Rozdział 40

Martyna stała przy oknie, jej sylwetka rysowała się na tle zapadającego zmierzchu. Czuł, że coś się zmienia, że coś w powietrzu jest inne, ale nie wiedział, jak to nazwać. Może to jego wycofanie, które powoli zaczynało stawać się czymś w rodzaju nawyku, a może to ona - Martyna, której obecność z dnia na dzień stawała się dla niego coraz bardziej nieznośna w swojej szczerości. Jego własne emocje stały się jak obce terytoria, a on, zmęczony tą wojną z samym sobą, nie potrafił znaleźć drogi, by do niej wrócić.
Martyna odwróciła się nagle, spojrzała na niego z taką intensywnością, jakby czekała, aż wreszcie zacznie rozumieć, co się dzieje. Chciała wykrzyczeć to wszystko, co tłumiła w sobie przez ostatnie tygodnie, ale słowa nie przychodziły łatwo. Wiedziała, że to jej moment, że musi mu powiedzieć, co czuje.
- Wiktor, ile jeszcze? - zapytała cicho, ale stanowczo. - Ile jeszcze będę stała z boku?  - jej głos przeszył ciszę, zmuszając go do reakcji. Zbliżyła się do niego, ale jej kroki były niepewne. Wiedziała, że to, co ma powiedzieć, może zburzyć wszystko, co zbudowali przez ostatnie miesiące.


Wiktor usiadł prosto, wziął głęboki oddech, patrząc na nią z takim spokojem, jakby chciał przekazać jej coś, co wiedział od dawna. Wiedział, że ona już czeka na odpowiedź, że jej pytanie nie jest tylko prośbą o wyjaśnienia. To była jej rozpacz, jej próba odnalezienia się w tym wszystkim, co dla niej stało się zagadką

- Martyna, wiesz, że nie mam łatwych odpowiedzi - zaczął powoli, w jego głosie nie było pośpiechu. - Wiem, czego oczekujesz, wiem, czego chcesz, ale nie zawsze potrafię to dać. Nie potrafię... bo sam nie wiem, jak to zrobić.

- Wiktor, ja nie wytrzymam już dłużej - powiedziała cicho, ale z wielką siłą. Jej głos drżał, a łzy zaczęły spływać po policzkach. - mam dość tego zawieszenia, życia wspomnieniami, które jako jedyne trzymają mnie tutaj. Jestem wyczerpana poczuciem winy, ciągłą koniecznością zaslugiwania na Twoją bliskość, wrażenia że nie mam do niej prawa. I staram się żeby zasłużyć na Ciebie, i przegrywam.

- Nie wiem, co mam ci odpowiedzieć - zaczął cicho. - Martyna, to nie jest tak, że się wycofuję, że nie chcę... Chciałbym móc dać ci to, czego oczekujesz. Ale... - zawahał się, szukając odpowiednich słów. Czuł, że to co teraz powie, może mieć duży wpływ na to, co się stanie. Widział to dostrzegał w jej oczach rezygnację, która go przerażała- Ja sam się gdzieś w tym zagubiłem.

- Znowu nie rozumiesz - mówiła cicho, ale z coraz większymi emocjami. - Nie chodzi o to, żebyś dał mi jakieś obietnice. Nie chodzi o to, żebyś stał się kimś, kim nie jesteś. Chodzi o to, że potrzebuję ciebie. Potrzebuję twojej bliskości, twojego ciepła, tego, co kiedyś miało sens między nami. Potrzebuję cię przy sobie, Wiktor. A ty... ty cały czas robisz krok do tyłu, gdy ja chcę zrobić choćby jeden do przodu. To mnie wykańcza.

Jej słowa były jak strzały, które trafiły w samo sedno. To był ten moment, gdy nie potrafił odpowiedzieć niczym sensownym. Milczał przez chwilę, analizując wszystko, co miało miejsce, analizując siebie. W jego głowie krążyły tysiące myśli, ale nie potrafił ułożyć ich w jedną, spójną odpowiedź. Czuł na sobie jej spojrzenie - intensywne, pełne pytań, pełne emocji, których ona nigdy nie umiała ukrywać. Martyna zawsze czuła wszystko z całą mocą, była jak burza, która nadchodziła niespodziewanie.
A on? On zawsze był tym, który umiał ją złapać, kiedy biegła za szybko. Tym, który nadawał kształt jej emocjom, pomagał jej je rozumieć, a jednocześnie... teraz nie potrafił poradzić sobie z własnymi.

Przeczesał dłonią włosy, jakby chciał odsunąć ciężar myśli.

-Martyna - zaczął cicho, jego głos miał w sobie ten znajomy spokój, który zawsze działał na nią kojąco. - Wiem, co chcesz powiedzieć. Wiem, że czujesz się odrzucona, że myślisz, iż nie pozwalam ci się zbliżyć. I wiesz co? Masz rację. - przyciągnął ją bliżej, chcąc żeby usiadła przy nim. Posłuchała go siadając tuż obok. Złapał jej rękę, między swoje dłonie - Ale nie dlatego, że cię nie chcę, nie dlatego, że w ciebie wątpię. Martyna, ja nie chcę cię ranić. Nie chcę, żebyś czuła, że musisz na mnie zasługiwać, bo to nie jest prawda. Ty nie musisz niczego robić, nie musisz się zmieniać, nie musisz się dostosowywać.

-Nie mam siły czekać - powiedziała, cicho, zabierając rękę. Podeszła do okna, przez chwilę przyglądając się własnemu odbiciu - Wiktor, ja cię nie proszę o obietnice, nie chcę, wymuszać na Tobie czegoś, czego nie czujesz. Ja tylko chcę, żebyś był. Naprawdę był. A nie... gdzieś obok.

Podszedł do niej, ale nie dotknął.

- Myślisz, że tego nie chcę? Że to dla mnie łatwe? - Głos mu lekko zadrżał, co rzadko się zdarzało. - Myślisz, że nie czuję, jak bardzo cię tracę, mimo że wciąż jesteś tu, przede mną?

To było chyba najbardziej szczere zdanie, jakie mógł powiedzieć.

- Całe życie panowałem nad wszystkim. Nad sobą, nad sytuacjami, nad tym, jak reaguję, co czuję. Nauczyłem się wycofywać, kiedy robiło się za dużo, kiedy czułem, że mogę stracić grunt pod nogami. To działało. To mnie chroniło. A teraz... teraz czuję, że to, co jest między nami, jest tak duże, że nie potrafię tego kontrolować.

Martyna patrzyła na niego w milczeniu.

- Nie boję się tego, co do ciebie czuję - mówił dalej. - Boję się tego, że jeśli pozwolę temu uczuciu rosnąć tak, jak powinno, jeśli przestanę nad tym panować, to... to może się to rozbić. A ja nie chcę tego stracić. Nie chcę stracić ciebie. Bo nawet jeśli teraz ci się wydaje inaczej, jesteś dla mnie cholernie ważna.

- Więc odsuwasz mnie, żeby mnie nie stracić?! - zapytała, a w jej głosie było tyle bólu, że ścisnęło go w środku.

-Nieświadomie. -Przyznał to bez oporów. - To odruch, Martyna. Odruch, który stał się częścią mnie.

Wiktor patrzył na Martynę, ale nic nie mówił. Stała przed nim z rozpalonymi z  emocji oczami, z drżącymi wargami, z dłonią zaciśniętą w pięść, jakby tylko to powstrzymywało ją przed całkowitym rozpadnięciem się na kawałki.

-Nawet nie wiesz, ile razy chciałam odejść -zaczęła cicho, niemal spokojnie, ale w jej głosie było coś, co sprawiło, że Wiktor poczuł, jak napina się każdy mięsień w jego ciele. Nie powinna mówić tego w ten sposób. Nie tak, jakby to już postanowiła.

-Nie mogę dłużej znieść myśli, że nie mam prawa do ciebie, do twojej bliskości.To nie jest szansa, Wiktor. To kara.

Jego oddech był zbyt płytki, ale nie mógł nic z tym zrobić.


-Bo niby jesteśmy razem, a jednak jesteś bardziej obcy niż rok temu.

W jej oczach błysnęły łzy, ale nie otarła ich.


-Różnica polega na tym, że wtedy byłeś po prostu moim szefem, a teraz cię kocham. I czuję, że ta miłość nie jest dla ciebie wystarczającym powodem, by pozwolić mi być blisko.

Wiktor poczuł, jak coś w nim pęka.


Nie była to gwałtowna eksplozja, nie był to nagły szok - to było powolne rozpadanie się, jakby przez cały ten czas istniała w nim rysa, która w końcu nie wytrzymała ciężaru.
Martyna kochała go.
Powiedziała to wprost.
A

on stał tu, niezdolny do reakcji.
Nie dlatego, że nie chciał.
Nie dlatego, że nie czuł niczego.
Tylko dlatego, że nigdy nie sądził, że usłyszy te słowa wypowiedziane z taką pewnością... i takim bólem jednocześnie.
Przesunął dłonią po twarzy, jakby próbował zebrać myśli.

-Martyna... - zaczął, ale głos ugrzązł mu w gardle.
Nie wiedział, jak dokończyć.
C

o mógł powiedzieć? Że nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo ją ranił? Że nigdy nie chciał, by to tak wyglądało?
Że wcale nie było tak, że ta miłość nie była dla niego wystarczającym powodem?
Bo była.
Tylko że on... nie potrafił tego powiedzieć.

Nie teraz. Nie w taki sposób, w jaki ona tego potrzebowała.
Podszedł do niej, powoli, ostrożnie, ale ona już się cofnęła.


I to zabolało go bardziej, niż się spodziewał


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top