Rozdział 53
Martyna stała w cieniu zawalonego budynku, wstrzymując oddech, starając się usłyszeć jakiekolwiek dźwięki z wnętrza. Wokół niej szumiała adrenalina, a jej serce biło jak szalone. Strażacy i ratownicy rozstawili swoje sprzęty, ale do środka wchodzić nie zamierzali – budynek był niestabilny, groził zawaleniem. Jedynym powodem, dla którego Martyna się tam znajdowała, była mała dziewczynka, która wczoraj była pacjentką – dziewczynka, której nie widzieli nigdzie w tłumie wyciąganych z gruzów.
Wiktor stał obok, jego wzrok błądził po zniszczonej konstrukcji, a umysł walczył z uczuciami. Spojrzał na Martynę, po czym znów rzucił okiem na ruiny. Czuł, jak adrenalina znowu zaczyna go rozgrzewać. Byłby w stanie wejść tam sam. Właśnie dlatego, że nie mógł zostawić dziecka w środku. Dziecka, które dwa dni temu miało przed sobą jeszcze całe życie.
Ale wtedy Martyna znów się ruszyła. Zobaczył, jak zaczyna stawiać krok w stronę wejścia, z determinacją w oczach.
-Martyna, nie! To nie jest twoje zadanie! - jego głos był stanowczy, ale Martyna patrzyła na niego jakby nie docierały do niej słowa.
Wiktor zaciągnął głęboko powietrze. Z jednej strony chciał krzyczeć, zatrzymać ją, ale z drugiej – serce podpowiadało, że nie będzie mógł jej powstrzymać. Zastanawiał się przez sekundę, czy to on nie powinien wejść. Byłby w stanie zrobić to szybciej. Ale wtedy przypomniał sobie Zosię. Pomyślał o niej, o tym, że nie chciałby pozbawić jej i matki, i ojca. Tak bardzo bał się, że znów stanie się coś, czego nie da się naprawić.
I wtedy Martyna, pomimo jego krzyku, ruszyła. Zdecydowanie przeszła przez strefę bezpieczeństwa, omijając strażaków, którzy próbowali ją powstrzymać. Wiktor, nie mogąc już dłużej czekać, ruszył za nią, gotów w każdej chwili ją złapać, zatrzymać, zmusić do wycofania się.
Ale była już za daleko.
Wbiegła do wnętrza, ignorując krzyki strażaków, którzy usiłowali ją zatrzymać, oraz głos Wiktora w radiostacji. Czuła jak pył osiada na jej skórze, jak kawałki betonu rozpryskują się wokół. W jednej ręce trzymała latarkę, a w drugiej przewieszony torby medyczne, gotowa w każdej chwili wyciągnąć niezbędne akcesoria. Z każdym krokiem czuła, jak grunt pod jej nogami drży, jak drżały konstrukcje wokół niej, ale jedno miała na celu – znaleźć dziecko.
Szła, przeciskając się przez gruz, z nadzieją, że zdąży. Wszystkie instrukcje, które Wiktor jej przekazał, zniknęły w tle. Wiedziała jedno: nie pozwoli, by coś stało się tej dziewczynce.
I wtedy usłyszała ją. Cichy płacz, niemal niewidoczny w tym chaosie. Przystanęła na moment, czując jak ciśnienie w jej klatce piersiowej rośnie. Nie było czasu. Zacisnęła palce na latarce, która właśnie zaczęła gasnąć, i wbiegła jeszcze głębiej w gruzowisko.
Wtedy znalazła ją. Leżała tam, malutka, ledwo żywa, ale z ciałem pełnym nadziei, że ktoś ją usłyszy. I Martyna, choć wiedziała, że nie powinna, nie miała wyboru – podjęła decyzję, by wejść tam, gdzie nie powinno się wchodzić. By zabrać ją, zabrać każdą nadzieję, nawet jeśli to oznaczało ryzyko utraty życia.
Wybiegła z dzieckiem na rękach w samą porę, ledwie wychodząc na zewnątrz, kiedy kolejna część budynku runęła. Kawałki gruzu rozprysły się na ziemię, znowu przysłaniając to, co chwilę temu było przestrzenią, w której się znajdowała.
Wiktor biegł za Martyną, jego serce waliło, jakby chciało wyskoczyć z klatki piersiowej. Zatrzymał się tuż przy niej, gdy wyłoniła się z gruzowiska, trzymając na rękach małą dziewczynkę. Jednym ruchem wziął ją od niej, nie czekając na żadne słowo. Spojrzał na Martynę z gniewem, który ledwo powstrzymywał.
- Martyna, co ty do cholery zrobiłaś?!- wydusił, wściekły i pełen strachu. - Czemu nigdy nie słuchasz?!
- To było nieodpowiedzialne.. - Skomentował Piotr, przyglądając jej się nadawczo,nsprawdzajscnczy jest cała. Przez chwilę straciła możliwość poruszania się, ale zaraz potrzasnęła glową dając znać że nic jej nie jest.
- Piotr, zajmij się nią. - odpowiedział Wiktor, jego głos już zupełnie pozbawiony wszelkiej cierpliwości. Spojrzał na Martynę jeszcze raz, tak, jakby próbował wyczytać z jej twarzy jakiekolwiek ślady skruchy, ale widział tylko upór. Poszedł z dzieckiem z karetki z co chwilę zerkając za siebie, aby upewnić się że ciągle tam stoi...
Na SOR jechali w ciszy. Martyna czuła na sobie wściekłe spojrzenie Wiktora, ale nie miała odwagi by na niego zerknąć. Bała się, co zobaczy w jego oczach, dlatego skupiła się na twarzy dziecka. Uśmiechała się delikatnie widząc jak spokojnie odddycha dziewczynka, cała i zdrowa.
Zatrzymali się przed szpitalem, odblokowała nosze, i gdy tylko Piotr otworzył drzwi z wyjęli mała, dzielną pacjentkę, przekazując lekarzowi.
- Do mojego gabinetu! - warknął Wiktor kiedy wysiadali na bazie. Zerknęła na Piotra, wzruszył ramionami, jakby zgadzał się z Banachem. Ruszyła za nim..
- Cholera, Martyna, do jasnej...! - Wiktor zatrzasnął drzwi swojego gabinetu tak mocno, że aż zatrzęsła się szyba w oknie.
Martyna ledwo zdążyła za nim wejść. Już czuła, że ta rozmowa nie skończy się szybko.
- Moglibyśmy się nie wydzierać? - mruknęła, krzyżując ramiona. - Cała baza słyszała już wystarczająco.
- Dobrze. W takim razie powiedz mi, w którym momencie twoje zdrowe rozsądne podejście do pracy ustąpiło miejsca czystej lekkomyślności? W którym momencie zdecydowałaś, że procedury bezpieczeństwa są opcjonalne? Bo może powinienem to wpisać do nowych wytycznych!
-Nie dramatyzuj, Wiktor.
- Nie dramatyzuj? - powtórzył powoli, patrząc na nią tak, jakby właśnie straciła rozum.
- Nie dramatyzuj. Wszyscy są cali, dziecko jest bezpieczne, a ja żyję. Więc jaka jest twoja tragedia?
Wiktor wbił w nią spojrzenie, a napięcie w jego postawie było niemal namacalne.
- Moja tragedia, Martyna, polega na tym, że właśnie musiałem oglądać, jak kobieta, którą kocham, rzuca się na oślep w najbardziej niebezpieczną sytuację, jaką widziałem od lat, ignorując absolutnie wszystko – rozkazy, rozsądek, instynkt samozachowawczy!
- Ktoś musiał tam wejść!
- Nie ty! Nie teraz! - Wiktor uderzył dłonią w biurko. - Od tego byli strażacy! Od tego była cała ekipa ratunkowa! A jeśli naprawdę sądzisz, że twoje życie było mniej warte od tamtego dziecka, to chyba powinniśmy sobie poważnie porozmawiać o twojej zdolności do oceny sytuacji!
Martyna zacisnęła usta, oddychając ciężko.
- A co, gdybyś to ty tam wszedł? - rzuciła w końcu.
Wiktor zamilkł na moment.
- Nie o to chodzi.
- Nie? - Uniosła brew. - Bo ja myślę, że dokładnie o to. Ty mogłeś. Ja nie. Ty miałbyś prawo zaryzykować życie, ale ja nie. Dlaczego? Bo jestem kobietą? Bo jestem młodsza? Bo nie mam dziecka, które na mnie czeka?
- Bo twoje życie, do cholery, jest dla mnie ważniejsze niż własne!
Cisza.
Długa, ciężka cisza, w której Wiktor oddychał głęboko, a Martyna zacisnęła dłonie w pięści.
- Czy ty w ogóle słyszysz, co mówisz? - odezwała się w końcu cicho.
- Słyszę. I nie zamierzam się z tego wycofać. - Wiktor oparł dłonie na biurku i nachylił się lekko w jej stronę. - Bo jeśli myślisz, że w tej pracy można pozwolić sobie na emocjonalne uniesienia, to się mylisz. Każda decyzja, którą podejmujemy, ma konsekwencje. Każde działanie ma swoją cenę. I nie chodzi o to, kto ile ma lat, kto ma dziecko, a kto nie. Chodzi o to, że ty masz być częścią zespołu, a nie samotnym bohaterem, który rzuca się w ogień, bo akurat czuje, że tak trzeba.
Martyna pokręciła głową.
- Nie rozumiesz.
- Nie, to ty nie rozumiesz! - Wiktor przeszedł wokół biurka i zatrzymał się tuż przed nią. - Nie obchodzi mnie, jak bardzo jesteś przekonana o słuszności swoich działań. Jesteś członkiem zespołu ratunkowego. Twoim obowiązkiem jest dbanie o bezpieczeństwo - swoje i swoich ludzi. Nie masz prawa decydować, że jesteś gotowa umrzeć, bo właśnie przyszło ci to do głowy!
- To nie była impulsywna decyzja!
- Nie? To ile czasu poświęciłaś na analizę sytuacji? Pięć sekund? Trzy? A może po prostu zauważyłaś, że strażacy się wahają i uznałaś, że jesteś niezniszczalna?
Martyna zacisnęła zęby.
- Nie mogłam pozwolić, żebyś tam wszedł.
- To nie twoja decyzja.
- Boże, Wiktor! - W końcu i jej puściły nerwy. - Chciałam cię ochronić, rozumiesz? Chciałam mieć pewność, że Zosia nie zostanie sierotą! Że nie będę musiała patrzeć w jej oczy i mówić, że jej ojciec zginął, bo próbował ratować obce dziecko!
Wiktor cofnął się pół kroku, jakby uderzyły go jej słowa.
- I co? Uważałaś, że jej łatwiej byłoby pogodzić się z twoją śmiercią?
- Nie obchodziło mnie to.
- To chyba najgorsza rzecz, jaką mogłaś powiedzieć.
Martyna spuściła wzrok.
Wiktor odetchnął głęboko, próbując się uspokoić. Przeszedł do okna i wsparł dłonie na parapecie.
- Nie mogę cię kontrolować. Nie mogę cię trzymać na smyczy, jakbym bał się, że uciekniesz. Ale, na litość boską, Martyna, nie każ mi patrzeć, jak rzucasz własne życie na szalę, bo akurat czujesz, że tak trzeba.
- Nie chcę, żebyś czuł, że musisz mnie kontrolować.
- Więc przestań zmuszać mnie do tego, żebym bał się o ciebie bardziej, niż jestem w stanie znieść.
Martyna nie odpowiedziała od razu. Patrzyła na niego, widząc napięcie w jego ramionach, ciężar w spojrzeniu, zmęczenie w ruchach.
W końcu westchnęła i odwróciła się do drzwi.
- Muszę się przewietrzyć.
- Idź.
Nie zatrzymał jej. Nie spojrzał, jak wychodziła.
Ale kiedy Martyna zamknęła za sobą drzwi, Wiktor w końcu odchylił głowę i zamknął oczy.
Pierwszy raz od dawna naprawdę nie wiedział, co dalej.
Stanął przy oknie, wpatrując się w ciemność za szybą, choć w rzeczywistości niczego nie widział. W głowie wciąż miał obraz Martyny wbiegającej do tego budynku. Wciąż słyszał huk walących się stropów. Wciąż czuł to samo piekące uczucie w piersi, jak wtedy, gdy stracił ją z oczu.
Oparł dłonie na parapecie i odetchnął głęboko. Wiedział, że musi się uspokoić, ale adrenalina nadal krążyła w jego żyłach, podsycając gniew, frustrację, a pod tym wszystkim – strach.
Usłyszał ciche pukanie do drzwi.
- Zajęte.
Oczywiście Martyna miała to gdzieś, bo po chwili drzwi i tak się otworzyły.
- Nie mam ochoty na kolejną rundę, Martyna.
- To dobrze, bo ja nie mam ochoty na kazania.
Wiktor odwrócił się wolno. Stała w progu z założonymi rękami, oparta biodrem o framugę, jakby ważyła, czy w ogóle powinna tu być.
- Zgaduję, że Piotrek cię nasłał?
- Nikt mnie nigdzie nie nasłał. Po prostu… - urwała, szukając słów. - Nie chcę, żebyśmy kończyli ten dzień w taki sposób.
Wiktor zmrużył oczy.
- Nie podoba ci się, że jestem na ciebie wściekły?
- Nie podoba mi się, że oboje jesteśmy wściekli.
Zaśmiał się krótko, bez cienia rozbawienia.
- Martyna, nie oczekuj ode mnie, że po prostu machnę na to ręką. Że zapomnę. Że przejdziemy nad tym do porządku dziennego, bo koniec końców wszyscy żyją, a ty jesteś cała.
- Nie proszę cię o to.
- Więc po co tu jesteś?
- Bo nie chcę, żebyś dzisiaj wracał do domu z myślą, że zrobiłam to, żeby cię zranić.
To jedno zdanie wybiło go z rytmu.
Przez kilka sekund patrzył na nią w milczeniu.
- Nie myślałem tak. - Jego głos był cichszy, ale wciąż napięty.
- Ale mogłeś.
Wiktor zacisnął szczękę. Przetarł dłonią twarz i odetchnął głęboko.
- Chcesz wiedzieć, co naprawdę czuję?
Nie odpowiedziała, ale uniosła brodę, gotowa na cokolwiek, co miał powiedzieć.
- Jestem wściekły. Nadal. Na ciebie, na siebie, na całą tę cholerną sytuację. I to nie jest złość, która minie za godzinę, czy nawet jutro rano. Bo to nie był mały błąd. To nie było potknięcie. To było narażenie własnego życia w najbardziej idiotyczny sposób, jaki mogłem sobie wyobrazić.
Martyna nie spuszczała z niego wzroku.
- A jednak nie cofnęłabym tej decyzji.
- I to jest właśnie najgorsze.
Znów zapanowała cisza.
Tym razem to ona odwróciła wzrok.
- Może powinniśmy odpuścić na dziś.
- Tak. Może powinniśmy.
Zrobiła krok do tyłu, jakby zamierzała odejść, ale zanim zdążyła, Wiktor odezwał się ponownie.
- Ale to nie koniec tej rozmowy, Martyna. I jeśli sądzisz, że jutro przyjdziesz do pracy jak gdyby nigdy nic, to się mylisz.
Zatrzymała się w pół kroku.
- Wiktor…
- Zawieszam cię.
Otworzyła usta, ale on uprzedził jej protest.
- Nie za karę. Nie dlatego, że jestem na ciebie wściekły. Ale dlatego, że ktoś musi ci w końcu uświadomić, że w tej pracy mamy procedury, a nie własne poczucie sprawiedliwości.
Zacisnęła usta.
- Na jak długo?
- Tydzień.
- Serio?
- Serio.
Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, jakby ważyła, czy rzucić się w kolejny wir kłótni, czy odpuścić.
W końcu odwróciła się do drzwi.
- Wiesz, że nadal uważam, że zrobiłam dobrze.
- Wiem. I to mnie przeraża.
Nie odpowiedziała.
Po prostu wyszła.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top