1.
Calamity
Życie wszystkim kładło kłody pod nogi, ale miałam wrażenie, że mnie szczególnie nie lubi. Jasne, każdy ma ciężko, ale jak sobie radzić, gdy wciąż życie wali ci się na głowę? Gdy już masz nadzieję, że coś udało ci się odbudować, nagle wszystko powraca, odbierając ci chęć do czegokolwiek, sprawiając, że wpadasz w jeszcze większy dół, całkowicie nie wierząc w to, że kiedykolwiek będziesz w stanie się z niego wydostać?
Nie wierzyłam w to, że obudzę się któregoś dnia i będzie po prostu dobrze. Nie liczyłam na szczęście. Nawet jeśli już przychodziło, przecież w końcu i tak znikało. Za każdym jednym razem zostawiając tak samo wielkie rozczarowanie i pustkę, a nawet coraz to gorsze uczucie wiecznej beznadziei. W tym świecie wszystko miało swoją cenę, a gdy wydawało ci się, że już ją zapłaciłeś, to w końcu okazywało się, że to i tak za mało. Wyjątkiem było jedynie cierpienie i krzywda. Tego każdy miał pod dostatkiem, bez żadnych specjalnych życzeń.
Równym krokiem pokonywałam krzywe i popękane płyty chodnika, a gwałtowny powiew chłodnego wiatru zatrzepotał moją za dużą bluzą, powodując nieznośne uczucie chłodu przenikającego aż do szpiku kości. Wcisnęłam dłonie do kieszeni, by choć trochę ogrzać skostniałe już z zimna palce. Lubiłam zimę, ale jesień niekoniecznie. Była poprzetykana taką różnorodnością, tak zaskakiwała... Wolałam więcej pewników, których można się uchwycić, niż niewiadomych, mogących nas zaskoczyć, zachodząc od tyłu i przytykając nóż do gardła wtedy, gdy najbardziej się tego nie spodziewamy.
Z westchnieniem minęłam kolejną grupę rozwrzeszczanych nastolatków, młodszych ode mnie o kilka lat. W głębi duszy zazdrościłam im tej beztroski, którą mnie zwyczajnie odebrano, bez wyraźnego powodu. Lekko zirytowana ich tyłkami zagradzającymi mi przejście, skręciłam w boczną alejkę prowadzącą wprost do pobliskiego parku, a tym samym do mojej ulubionej ławki. Jednak na jej widok stanęłam jak wryta. Była zajęta. Miejsce, które dotąd kojarzyło mi się ze spokojem, bezpiecznym azylem, chroniącym od wszechobecnych ludzi, nagle okazało się takie samo jak inne. Zapełnione tchnieniem człowieczego oddechu, przez co automatycznie straciło swoje znaczenie. Przez chwilę stałam skołowana, nie bardzo wiedząc, co zrobić. Po kilku niepewnych krokach skierowanych po kolei we wszystkie strony świata, zdecydowanym krokiem ruszyłam w stronę bruneta pochylonego nad jakimś zeszytem.
- Mogę wiedzieć, co tu robisz? - spytałam ostro, stając przed niespodziewającym się niczego chłopakiem, który uniósł brwi w niezrozumieniu, jednak po chwili zreflektował się i błynął uśmiechem. Tryb "podrywacz" włączony...?
- Siedzę. - Wzruszył ramionami, nadal się uśmiechając, a w jego zielonych tęczówkach dostrzegłam iskierki rozbawienia, gdy kontynuował lekkim tonem. - Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza?
- I tu się mylisz - warknęłam chłodniej niż zamierzałam. - Idź stąd. Masz przecież tyle innych ławek w pobliżu. O, choćby tamta - dodałam wskazując dłonią parę metrów dalej.
- Mam prawo tu siedzieć. Tak samo jak ty. - Zmarszczył czoło, chwilowo tracąc wesołość. - Będziesz tak stać, czy w końcu usiądziesz? Serio, te ławki nie są jednoosobowe. A akurat ty z pewnością się tu zmieścisz. - Obrzucił mnie przelotnym spojrzeniem, ale po chwili z powrotem skupił się na notatniku rozłożonym na kolanach.
W mojej głowie toczyła się istna wojna pomiędzy tym, czy zignorować strach kulminujący się w moim żołądku i się dosiąść, czy zwyczajnie uciec do domu. Tylko... po co?
- Gapisz się - mruknął, przygryzając końcówkę długopisu trzymanego w dłoni, jednocześnie pomagając mi podjąć decyzję.
- No i? - Z wahaniem przesiadłam się do niego, zachowując odpowiednią, dla mojego bezpieczeństwa, odległość. Nie wyglądał na gwałciciela, ale ostrożności nigdy za wiele...
- To pochlebiające - odparł, zamykając zeszyt i skupił wzrok na mnie.
- Niekoniecznie, jeśli nie ma na co patrzeć... - odgryzłam się, mając nadzieję, że jego rozbuchane ego zmaleje niczym przekłuty szpilką balon.
- Ała, to boli! - Teatralnym gestem chwycił się za serce. - Każdemu nieznajomemu urządzasz takie powitanie?
- Nie, tylko tym, którzy zasiadają na moim miejscu.
- Czyli jestem wyjątkowy. - Wyszczerzył się, jednocześnie wystukując na kolanie tylko sobie znany rytm. Nie robił tego jednak nerwowym gestem, lecz wyglądał, jakby szukał natchnienia, myśli, która gdzieś błądziła po jego głowie, ale nie był w stanie jej uchwycić. W pewnym sensie zainteresowało mnie to, ale nie zamierzałam tego po sobie pokazać.
Prychnęłam, odwracając wzrok w drugą stronę. Nic więcej nie powiedziałam, przyglądając się swoim dłoniom. Nie wiedziałam, co chciałam osiągnąć siedzeniem tutaj, co udowodnić. Nie tyle jemu, co sobie. On i tak nie znał ani cząstki mnie i raczej mało prawdopodobne było, żeby miało się to zmienić. Tak samo mało obchodziło mnie, co sobie o mnie myślał, zastanawiało mnie jedynie, co kazało mi tutaj usiąść, pomimo skażenia mojego kącika pierwiastkiem człowieczeństwa.
- Zawsze tu siedzisz? - Z zamyślenia wyrwał mnie miękki głos chłopaka siedzącego obok.
- Nie bądź wścibski, dobra? - westchnęłam, zirytowana tym, że dalej siedział obok mnie zamiast iść gdziekolwiek indziej, byle z daleka ode mnie.
- Nie jestem wścibski. Po prostu chcę wiedzieć, gdzie przyjść, gdy będę miał problem ze znalezieniem zajętej ławki.
- Chyba problem z przerośniętym ego - zakpiłam, unosząc do góry jedną brew.
Zaśmiał się, pokazując, że śmiech ma równie dźwięczny co głos i kontynuował rozbawionym tonem.
- Dobra, dobra. - Uniósł dłonie w rezygnacji. - Nie zabijaj od razu.
- Co?
- Futro. Masz mord w oczach, a ja niestety jestem najbliżej - rzucił, spoglądając w stronę fontanny, przy której przewalały się tłumy dzieciaków mimo tak późnej pory. Razem ze zmachanymi mamuśkami, nie nadążającymi za swoimi, przeważnie nadpobudliwymi, pociechami. - A może właśnie "stety"? - mruknął, nawet na mnie nie patrząc.
- Nikt ci nie każe tu siedzieć.
- Owszem. Ale nie chciałabyś żebym sobie poszedł, prawda? Zresztą i tak znam odpowiedź. - Machnął ręką, a kąciki jego ust jakby mimowolnie powędrowały do góry, gdy z powrotem obrócił się w moją stronę. Zupełnie, jakby to nie zależało od niego, a było naturalnym odruchem. I może rzeczywiście było.
- Oczywiście. Jak każda, już się w tobie zadurzyłam - mruknęłam, przewracając oczami. Nie byłam pewna, ale istniała szansa, że jest kimś w rodzaju tego chłopaka, który czymś w sobie przyciąga płeć przeciwną.
- Dobra jesteś, wiesz? - Zaśmiał się, nie dając mi dojść do głosu. - Trochę mi szkoda, ale muszę iść - dokończył, wstając. Stanął przy ławce, patrząc na mnie z wyczekiwaniem i zawahaniem, jakby nie bardzo wiedząc, co zrobić. Nie zamierzałam robić nic, co mogłoby mu pomóc lub zaszkodzić. Wzruszył ramionami i zmarszczył brwi, a przez jego twarz przemknął cień chmurnego uśmiechu. Ruszył przed siebie, a ja bezmyślnie wgapiałam się w puste miejsce, które po sobie zostawił. A tak dosłownie to nie całkiem puste.
- Zostawiłeś zeszyt! - krzyknęłam za nim, automatycznie biegnąc w jego stronę. Zdumiony zatrzymał się, patrząc na moją wyciągniętą dłoń. Szybko wcisnęłam mu go w ręce, mając zamiar odejść jak najszybciej. Już i tak wystarczająco żałowałam, że po prostu nie zostawiłam go tam, gdzie leżał.
- Dziękuję, jest dla mnie... bardzo ważny - powiedział, łapiąc mnie za nadgarstek i znowu z uparciem szukał mojego spojrzenia. Zacisnęłam wargi i szarpnęłam rękę. Nie oglądając się za siebie, ruszyłam w stronę ławki, wyrzucając sobie każdą czynność, którą wykonałam w ciągu ostatnich kilku minut, które zdawały się być jedną wielką pomyłką. W końcu, ja tak nie robiłam. Nie rozmawiałam z kimś ot tak, dla samej rozmowy, która niekoniecznie musiała mieć jakiś sens. Nie interweniowałam, nawet gdy widziałam, jak ktoś coś gubi. Zwyczajnie... nie.
- Do następnego razu! - Rozległ się krzyk za moimi plecami, ale nie odwróciłam się, chociaż doskonale wiedziałam, do kogo należał. Zacisnęłam pięści i usiadłam na swoim miejscu, które nagle stało się odrobinę mniej odpowiednie.
Mimo wszystko tak długo jak tylko się dało, wpatrywałam się w jego oddalające się plecy, próbując udawać, że wcale nie zaintrygowało mnie to spotkanie. Wcale.
***
Sylvian
Wciskając dłonie do kieszeni spodni, wolnym krokiem podążyłem ku Carterowi, coraz bardziej oddalając się od miejsca, w którym miałem chęć zostać. Nie spieszyłem się, chociaż zdawałem sobie sprawę ze swojego spóźnienia. Doskonale wiedziałem, że w momencie, gdy na horyzoncie pojawiła się zadziorna brunetka, powinienem był już ruszać w jego stronę. Jednak coś kazało mi zostać na miejscu, czego zdecydowanie nie żałowałem.
- Ładnie sobie żyjesz, gdy mnie przez chwilę nie ma - cmoknął z udawanym niezadowoleniem, z założonymi rękoma odpychając się od drzewa, o które się opierał. Wcale nie zdziwiłem się, że mnie obserwował. Taki już był - nawet sprawiając wrażenie zupełnie niezainteresowanego otoczeniem - widział więcej. Po prostu. Może to kwestia daru, może chęci zrozumienia, w każdym razie zawsze wiedział więcej i już dawno zdążyłem się do tego przyzwyczaić.
- E tam, sama się przysiadła - zbagatelizowałem, pomijając fakt, że nie do końca tak to wyglądało.
- Sama? - Przyjaciel popatrzył na mnie z powątpiewaniem. Ech, czy on musiał mnie aż tak dobrze znać...?
- Może tak, może nie... - mruknąłem, wzruszając ramieniem.
- Co z ciebie wyrośnie? - zadumał się, drapiąc się po brodzie. - Na pewno idiota - stwierdził.
- Nie większy od ciebie. - Zaśmiałem się, a on przywalił mi w ramię, sam wykrzywiając usta w uśmiechu.
Zgodnym krokiem przemierzaliśmy ulice San Francisco, przekomarzając się i wzajemnie sobie dogryzając, jednak przez cały czas przez myśli przewijał mi się obraz brunetki spotkanej zaledwie przed chwilą. Chociaż w swoim życiu zadawałem się z masą najróżniejszych dziewczyn, ta jedna w ten szczególny sposób utkwiła w mojej głowie po zaledwie kilkuminutowej rozmowie i, co gorsza, nie miała najmniejszego nawet zamiaru z niej wyjść. Wciąż nie potrafiłem dojść do tego, co mnie w niej zaintrygowało. Chyba to, że ani przez chwilę nie próbowała wywrzeć na mnie dobrego wrażenia, trzymając się swojej chłodnej obojętności.
Wiedziałem jedno: musiałem ją poznać. W końcu ktoś, kto nie czerwieni się na sam mój widok zdecydowanie jest godny uwagi. I może faktycznie potrzebuję kogoś, kto utemperuje moje rozbuchane ego... Z szerokim uśmiechem planowałem kolejne spotkania, o których moja przyszła współtowarzyszka wcale nie musiała na razie wiedzieć. W końcu szczęśliwe zrządzenia losu się zdarzają, prawda? A jeśli nie, to zdarzą się w naszym przypadku. Tego byłem pewien jak niczego innego.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top