Rozdział 48

Martyna chodziła po salonie z telefonem przy uchu, co chwilę przygryzając dolną wargę. Jej matka właśnie rozwodziła się nad planami na weekend, ale Martyna ledwo ją słuchała. Kątem oka widziała, jak Wiktor odkłada książkę i zwraca na nią uwagę.

- No więc… - zaczęła w końcu, starając się nadać swojemu głosowi lekki, niewymuszony ton. - Pomyślałam, że moglibyśmy się w końcu spotkać. W sensie… przyjechać do was.

Po drugiej stronie zapadła cisza, którą natychmiast wypełniło delikatne stukotanie palców o blat stołu. Martyna znała ten odgłos aż za dobrze - jej matka zawsze tak robiła, kiedy nad czymś intensywnie myślała.

- Wy? - powtórzyła powoli.

- Tak, mamo, my. Ja i Wiktor.

Martyna zerknęła na niego kątem oka. Siedział na kanapie, z nogą założoną na nogę, niby niewzruszony, ale sposób, w jaki obracał w dłoniach kubek z kawą, zdradzał, że słucha uważnie.

- No wiesz… chciałabym, żebyście go poznali - dodała, siląc się na normalny ton.- sama ostatnio dopytywałaś kiedy go w końcu poznacie.

- Och… - Jej matka zamyśliła się na moment. - No dobrze. Myślę, że tata będzie… zaskoczony.

Martyna westchnęła, przewracając oczami

-  Mamo, proszę cię.

-  Co „proszę cię”? Sama wiesz, jaki jest twój ojciec.

-  Wiem, ale przecież czas tu nic nie zmieni.  Nie zmienił się przez tyle lat, to i kilka miesięcy nic nie pomoże.

-  Martyna… - Matka miała w głosie ten pobłażliwy ton, który tak działał jej na nerwy.

-  Nie, serio. Wiem, że tata może nie być zachwycony, ale to nie zmienia faktu, że prędzej czy później będzie musiał się pogodzić z rzeczywistością.

- Dobrze, dobrze. Przyjedźcie. Ale wiesz, jak to będzie.

- Wiem. I tak się stresuję, więc nie dokładaj mi jeszcze.

- Nie stresuj się, córciu. Naprawdę, to tylko my.

Martyna westchnęła ciężko.

- Właśnie dlatego się stresuję.

Pożegnała się i rozłączyła, a potem odrzuciła telefon na stolik i przeciągnęła dłonią po twarzy.

- I jak? - zapytał Wiktor, odkładając kubek.

- Normalnie. - Martyna wzruszyła ramionami. - Trochę paniki, trochę podchodów, ale finalnie udało się ustalić, że przyjedziemy.

- Brzmi jak całkiem niezły wynik.

- To zależy, jak spojrzysz.

Martyna poczuła, że robi jej się duszno. Przesunęła dłonią po karku, a potem ruszyła do kuchni, otworzyła szufladę i wyjęła paczkę papierosów.
Ledwo wyszła na taras, a już usłyszała za sobą znajomy, pełen dezaprobaty ton:

- Naprawdę?

Przewróciła oczami, wsuwając papierosa między wargi.

- Naprawdę, Wiktor.

- Myślałem, że miałaś to rzucić.

- Miałam. I rzucę. Ale nie dziś.

- Więc jednak mam cię trzymać za słowo, czy to była tylko piękna deklaracja?

Martyna odpaliła zapalniczkę i spojrzała na niego spod uniesionej brwi.

-  Miałeś być lekarzem, nie moim sumieniem.

-  To się akurat nie wyklucza.

Zaciągnęła się dymem, a potem wypuściła go powoli.

- Powiedz mi jedno. - Wiktor skrzyżował ramiona. - Co dokładnie cię tak stresuje?

-Wszystko? - Spojrzała na niego wymownie. - Tata będzie krzywo patrzył, mama będzie próbowała łagodzić sytuację, a ja będę się zastanawiać, w którym momencie uciekać.

- Przesadzasz.

- Nie. Po prostu wiem, jak to wygląda.

- A może zamiast zakładać najgorsze, po prostu pojedziemy i przekonamy się na własnej skórze?

Martyna westchnęła, ale nie odpowiedziała.

- I może nie wypalaj od razu całej paczki - dodał jeszcze Wiktor.

- Nie wypalę.

- Martyna.

Spojrzała na niego spod przymrużonych powiek, a potem z westchnieniem zgasiła papierosa w popielniczce.

- Widzisz? Jednak mogę być Twoim sumieniem.

Wiktor uśmiechnął się lekko i wrócił do środka. Martyna spojrzała jeszcze raz na wygaszonego papierosa i potrząsnęła głową.

- Cholerny ton.. - mruknęła pod nosem, ale kąciki jej ust uniosły się w lekkim uśmiechu, gdy zamknęła za sobą drzwi.
Wróciła do salonu i zobaczyła, że Wiktor znów zajął swoje miejsce na kanapie, jakby zupełnie nie przejmował się całą sytuacją. Trzymał w ręku książkę, ale nie wyglądało na to, żeby rzeczywiście ją czytał – raczej czekał, aż sama do niego podejdzie.

- Naprawdę nie stresujesz się tym spotkaniem? - zapytała, opadając obok niego.

- A powinienem? - Uniósł lekko brwi, przekręcając stronę, choć nie spojrzał na tekst.

- No nie wiem… Może trochę? Mój ojciec nie jest typem, który serdecznie uścisnąłby ci dłoń i zaprosił na ciasto.

- W takim razie dobrze, że nie lubię ciasta. -
Wiktor spojrzał na nią z tym swoim nieodgadnionym wyrazem twarzy.
Martyna uderzyła go lekko w ramię.

-Nie żartuj sobie. Mówię poważnie.

- A ja poważnie pytam: co najgorszego może się stać?

- Mój ojciec może mnie wydziedziczyć.

- A ty masz w ogóle co dziedziczyć?

- Nieważne! Może mnie skreślić, obrazić się, powiedzieć, że popełniam życiowy błąd…

- Brzmi znajomo.

Martyna westchnęła ciężko i odchyliła głowę na kanapę.

- No tak, już kiedyś miałeś przyjemność rozmowy z moim ojcem, prawda?

- Jeśli można to tak nazwać.

- To pewnie już wtedy wyrobiłeś sobie o nim zdanie.

- Wyrobiłem sobie zdanie na temat jego podejścia do ciebie - poprawił ją Wiktor. - A to dwie różne rzeczy.

- I jakie ono było?

- Że martwi się o swoją córkę i próbuje chronić ją na swój, niezbyt subtelny sposób.

- Więc pewnie teraz uzna, że muszę być chroniona przed tobą.

- Jeśli tak, to nie będzie miał racji. - Wiktor odłożył książkę na stolik i spojrzał na nią uważnie. - Bo nie zamierzam ci w żaden sposób zagrażać.

Martyna odwzajemniła spojrzenie, ale po chwili parsknęła śmiechem.
- Brzmisz, jakbyś składał przysięgę przed sądem.

- Chciałaś poważnej rozmowy.

- No chciałam, ale nie aż tak pompatycznej.

- Martyna, słuchaj… - Wiktor pochylił się lekko w jej stronę. - Jeśli twoi rodzice mają jakiekolwiek wątpliwości co do mnie, to ich problem. Nie twój. Nie musisz przed nimi niczego udowadniać. Ani im, ani sobie, ani nawet mnie.

- Łatwo ci mówić.

- A co? Wydaje ci się, że mi to obojętne?

Martyna spojrzała na niego pytająco.

- Wbrew pozorom też wolałbym, żebyśmy się polubili. Ale jeśli nie, to nie będę rozpaczał. Bo ja nie jestem z twoimi rodzicami. Jestem z tobą.

Jej usta rozciągnęły się w lekkim uśmiechu.

- To zabrzmiało bardzo poważnie, Banach.

- Bo to jest poważne.

- Więc co? Mam po prostu wrzucić na luz i mieć to gdzieś?

- Nie. Masz się nie przejmować na zapas.

Martyna przewróciła oczami.

- Tak, bo to takie proste.

- Może nie proste, ale wykonalne.

Przez chwilę patrzyli na siebie w ciszy. W końcu Martyna odetchnęła głęboko i przymknęła oczy.

- Czyli po prostu przyjechać, usiąść, posłuchać ojcowskich pretensji i wrócić do domu?

- Mniej więcej.

- Brzmi jak wspaniały plan na weekend.

- Będzie, jeśli podejdziesz do tego z odpowiednim nastawieniem.

- I nie zacznę panikować?

- Właśnie.

- I nie wypalę paczki papierosów?

- Na przykład.

Martyna uniosła powieki i spojrzała na niego z przekornym błyskiem w oczach.

- A jeśli zacznę?

- Wtedy osobiście ci je wyrzucę.

- Jesteś straszny, wiesz?

- To już ustaliliśmy dawno temu.

Martyna uśmiechnęła się lekko, a potem przysunęła bliżej i oparła głowę na jego ramieniu.

- Dobra, Banach. Spróbuję się nie denerwować. Ale nie obiecuję.

- Wystarczy, że spróbujesz.

Objął ją ramieniem, a ona zamknęła oczy, ciesząc się tą chwilą spokoju. Czuła, że cokolwiek się wydarzy, on tam będzie. I to w pewnym sensie uspokajało ją bardziej niż jakiekolwiek zapewnienia.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top