dla nich zrobiłam odwrócili się ode mnie plecami? Nonsens.
— Valentino, możesz przeżywać, histeryzować i radzić sobie z emocjami tak, jak chcesz i nikt nie ma prawa cię oceniać. Płaczem nie robisz ludziom krzywdy — powiedziała stanowczo i z oburzeniem, jak gdybym palnęła największą głupotę świata.
Westchnęłam, przyznając jej w głowie rację. Za bardzo przejmowałam się społeczeństwem i tym, jak wyglądałam w ich oczach.
Kiwnęłam jedynie głową, a Giselle uśmiechnęła się zachęcająco, łapiąc moją dłoń. Bez słowa podążałam za nią do momentu, aż znaleźliśmy się przy barze. Dziewczyna zatrzepotała rzęsami do całkiem przystojnego, wysokiego barmana i donośnie oznajmiła:
— Najlepszy drink na świecie dla tej uroczej blondynki!
Zaśmiałam się i obdarzyłam ją spojrzeniem pełnym politowania, a potem usiadłam na jednym z barowych stołków. Mężczyzna, zerkając w naszą stronę co jakiś czas, dość sprawnie uwijał się z przygotowywaniem dla mnie napoju. Starałam się rozluźnić nieco spięte mięśnie i wykorzystać dzisiejszy wieczór do granic możliwości. Smutki odsunęłam na dalszy plan.
Niemalże spadłam z siedzenia, gdy z przerażeniem poczułam dwa wbijające się nieznośnie w żebra palce.
— Chlejecie beze mnie? Jestem zawiedziony — wyraźnie sarkastyczny ton głosu Sebastiéna dotarł do moich uszu mimo dudniącej muzyki.
Rzuciłam mu tylko oburzone spojrzenie, a potem oparłam łokcie o blat baru. Chłopak zajął miejsce obok mnie i poprosił o kolejkę kolorowych szotów.
— Szoty? Ty się ledwo trzymasz na nogach — prychnęłam, patrząc na jego rozanieloną twarz.
Rzucił mi rozbawione spojrzenie.
— Na krzesło wlazłem, to na nogach też się utrzymam. — odbił piłeczkę, uśmiechając się chytrze. — Nous devons la forcer à boire parce qu'elle est étonnamment insupportable***.— zwrócił się do Giselle, a ta jedynie zaśmiała się pod nosem.
— Czy ty naprawdę musisz specjalnie mówić po francusku, żebym nic nie rozumiała? — walnęłam go łokciem, przedrzeźniając się.
— Nie moja wina, że przez kilka lat w liceum uczyłaś się tego języka, a nie rozumiesz najprostszych zdań — wystawił w moją stronę język, za co dostał kolejnego kuksańca.
Przewróciłam teatralnie oczami i zrobiłam obrażoną minę.
— Oboje dobrze wiecie, że język obcy w szkole to gówno — przerwała Giselle, a ja otworzyłam usta, by przyznać jej rację.
W tym momencie jednak barman postawił przede mną kolorowego drinka i życzył udanej degustacji. Z ciekawością złapałam za fikuśną słomkę i pociągnęłam porządnego łyka. Ten drink był najlepszym, co dotąd piłam, dlatego na mojej twarzy pojawił się błogi uśmiech. Byłam wdzięczna Giselle za wsparcie i próbę poprawy humoru, dlatego posłałam jej w powietrzu całusa, informując, że alkohol smakował nieziemsko.
I tak jak myślałam, na jednym drinku się nie skończyło. Po nieco ponad godzinie kończyliśmy szóstą kolejkę szotów, ostatkami sił trzymając się na krzesłach. Zły nastrój opuścił mnie tak szybko, jak tylko procenty wtłoczyły się do żył i przyjemnie rozluźniły ciało, odpychając gdzieś daleko nieprzyjemne myśli. Choć byłam mocno pijana, śmiałam się do rozpuku z nieśmiesznych żartów Giselle i błagałam wszechświat, by ta noc nigdy się nie kończyła. Los jednak lubił mieszać nam szyki.
***
* – „Walcząc o przetrwanie"
** – żabko
*** – Musimy zmusić ją do picia, bo jest wyjątkowo nieznośna
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top